28 grudnia 2011

Wyniki konkursu

Dziękuję wszystkim za życzenia, a jjon gratuluję wygranej! Napisz do mnie, proszę, ws. wysyłki (lewy górny róg). I, jak zawsze, stay tuned :)

27 grudnia 2011

Czytelnicze podsumowanie 2011 roku

Piszę już dziś, ponieważ do końca roku na pewno nie skończę już żadnej książki*.W 2011 roku przeczytałam 91 książek, z czego zrecenzowałam 59, a 5 tytułów sobie powtórzyłam. Ten rok był wyjątkowo udany pod względem czytania zasobów własnej biblioteczki (29 tytułów!), poza tym w końcu, po dłuższej przerwie, przeczytałam kilka książek ponownie - od deski do deski, a nie tylko fragmenty. Najwięcej przeczytałam z gatunku science-fiction, było sporo dramatów, książek obyczajowych i popularnonaukowych. Wróciłam też do klasyki. Dużo miejsca poświęciłam Lemowi, McCarthyemu i Remarquowi oraz zawarłam znajomość z Gogolem, Meyrinkiem i Woolf. Nie skończyłam 5 książek, za to udało mi się przeczytać 3 tytuły z zakładki "plany". Były 3 najwyższe oceny, więc standardowo.

TOP 2011, kolejność zamierzona

1. J.M. Coetzee - Hańba
Za wagę poruszonych tematów, ich ilość, przejechanie emocjonalnym walcem po czytelniku i jedno z najlepszych zakończeń w historii literatury. Post.

2. Giuseppe Tomasi di Lampedusa - Lampart
Za oczarowanie nostalgią, rozmach historii, kunsztowny język i wplecenie uniwersalnych kwestii między wierszami. Post.

3. Ken Kesey - Lot nad kukułczym gniazdem
Za wielość możliwych interpretacji, ponadczasowość, unikalny pomysł i niezapomniane postaci. Post.

Najlepsza książka wydana w 2011 roku
Agnieszka Wójcińska - Reporterzy bez fikcji (ocena 5,5): za poziom rozmów i dobór rozmówców. Wydawnictwo Czarne (znowu!).

Najlepsza książka popularnonaukowa
Za zapewnienie mi masę godzin przemyśleń, poczucie zaskoczenia i dziecięcej frajdy.

Wyróżnienia (wybrane oceny 5,5), kolejność bez znaczenia:
# Gustav Meyrink - Golem (za mistykę i tajemnicę)
# Stanisław Lem - Maska (za pisarski geniusz Lema i odważne spojrzenie na s-f)

Książki najgorsze (oceny 1)
- Audrey Niffenegger - Miłość ponad czasem: Historia inna niż wszystkie (za idiotyzm fabuły i marny język, książką walnęłam o ścianę przy 33 stronie)
- Souad - Spalona żywcem (początkowo chciałam jej dać 4, ale potem podrążyłam temat i odkryłam w sieci, że ta historia jest oszustwem)

Realizacja planów sprzed roku
Prawie wszystkie zrealizowane: z sukcesem zakończyłam moje prywatne wyzwanie, czytam własne książki, pożyczam nowe od znajomych, ale już nie na zapas, jestem wybredna, zamawiając książki do recenzji (gorzej, że jednej zamówionej w ogóle nie dostałam, a TAK mi zależało!). Nie dobiłam do 100 książek przeczytanych i całe szczęście, doszłam bowiem do wniosku, że nie ma to żadnego znaczenia. Plany trzeba mieć raczej na minimum niż maksimum. W związku z tym w przyszłym roku mogę nawet przeczytać mniej książek i też będę zadowolona. Mój schowek uległ totalnemu przemeblowaniu w ciągu ostatnich miesięcy, jednak liczba książek w planach jest dramatyczna: 252, czyli o 80 pozycji więcej niż rok temu! Nie ma już chyba dla mnie nadziei.

Plany 2012
Czytać więcej książek własnych, opróżniać schowek i częściej sięgać po klasykę (tęskno mi za nią).

EDIT
P.S. Na śmierć bym zapomniała! Uległam szaleństwu i też mam Mój dzień w książkach, bo faktycznie najwięcej zabawy jest z dopasowywaniem tytułów :) Pomysł by Cornflower, przeszczepiony do Polski by Lirael.

Zaczęłam dzień Zielem na kraterze.
W drodze do pracy zobaczyłam Daleką tęczę
i przeszłam obok Łuku Triumfalnego,
aby uniknąć Lamparta,
ale oczywiście zatrzymałam się przy Grobowcach Atuanu.
W biurze szef powiedział: 13 rzeczy, które nie mają sensu,
i zlecił mi zbadanie Obwodu głowy Karła.
W czasie obiadu z Golemem
zauważyłam Martwe dusze
pod Czarnym obeliskiem.
Potem wróciłam do swojego biurka Gdzie dawniej śpiewał ptak.
Następnie w drodze do domu, kupiłam Pamiętnik przetrwania,
ponieważ mam Złą krew.
Przygotowując się do snu wzięłam Maskotkę
i uczyłam się Lotu nad kukułczym gniazdem,
zanim powiedziałam "Dobranoc" Królowi Bólu.

* a jednak pochłonęłam jeszcze jedną!

25 grudnia 2011

Pearl S. Buck - Pałac kobiet

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: The Pavilion of Women, 1946
Stron: 400
Tłumacz: Adam Chmielewski

Literacka Nagroda Nobla 1938

Długo wzbraniałam się przed tą książką, ponieważ Cesarzowa mnie trochę zmęczyła, a styl Buck nieco rozczarował. Obawiałam się, że Pałac kobiet będzie powtórką z rozrywki. Jakiś czas temu natknęłam się jednak na bardzo pozytywną recenzję tej książki i doszłam do wniosku, że nie ma co zwlekać, może jednak warto. I okazało się to prawdą. Okazuje się, że Buck z lat 40. potrafiła napisać coś bardzo dobrego, to jej późniejsza twórczość do mnie nie do końca trafiła.

Pewne wątki tej książki zdają się być charakterystyczne dla stylu autorki. Na pierwszy plan wysunięte są kobiety, ich siła, jakiś boski pierwiastek w nich ukryty. Poza tym rodzina, specyfika chińskiej kultury i jej zderzenie z zachodnia mentalnością. Czytelnik ma okazję zobaczyć to wszystko oczami pani Wu, którą poznaje w dniu jej 40-tych urodzin. Ta wielka dama długo czekała na tę chwilę, gdy wreszcie będzie mogła zmienić swoje życie, gdy będzie mogła być sobą. Inna kwestia jest to, gdzie ją to zaprowadzi. Muszę przyznać, że główna bohaterka to jedna z najciekawszych i najlepiej skonstruowanych postaci kobiecych z jakimi się zetknęłam! Wzbudzała wręcz mój bezgraniczny podziw, choć Buck uniknęła jej idealizowania. Po mistrzowsku pokazała skomplikowaną sytuację tej kobiety: mądrej, pięknej, dobrze zorganizowanej. Mogłoby się wydawać, że panuje ona nad całym swym światem bez żadnego wysiłku, każdy jej plan sam się realizuje, może patrzeć z góry na maluczkich, którzy nie dorastają jej do pięt. Jednak ten wizerunek zaczyna mieć rysy, gdy sama Pani Wu widzi, że nie uwzględniła wszystkich czynników ludzkiego świata w swoim projekcie. Szwy zaczynają puszczać, materiał rozchodzi się w rękach. Jej przemyślenia w tym momencie są szalenie ciekawe i wnikliwe.

Moją uwagę zwrócił też sposób autorki na przemycenie małych elementów codzienności w chińskich domach (akcja ma miejsce głównie  w latach 30. XX wieku, tak na moje oko). Np. plucie i załatwianie się na podłodze (sic!), mycie warzyw w przydomowych sadzawkach, relacje między mężem a żoną. Co ciekawe, tym razem język Buck jest bardziej życiowy: zdarzają się przekleństwa, małżeństwa mają prawdziwe problemy (np. niezgodność charakterów), mężczyźni odwiedzają burdel, kobiety podnoszą głowy i zaczynają nieco okazywać własne potrzeby, Chińczycy ogólnie chcą się uczyć i poszerzać swoje horyzonty. Wszystko to jest sprawiedliwie obdzielone między postacie i dzięki temu brak w tej powieści papierowych ludzi o jednowymiarowych charakterach. Praktycznie każdy został obdarzony głębią, paletą cech dla niego typowych, pragnieniami, rozterkami - po prostu duszą. Dla pisarza musi być to nie lada wyzwanie: porozdzielać własne pomysły, a nawet kawałki siebie samego pomiędzy postacie pierwszo-, drugo- i trzecioplanowe. Jest to też interesująca pozycja dla tych z Was interesujących się feminizmem, ponieważ Pałac kobiet delikatnie, ale też w niezwykły sposób dotyka tego tematu.

Ocena: 5-5,5/6

23 grudnia 2011

Drugie urodziny Mikropolis


Mój mikrus obchodzi dziś drugą rocznicę! Gwoli małego podsumowania zanotuję kilka statystyk:
  • napisałam 79 postów (razem z tym)
  • ten rok upłynął pod znakiem fantastyki (16 tytułów). W kategoriach króluje jednak znowu "obyczajowa".
  • ponownie dominowały książki amerykańskie (31), choć przeczytałam ich mniej niż rok temu
  • w ciągu 2011r. zostawiliście 846 komentarzy, czyli 2 razy więcej niż w 2010!
  • pojawił się jeden stosik
  • odwiedziło mnie 26276 osób, a bloga wyświetlono 47671!
  • otrzymałam 20 książek do recenzji, plus jedną, która przekazałam dalej
  • odbyły się 2 losowania, w których do zdobycia były 3 książki
Statystyki odwiedzin i popularne posty
W tym roku totalnie powariowały. Po pierwsze około czerwca blogger się, delikatnie mówiąc, zepsuł i codziennie nabijał nam imponujące statystyki. Ale i tak nie przebiło to popularności Mikropolis... 8 grudnia ;) Przecierałam wręcz oczy ze zdumienia. A wszystko dlatego, że google walnął sobie doodle'a w rocznicę śmierci Diego Rivery. Tak się składa, że kiedyś zamieściłam u siebie jeden z jego obrazów i tym samym niemal każdy, kto szukał grafik tego malarza, trafiał do mnie! :D W każdym razie przez jeden odwiedziło mnie ponad 5,5 tysiąca osób, a ja mogłam się przez chwilę poczuć niemalże jak celebrytka w moim małym czytelniczym światku. Jak więc nietrudno się domyślić ten z obrazem wskoczył na 1 miejsce najpopularniejszych postów, w związku z tym wskażę też miejsce 4.
  1. 15 tysięcy wejść = losowanie nr 3 (przedłużone) 4679
  2. John Milton - Raj utracony 991
  3. Benjamin R. Barber - Skonsumowani: Jak rynek psuje... 807
  4. Andriej Tarkowski - trzy książki 427 
W tych miastach wyświetlono Mikropolis:
Jeśli chodzi o państwa, to, oprócz oczywiście Polski, pojawiały się najczęściej wg Histats.com: USA, Kanada i Brazylia (razem ok. 10 tysięcy ludków), natomiast wg bloggera USA, Niemcy i UK. Osobne więc pozdrowienia dla Polaków za granicą!
Wyzwania
Dyskusja u Paidei zainspirowała mnie do trochę szerszego spojrzenia na własne wyzwania. Jakoś intensywnie się w nich nie udzielam, bardziej traktuję jako miejsce w sieci, gdzie zebrane są książki na dany temat i można wypatrzyć jakąś nieznaną wcześniej perełkę. Tym razem byłam najaktywniejsza w nowym wyzwaniu Reporterskim okiem (4 książki + 1 nieskończona), chętnie pisałam w Projekcie noblistów (4 książki), zapadłam jednak w letarg w Rosji w literaturze (zaledwie 2 tytuły), którą zresztą opiekuję się od tego roku. 

Własny projekt
W wakacje założyłam klub czytelniczy Porozmawiajmy o książkach. Jak na razie ten projekt nie do końca spełnia moje oczekiwania, daję mu szansę do końca pierwszej kolejki proponowanych lektur. Jeśli coś tam nie zaskoczy, poleci w kosmos albo umrze śmiercią naturalną, a mnie będzie musiał wystarczyć własny blog do dzielenia się wrażeniami z innymi czytelnikami.

Komentarze
W tym roku zdecydowałam się na ich moderację. Początkowo miałam spore wątpliwości jak to zostanie przyjęte, zwłaszcza, że okienko do ich pisania opatrzyłam znaczącym cytatem. Okazało się to jednak dobra decyzją. Przez pierwsze tygodnie jeszcze wyrzucałam niektóre wypowiedzi jako spam, teraz zdarza się to bardzo rzadko i większość odwiedzających przyzwyczaiła się, że nie oczekuję pustych zdań w stylu "coś dla mnie" itp. To też sprawiło, że komentarze pod danym postem są bardziej merytoryczne, nierzadko wywiązywała się interesująca dyskusja nt. danej lektury, więc i dla osób postronnych może to być pomocne.

Oddam książkę
To teraz coś dla Was w ramach podziękowań za tak liczne odwiedziny :) Szukam nowego właściciela dla Angielskiego pacjenta Michaela Ondaatje. Chętnych proszę o zaznaczenie tego w komentarzu. Czas: do 27 grudnia. Wysyłka: na przełomie roku.

***
Książka trafi do...

14 grudnia 2011

Jerzy Żuławski - Na srebrnym globie: Rękopis z Księżyca.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 1979
Pierwsze wydanie: 1903
Stron: 327

Trylogia księżycowa, cz. 1

Zaskakujący rok pierwszego wydania, prawda? Jak się okazuje pierwszym polskim pisarzem science-fiction jest właśnie Jerzy Żuławski, który wydał swoją Trylogię księżycową na początku wieku, jeszcze  w zaborze austriackim. Zyskał uznanie już w swoich czasach, dziś natomiast istnieje nagroda jego imienia dla najlepszych polskich utworów fantastycznych. Ekranizacja Na srebrnym globie została sfilmowana przez jego dalekiego krewnego, Andrzeja Żuławskiego. Mnie się ona podobała, jest po Żuławskiemu zakręcona, jednak wielbiciele książki zarzucali mu, że w jednym filmie wymieszał wątki z całego cyklu i tak powstała niestrawna całość, niezrozumiała dla widzów.
Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby te stoki zasnuły się nagle tłumem ogromnych kościotrupów, z wolna w świetle ziemi idących i zajmujących miejsca widzów. Olbrzymie czaszki tych, którzy by zasiedli najwyżej, bieliłyby się na tle czarnego nieba wśród gwiazd. Zdaje mi się, że to wszystko widzę. Kościotrupy gigantów siedzą i tak mówią do siebie: "Która godzina? Jest już północ, ziemia, nasz wielki i jasny zegar, stoi w pełni na niebie - pora zaczynać". A potem do nas: "Pora zaczynać, umierajcie zatem, patrzymy..."
Dreszcz mnie przechodzi. (s. 66)
Biorąc poprawkę, że jest to SF zaledwie raczkujące, trzeba było przymknąć oko na pomysły techniczne. Wizja przyszłości jest to żadna (Ziemia opisywana jest na wstępie), wiedza o Księżycu chyba odpowiadała tamtym czasom, dodatkowo autor wymieszał to z ludzkimi fantazjami o "dark side of the Moon", a dobór załogi jest w sumie przypadkowy. Wiele razy zżymałam się i musiałam sobie wbijać do głowy: "pamiętaj, pisał to w 1901-2 roku!". Kwestie statku kosmicznego, sprzętu i ich skafandrów już nie budziły mojego sprzeciwu, Żuławski nie miał przewagi przyszłych pisarzy, którzy mogli zobaczyć zdjęcia pierwszych satelitów, sputników, rakiet i czytali sobie np. o teoriach Einsteina czy stosach atomowych.
Ludzie na Ziemi nawet nie wiedzą o tym, że większą część swej energii zawdzięczają myśli - czasem nieświadomej, że pracują nie tylko dla siebie, ale i dla tych, co przyjdą po nich. Człowiekowi chce się żyć - otóż to jest wszystko. A tymczasem śmierć nieubłagana stoi mu przed oczyma i gdyby nie znalazł wybiegu, sposobu oszukania jej - a może tylko siebie? - dalibóg, nie wierzę, aby inna myśl oprócz tej tej strasznej i paraliżującej: ja u m r ę,  mogła powstać w jego głowie! Są różne lekarstwa: jest wiara w nieśmiertelność duszy, jest wiara w nieśmiertelność ludzkości i dzieł człowieczych. Człowiek czynami swymi przedłuża własne istnienie, bo jeśli wspomni czasem o tych wiekach, kiedy jego już nie będzie, to wyobraża sobie, że jednak pozostanie wówczas jeszcze jakiś ślad jego pracy, i tak we własnych myślach staje się sam obecnym tej przyszłości, na którą już nie będzie patrzył żywymi oczyma. Ale do tego potrzeba mu wiedzieć, że będą po nim istnieli ludzie (...). Bo dzieła ludzkie są jak ludzie sami: żyją lub umierają. Dzieło, które żadnej zmiany w niczyjej świadomości nie powoduje, jest martwe. (s. 190-191)
Ta książka broni się jednak swoją warstwą psychologiczną. Bo tak: na Księżyc wyrusza grupa śmiałków (kilku mężczyzn i jedna kobieta). Mają potwierdzić czy po jego drugiej stronie ludzie mogliby normalnie żyć, oddychać powietrzem (sic!). Lądowanie jest twarde, część załogi wkrótce ginie, pozostaje trójka, która nieraz też sama żegna się z życiem, jednak ostatecznie odnajduje tę dziwną, księżycową krainę - swój nowy dom. Powieść jest pamiętnikiem jednego z członków załogi, Polaka Jana. To dzięki niemu dowiadujemy się jak ludzie ułożyli sobie życie w nowym miejscu, jak pojawia się tam zalążek nowej społeczności.
A ja myślę, jednak ciągle o tym przyszłym pokoleniu... (...) niech wiedzą, że duch ludzki jest potężny, że tworzy rzeczy wielkie i piękne, że wyszukuje Boga w złotym pyle gwiazd i siebie samego wśród ścięgien i żył ciała, że zdolny jest gorąco pożądać prawdy dla prawdy i piękna dla piękna (...). (s. 227)
Żuławski gorzko wypowiada się o człowieku jako takim. wytyka palcem jego zwierzęce instynkty, skłonność do przemocy, potrzebę mitu i religii, skłonność do podporządkowywania się liderowi. Co było też dla mnie plusem, to wyobraźnia pisarza. W swojej rzeczywistości tak opisywał ten Księżyc, że czasem miałam wrażenie, jakbym sama tam była. Nieraz aż dziwnie było oderwać wzrok od książki i zobaczyć, że jestem w autobusie...
Wszędzie źle jest człowiekowi, bo wszędzie nosi sam w sobie zaród nieszczęścia... (s. 211)
I czy to nie jest najstraszliwsza ironia, że człowiek wroga swego przenosi sam w sobie nawet na gwiazdy świecące na niebie? (s. 223)
W książce raził mnie jednak przestarzały stosunek do kobiet i opis ich charakterów, ciężko mi się to czytało. Pewnie kiedyś niektóre z nich takie były, ale teraz chyba już całkowicie wyginęły. Ponadto pisarz nie wyjaśnia jak grupa miała nadzieję wrócić na Ziemię, a przecież ta wizja przeraziła ich dopiero gdy tam wylądowali, wcześniej więc o tym nie myśleli? Wszyscy zwracają uwagę, że książka się jednak nie zestarzała. Mam odmienne zdanie, co jednak nie przeszkadza mi docenić tych warstw, które były dla mnie wyjątkowo ciekawe. I jeszcze jedno. Naprawdę trudno było mi przetrwać pierwsze 100 stron mniej więcej, już miałam się poddać, ale na szczęście ta recenzja przekonała mnie, że warto przetrzymać te trudy. Więc i ja zainteresowanym tą powieścią życzę cierpliwości.

Ocena: 4,5/6

7 grudnia 2011

Tylko cytat #3


Nagroda Nebula 1966

Zrozumiałem teraz, że głównym celem wykształcenia jest uświadomienie sobie, iż rzeczy, w które wierzyło się całe życie, nie są prawdą i nic nie jest takie, jakie się wydaje. (s. 61)

[tłum. Krzysztof Sokołowski, Prószyński i S-ka, 1996]

3 grudnia 2011

Gene Wolfe - Cień kata

Wydawnictwo: Książnica, 2007
Pierwsze wydanie: The Shadow of the Torturer, 1980
Stron: 328
Tłumacz: Arkadiusz Nakoniecznik

cz. 1 cyklu Księga Nowego Słońca

Kolejna książka zaliczana do kanonu science-fiction. Trochę mnie odstraszył jej opis, więc w schowku wpadła do kategorii "ewentualnie", jednak jest to pewna ciekawostka fantastyki i ostatecznie jej przeczytanie nie było stratą czasu. Poza tym, wyjątkowo zadziałały na mnie zachęty innych pisarzy na okładce, ale jak już chwalą tacy ludzie jak Le Guin czy Dukaj, to zmienia postać rzeczy. Nieco mnie jednak dziwi tag s-f, ponieważ Cień kata to bardziej fantasy, z lekkim odcieniem SF. Możliwe, że w kolejnych częściach ta kwestia się wyjaśni, ponieważ przyznaję, że w trakcie lektury każde zaburzenie konwencji fantasy (np. użyte słowo "kable" w opisie lochu oraz zaburzenia czasu i przestrzeni) wywoływały moją lekką konsternację.

 Nietypowy w tej książce jest na pewno główny bohater - Severian (co cudnie kojarzyło mi się z imieniem Severus;). Po pierwsze dlatego, że jest właśnie katem, szanuje swój zawód i przemoc nie budzi w nim sprzeciwu. Po drugie nie jest ani szlachetny, ani szczególnie odważny, ani zadziwiająco mądry. Nie jest też typkiem spod ciemnej gwiazdy, to niepokojąco normalny gość. Co ciekawe, on i jego krajanie nie są wyzbyci swojej seksualności jak to często bywa w powieściach fantasy. Ponadto świat planety Urth (planety, podkreślę!) jest dziwną mieszanką motywów fantasy z sci-fi. To wszystko zdecydowanie przykuło moją uwagę, choć fabuła może nie zawładnęła całkowicie moim czytelniczym sercem. Zaczyna się spokojnie, Severian jest uczniem, potem czeladnikiem w konfraterni katów. Jedna jego decyzja sprawia, że zostaje wysłany na północ i od tego momentu jest to już powieść drogi. Poznaje nowych ludzi, przeżywa liczne przygody, czasem aż za absurdalne, dzieją się wokół niego tajemnicze rzeczy. Czasem to całe zamieszanie mnie trochę irytowało, jednak podejrzewałam, że pisarz chyba nie bez przyczyny skręcał w, na pierwszy rzut oka, ślepy zaułek, aby móc wpleść jakiś istotny symbol, czyjeś imię lub może nawet artefakt, które teraz mogą się wydawać bez znaczenia, ale nabiorą go pewnie w kolejnych częściach cyklu.

Nie jestem jeszcze całkowicie przekonana do mariażu tych dwóch odmian fantastyki, jednak zostałam na tyle zaintrygowana, że sięgnę po Pazur Łagodzieciela (żenujący tytuł wg mnie). Poza tym sądzę, że ta książka może być miłą odmianą dla fanów fantasy, nie znoszących czystego s-f. Jako zachętę dodam, że język pisarza jest naprawdę godny uwagi: starannie dobiera słowa, umiejętnie tworzy opisy, używa wyszukanych sformułowań i do tego nie tłumaczy wszystkiego czytelnikowi jak dziecku. Do tego tłumaczenie stoi na wysokim poziomie. Książnica za to nie popisała się okładką (niczym z gry Książę Persji) i korektą, za to chwała im za podanie wszystkich tytułów cyklu (tak niewiele wydawnictw o to dba!).

Ocena: 4,5/6

24 listopada 2011

Stosik nr 3


Wizyta na kiermaszu była owocna; trzeciego dnia, o dziwo, były największe tłumy, za to mały wybór i już niczego ciekawego nie znalazłam. Ale i tak jestem bardzo zadowolona. Od dołu:
  • Swift - Podróże do wielu odległych narodów świata: a, niech stoi na półce. Ciągle mam to na liście do przeczytania, więc kiedyś nadejdzie jego czas.
  • Michale Ondaatje - Angielski pacjent: jedyny zakup, którego żałuję. Coś mi strzeliło do głowy i ją czapnęłam. Mam nadzieję, że uda mi się wymienić tę książkę.
  • Andre Norton - Świt 2250: książka ze schowka i to z kategorii "nie mam do nich dostępu"! 
  • Estes - Biegnąca z wilkami: mam własny egzemplarz, ale wzięłam na wymianę.
  • Lem - Cyberiada: już myślałam, że żadnego Lemika tym razem nie dorwę, ale się udało!* 
  • Colin Wilson - Outsider: kupiłam zaciekawiona, w domu sprawdzam i co się okazało? Że miałam tę książkę w schowku ;) Ponoć trudno dostępny tytuł.
  • Dante - Boska komedia: bo i w planach, i do licencjatu mi się przyda.
*I tu podwójna radość, bo następnego dnia Google pokazało świetnego doodle'a zrobionego dla tego wspaniałego pisarza i do tego gra nawiązywała do ilustracji Daniela Mroza, a właśnie takie wydanie kupiłam! I faktycznie, kreskę miał świetną. Poza tym na końcu gry Lem buduje robota, który potrafi stworzyć wszystko na literę N i stąd pojawia się nić, potem naparstek, a na końcu robot robi NIC, czyli idealne nawiązanie do Bajek robotów (części Cyberiady), o których pisałam TU.

15 listopada 2011

Doris Lessing - Pamiętnik przetrwania

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2007
Pierwsze wydanie: The Memoirs of a Survivor, 1974
Liczba stron: 297
Tłumacz: Bogdan Baran

Literacka Nagroda Nobla 2007

Coś chyba ma Lessing w sobie takiego, że muszę na początku zacisnąć zęby i brnąć dalej w jej opowieść. Czytając Przed zstąpieniem do piekieł wciągnęłam się ok. 50 strony, tym razem wystarczyło ich czterdzieści kilka (ale już znając tę pisarkę, wiedziałam, że powinno mi się to opłacić).

I faktycznie. Są tacy pisarze, którzy już na początku pokazują, że się wyróżniają. Przychodzą mi do głowy takie nazwiska jak Kafka, McCarthy, Beckett, teraz też Lessing. Otwierasz jakiś ich tytuł i od razu wiadomo, że autor nie pisze jak reszta, że nie wiesz, czego masz się tam spodziewać na każdej następnej stronie, i że jest to coś kompletnie innego, od tego, co czytamy w 99 przypadkach na 100. Ich książki nie są przystępne, często nawet nie są zbyt przyjemne. A jednak wiesz, że właśnie doświadczasz czegoś szczególnego, jakąś cząstkę z chyba nieprzemijalnej literatury, która będzie czytana nawet po twojej śmierci. Wydaje mi się, że Lessing ma szansę być w tym szacownym gronie. Mnie po prostu oszałamia jej mądrość, jestem zbyt mała, żeby zrozumieć wszystko, o czym pisze.

Mam problem z napisaniem o czym traktuje Pamiętnik przetrwania. Nie mam zielonego pojęcia. Na pewno nie jest to sf, jak ją zaliczają, ma tylko jakieś śladowe ilości fantastyki w sobie. Formalnie jest główna bohaterka, starsza kobieta, która opiekuje się nastolatką Emily. Czasy są trudne - opisy Lessing przywodzą na myśl powolne umieranie świata takiego, jak go znamy. Panuje anarchia, ludzie wracają do swoich pierwotnych zachowań, miasto pustoszeje. Tak jak w innej jej książce i tu ważna jest ściana: biała, praktycznie pusta, z przebijającą spod farby tapetą w kwiaty. Ona jest "portalem" do tajemniczego miejsca. Wiem, brzmi to wszystko razem jak sen hippisa. Dorzućcie do tego jeszcze pso-kota Emily - żółtą pokrakę o dziwnie ludzkim zachowaniu - i można już zacząć pukać się w głowę ;) Przede wszystkim nic nie jest w tej książce tym, czym się wydaje i zdecydowanie nie jest to propozycja dla czytelników, którzy wszystko odczytują dosłownie, a słowo abstrakcja przyprawia ich o gęsią skórkę. Sama nie miałam wcale skojarzeń z baśnią, jak próbuje to nazywać okładka. Odebrałam ją raczej jaką powieść o właściwościach terapeutycznych; wydawało mi się, że Lessing próbuje się z czymś uporać. Jest tam sporo o starości, o zmianie perspektywy patrzenia na innych, gdy przekracza się pewną granice wieku. Noblistka wtrąca też przemyślenia dotyczące kobiet, ich historii, więc osoby zainteresowane feminizmem również mogą znaleźć tam interesujące ich fragmenty. 
Rzecz w tym, że każdego, kto znalazł się w jej pobliżu, na linii jej wzroku, odbierała jako zagrożenie. Tak właśnie jej doświadczenia, jakiekolwiek byłby, "ukształtowały" ją. Przyłapywałam się na tym, że usiłuję wejść w jej położenie, stać się nią, zrozumieć, jak to się dzieje, że ludzie muszą przechodzić tak ostro obrysowani jej potrzebą krytyki - czy może obrony - i stwierdzałam, że tak robi każdy, ja też, ale ona wzmacnia tę tendencję, wzmaga ją, wyolbrzymia. Kiedy zbliża się do nas ktoś nowy, stajemy się oczywiście ostrożni, bierzemy miarę z tej osoby, wykonujemy tysiąc niewiarygodnie szybkich pomiarów i oszacowań, sytuując jego lub ją we właściwym im miejscu, by wreszcie zakończyć wydanym bez słów wyrokiem: tak, ten jest dla mnie, nie, nic nas nie łączy, nie, on, ona, zagraża nam...uwaga! Niebezpieczeństwo! I tak dalej. Dopiero jednak, gdy Emily tak mi to uwyraźniła, uświadomiłam sobie, w jakim wszyscy żyjemy więzieniu, jak trudne dla każdego z nas jest dopuszczenie w swoje pobliże mężczyzny, kobiety czy dziecka bez obronnego odruchu badania go, bez owej szybkiej, ostrej, zimnej analizy. Reakcja ta jest tak szybka, tak do niej nawykliśmy - być może jej właśnie nauczyli nas rodzice jak pierwszej - że nie uświadamiamy sobie, jak bardzo jej ulegamy. (s. 44-45)
To, co piszę, brzmi nieskładnie, pewnie też mało zachęcająco. Jednak ta powieść zrobiła na mnie spore wrażenie, do Lessing zaczynam mieć coś w rodzaju nabożnego szacunku. Aż człowiek chciałby już być stary jak ona. Na pewno zapamiętam z Pamiętnika jakiś rodzaj czułego dystansu do Emily i, zdawałoby się, że nieopisywalne, zderzenie starości z młodością. Och, chyba nie sposób pisać o tej książce zrozumiale! Do tego dochodzą wszystkie te "wejścia" przez ścianę. To one wg mnie uzasadniają, że nie można patrzeć na tę fabułę jak na punkty A i B połączone prostą linią. Skłaniałam się nawet do wniosku, że te tajemnicze pokoje wyłaniające się ze ściany są wszystkim, ponieważ całość wydarzeń dzieje się w jednej głowie. Remonty, sceny z ludźmi, ogrody - cokolwiek widzi tam główna bohaterka jest odzwierciedleniem tego, co dzieje się w jej życiu, żywo reagującymi na każdą zmianę w świecie zewnętrznym. Czasem natomiast myślę, że to po prostu metaforyczny opis starości, całego tego procesu. Ech, interpretacja tej książki jest piekielnie trudna...

Ocena: 5/6

14 listopada 2011

Anne Fadiman - Ex libris. Wyznania czytelnika

Wydawnictwo: Świat Literacki, 2004
Pierwsze wydanie: Ex Libris: Confessions of a Common Reader, 1998
Stron: 175
Tłumacz: Hanna Pustuła, Paweł Piasecki

Kolejna książka o książkach. Tym razem zza oceanu i da się to wyczuć od pierwszych stron. Jest to zbiór felietonów Fadiman napisanych dla jednej z gazet; czasem poprawionych, a czasem rozszerzonych. Każdy z nich opisuje jakiś aspekt czytelniczego żywota, np. obchodzenie się z książką, gromadzenie dzieł dotyczących wybranego tematu, korekty, katalogowania, księgarń i antykwariatów.

Autorka pisze zgrabnie, gębusia z reguły mi się uśmiechała w trakcie lektury, żal serce nieraz ściskał, ponieważ wiele książek przez nią wspomnianych nie zostało wydanych w Polsce. Zżerała mnie też zazdrość, że nie potrafię, no kurka wodna!!!, nie mogę zmusić się do pisania po książkach. A chciałabym, na serio. Mnie też zachwyca jak trafiam na jakiś egzemplarz i na marginesie mogę przeczytać uwagi właściciela. Fadiman wraz z mężem, zdaje się, ma cudownie popisaną biblioteczkę. A ja widzę u siebie rodzącą się niechęć nawet do dedykacji na książkach-prezentach... Może to kwestia stosunku do własnych zbiorów. Fadimanowie mają dobre kilka tysięcy tytułów, mój zbiór jest płynny, nie przywiązuję się do każdej książki i łatwo puszczam w świat już przeczytane nabytki. Ideałem jest dla mnie posiadanie tylko tych pozycji, które dostały ode mnie najwyższe oceny. Kiedy więc mam perspektywę, że daną książkę zapewne dość szybko sprzedam lub wymienię na inną - nigdy po nich nie piszę.

W całkowitym cieszeniu się tymi felietonami raził mnie trochę ton pisarki, bowiem jest ona z deczka zarozumiała, w każdym razie niech będzie mi wolno odnieść takie wrażenie. Cóż, mówią, że u innych denerwują nas nasze własne wady ;) Niemniej jednak, czasem przesadzała, wrzucając do jednego akapitu kilka różnych faktów z życia wielkich, zasypując czytelnika nieznanymi książkami, jakby ich znajomość była oczywista, okraszając to jakimś trudnym słowem i zawstydzającą znajomością biografii chyba każdego pisarza na tej planecie. Czasem czułam się zwyczajnie głupia i nieco tym przytłoczona. Czytelnik gazety chyba nie powinien być wytykany palcem "ej, ty, weź się trochę dokształć..."? Podobało mi się natomiast uspokojenie mnie, że w porównaniu z autorką jestem czytelnikiem z raczej zdrowym podejściem do książek ;) Jeśli ktoś z Was  zastanawia się czasem czy aby na pewno jestem całkowicie normalny jako mól, to lektura Ex libris powinna rozwiać wszelkie wątpliwości (in plus, oczywiście) ;)

Ocena: 4,5/6

10 listopada 2011

Elizabeth Gaskell - Północ Południe

Wydawnictwo: Elipsa, 2011
Pierwsze wydanie: North and South, 1855
Stron: 237+189=426
Tłumacz: Magdalena Moltzan-Małkowska

Kilka miesięcy temu wygrałam u Mary tom 1. Niedawno go przeczytałam, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że nie mam tomu drugiego i tym samym zafundowałam sobie bezcenną minę "ale to już koniec? nie, to nie fair!" zaraz po jej skończeniu. Przeszukałam więc sieć i znalazłam informację, że część drugą, całe szczęście, zdążyli już wydać i dwa dni temu poleciałam do Empiku. Ponoć głównie tam, w dziale z prasą, można tę książkę znaleźć (dla chętnych powiem, że tom 1 też był jeszcze dostępny). Nie wiem jak się ma to wydanie do tego niedawnego ze Świata Książki bodajże. Na pewno Elipsa dała lepszą okładkę, można też się natknąć na opinie, że i tłumaczenie jest bliższe oryginałowi.

Jest to na pewno książka dla fanów (zwłaszcza fanek, nie czarujmy się) Jane Austen i sióstr Brönte. Północ Południe to kolejny kąsek z pysznego XIX tortu ze wszystkimi jego wisienkami. Śledzimy losy Margaret Hale, która po pewnych zawirowaniach życiowych przeprowadza się z rodziną z południowej angielskiej wioseczki do przemysłowego miasta Milton. Tam poznaje jego mieszkańców, ale też problemy północnej Anglii. Gaskell pewne schematy koleżanek po piórze zachowuje: jest panna, jest kawaler, a nawet dwóch, problemy finansowe, choroby, rodzinny sekret i proszona kolacja. Wprowadza jednak nowości. Przede wszystkim ważnym wątkiem jest pokazanie przemysłowego miasta, obserwacja kapitalizmu w praktyce, fabrykantów i robotników oraz rodzące się między napięcia i brak zrozumienia. Pachniało mi to trochę Zolą, który kilkadziesiąt lat później podjął te same tematy. Poza tym między głównymi bohaterami jest różnica klasy społecznej. Co ciekawe, jeden z nich, uwaga, oddala się od kościoła (!), choć nie traci samej wiary. Gaskell wchodzi też do dzielnicy robotniczej, zagląda do domów robotników i choć czasem trochę koloryzuje ich język, to jednak przemyca sporo prawdy (choćby o pracy dzieci). Bardzo mi się to podobało, choć, nie ukrywam, największe emocje wzbudził we mnie wątek romantyczny. Pan Thornton jest chyba równie wspaniały co pan Darcy, no może ociupinkę mniej ;) Za to zakończenie jest zdecydowanie lepsze niż w Dumie i uprzedzeniu, w którym zawsze miałam uczucie jakiegoś niedosytu.

Odnośnie stylu pisarki niech mi wolno powiedzieć, że nie przeskoczyła w moim osobistym rankingu Austen, jednak jej bardzo nie ustępuje, a fakt, że przyjaźniła się z Charlotte Brönte, a jej fanem był Dickens niech mówią same za siebie. Elizabeth Gaskell stawia raczej na wewnętrzne myśli bohaterów i rozmowy. Nie przywiązuje dużej wagi do opisów wnętrz pokojów czy krajobrazów, ten aspekt raczej u niej kuleje. Jest u niej sporo dialogów, czasem może odrobinę za sztywnych, ale bez zgrzytów; natomiast coś, co mi się zdecydowanie nie podobało, to obdarzenie postaci niesamowitą wręcz skłonnością do płaczu: wszyscy niemalże potrafią tam nie tylko ronić łzy i płakać, ale też szlochać, wybuchać nim, wpadać w rozpacz i nie raz, nie dwa, ktoś ma twarz mokrą od łez (mężczyźni też!). Jeśli o to chodzi, to zdecydowanie wg mnie przesadziła, w końcu pisała o powściągliwych Anglikach. 

Wydanie: bardzo stylowa okładka i moim zdaniem dobre tłumaczenie. Korekta niezła, choć kilka literówek się znajdzie. Choć książka jest dość tania i też tak wydana, to jednak jej oprawa i papier nie straszą. Mogliby jednak drukować rok wydania. Reklamę na 3 stronie okładki trzeba pominąć milczeniem, no trudno. Ogólnie: naprawdę polecam.

Ocena: 5/6

8 listopada 2011

Harry Oliver - Kocie furtki i pułapki na myszy. Skąd się wzięły zwyczajne (i niezwykłe!) przedmioty w naszym życiu?

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Cat Flaps and Mousetraps. The origin of Objects in Our Daily Lives, 2007
Stron: 286
Tłumacz: Jakub Góralczyk

Zasadniczo nie czytam takich książek, jednak ta mnie ujęła słowem "kocie" w tytule i ilustracją na okładce. Co więc dostałam? Przede wszystkim całą masę anegdot.

Myślę, że tytuł mówi sam za siebie i każdy się domyśli, co w niej znajdzie. Dodam tylko, że owe przedmioty są czasem tak oczywiste jak koło czy telewizor, jednak czasem tak niepozorne, że naprawdę nie spodziewałam się ich na żadnej tego typu liście. Mianowicie: jojo, kanapka, plaster czy słomka. Nie mam pojęcia jak Oliver doszedł do tych wszystkich faktów. Nie tylko podaje autora wynalazku czy firmę, która zdecydowała się w coś nowego zainwestować i nie poprzestaje na pokazaniu pierwszych śladów danego przedmiotu w starożytności. Przede wszystkim okrasza to wszystko wspomnianymi wcześniej anegdotami, a te podane w lekkim sosie, bez nudnych szczegółów, dat i wyliczeń sprawiają, że ta książka była moim rozrywkowym przerywnikiem przez dłuższy czas. Nieraz się śmiałam w trakcie lektury, bywało, że aż nie dowierzałam. Dowiedziałam się też co to jest odbłyśnik (serio, nie wiedziałam, że ten drobiazg ma swoją nazwę, podejrzewałam nawet, że tłumaczowi się coś pomyliło;) Natomiast ogólny wniosek, chyba trochę zaskakujący, wypływający z tej pozycji to fakt, jak wiele rzeczy zostało wymyślonych: a) zg na toczone wojny, b) przypadkiem lub c) na zlecenie (!), czyli w wyniku odgórnego polecenia kierownictwa danej firmy ("panie X, pan wymyśli coś na ten problem."). Część wynalazków była też produktem ubocznym innych badań, z którym udało się zrobić coś pożytecznego. Zaskakująco wiele przedmiotów (nawet tych bardzo nowoczesnych) miało już swoje prototypy wieki temu. Wiele z nich wynalazły też kobiety.

Ocena: 4,5/6

P.S. Kocie furtki wymyślił... Newton! (sic!)

1 listopada 2011

Arne Dahl - Na szczyt góry

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Upp till Toppen av berget, 2000
Stron: 374
Tłumacz: Dominika Górecka

To już trzecia odsłona zmagań Drużyny A. Nie przebiła ostatniej, jednak podtrzymała moje zainteresowanie kryminałami Dahla. Wcale bym się nie zdziwiła, gdybym faktycznie przeczytała całą jego serię. Mają wszystkie cechy dobrego kryminału: interesującą intrygę, dobre tempo, zapamiętywalnych bohaterów i dodatkowy, Dahlowski smaczek. Mianowicie coś, co zwróciło moją uwagę już wcześniej, czyli przedstawienie toku myślenia policjantów i ich żmudnej pracy zamiast magicznego olśnienia. Jest jeszcze jedno: drużyna składa się z 7 członków i ich szefa. To sprawia, że trudno się znudzić, gdy pisarz zahacza o ich życie osobiste, ponieważ każdy z nich jest pokazywany też prywatnie (w kolejnych częściach czasem wybija się jeden lub dwóch z nich na tle swoich kolegów). Więc gdy któryś z nich nam nie podpasuje, czytelnik ma jeszcze kilku innych do wyboru, którym może kibicować. Bardzo mi się podoba ten aspekt różnorodności w tych kryminałach.

Fabuła nie zaskoczyła mnie tak, jak ostatnim razem. Do tego wszytko się bardzo komplikuje i gdzieś w połowie trochę mi się już to plątało. Mianowicie na celowniku policji są 2 bandy zbirów, które nie pałają do siebie przyjaznymi uczuciami. Między nich wchodzą jeszcze dwie tajemnicze osoby. W dwóch miejscach giną ludzie, do tego mamy walkę z pedofilami, oryginalnego chłopaka, czytającego Owidiusza w pubie no i naszą drużynę w rozsypce. Po ostatniej wtopie rozjechali się po kraju i zajmują się różnymi sprawami. Jednak nadchodzi taki moment, gdy zagęszczają się one i układają się  w pewien wzór. I ten początek zagrał doskonale. W pubie dochodzi do bójki, ginie kibic. Przesłuchiwani są świadkowie i właśnie z tych przesłuchań wyłania się coś większego, coś w tle. Małe szczególiki jakoś nie pasują do siebie, coś tam nie zatrybiło i dwie policyjne wygi (Hjelm i Kersitn tym razem) patrząc z dystansu, widzą za tym niepozornym zdarzeniem coś jeszcze. Z czasem puzzle układają się w logiczną całość. Ponadto Dahl nie epatuje zbytnio okrucieństwem w kontekście pedofilii i tej sugestywnej okładki, a tego się trochę obawiałam. Ostatecznie wychodzi więc z tego porządny kryminał, idealny na 2-3 dni.

Ocena: 4,5/6

20 października 2011

J.R.R. Tolkien - Dzieci Húrina

Wydawnictwo: Amber, 2007
Pierwsze wydanie: The Children of Húrin, 2007
Stron: 239
Tłumacz: Agnieszka Sylwanowicz

Jako fanka Tolkiena zastanawiałam się niedawno nad kupnem tej książki w jakiejś internetowej księgarni. Mieli promocję, okładkę można zjeść oczami, ten autor, a kartkując książkę natrafia się też na mapę i drzewa genealogiczne. Ślinka cieknie, prawda? Jednak dobrze zrobiłam, nie zamawiając jej.

Wiem, że ta książka ma w sieci wysokie oceny. Wiem, że ludzie pisali entuzjastyczne recenzje. Nie zmienia to jednak faktu, że wg mnie sam Tolkien nie wydałby tej powieści w takiej formie. Trudno było mi się zaangażować w tę historię, nie dlatego, że czegoś jej brakuje, ponieważ losy Húrina i jego dzieci - Túrina i Niënor mają coś w sobie z greckiej tragedii, które jak wiadomo nikogo nie pozostawiają obojętnym. Brakowało mi jednak rozbudowania tej opowieści, wiele lat jest tam opisanych tylko skrótowo, a przecież fabuła rozciągnięta jest na kilka dekad bodajże. Jednak najbardziej uwierał mnie język. Początkowo obwiniałam tłumaczenie. To prawda, Sylwanowicz to nie Skibniewska, delikatnie mówiąc. Sprawdziłam sobie jednak fragmenty oryginału i też mnie to nie przekonało. Władcę pierścieni i Hobbita zapamiętałam najlepiej, jak tylko mogłam. Wszystko tam zagrało, jak należy. Język nie był ani za prosty, ani za trudny, ani za manieryczny, ani przekombinowany. Natomiast bohaterowie Dzieci Húrina mówią z takim patosem, że, niestety muszę to napisać, podśmiewałam się podczas dramatycznej i pełnej emocji rozmowy Túrina z Brandirem! Rozumiem, że jest to inny język niż nasz współczesny, ale to nagromadzenie wyrafinowanych wyrażeń w każdym zdaniu było już przesadą. Przez to książka nie nabrała dla mnie życia, a prawie wszystkie dialogi są drewniane. Nie czułam, że to ten pisarz, raczej wyczuwałam klej jego syna, który łączył różne zapiski ojca, czasem poprawiając je pod względem logiki.

To teraz dobre strony. Sama historia - zupełnie inna od pozostałych znanych mi książek Tolkiena. Każdy fragment zazębia się z resztą. I tak samego Húrina jest tam raczej niewiele; czytelnik dowiaduje się tylko jak doszło do jego uwięzienia i na czym polega klątwa na nim ciążąca (akcja dzieje się tysiące lat wcześniej przed Drużyną Pierścienia). To piętno okryje cieniem życie jego dzieci, które dokonują kolejnych wyborów niczym ślepcy. Powieść skupia się na Túrinie, który zostaje wysłany przez matkę do elfów wobec rozlewającej się fali orków po zwycięstwie Morgotha. Śledzimy tego chłopca, który szybko staje się mężczyzną, pokazuje zdolności przywódcze. Jednak jego los nie jest pasmem zwycięstw. Klątwa ojca sprawia, że ciągle, mając dobre zamiary, szkodzi wszystkim dookoła. Dla tej wielkiej opowieści, której Tolkien poświęcił długie lata (początkowo miał to być poemat) warto zapoznać się z tą książką. Szkoda, że nie doprowadził swojego zamysłu do końca i nie stworzył z tego większego objętościowo dzieła. Nie spodziewajcie się więc takiego zachłyśnięcia jak w przypadku słynnej trylogii.

Ocena: 4/6

24 września 2011

Wyniki konkursu

Wygrała Bibliofilka. Gratuluję i proszę o adres do wysyłki, a pozostałym dziękuję za udział i miłe słowa :) Stay tuned!

20 września 2011

20 tysięcy wejść = konkurs nr 4

Dziś padło 20 tysięcy odwiedzin za co serdecznie dziękuję. Ostatnio unikam pisania jak ognia, a jednak widzę, że nadal ktoś zagląda, co jest przemiłe i niezmiennie utwierdza mnie w przekonaniu, żeby niczego nie likwidować pod wpływem chwilowego impulsu pod tytułem "a po cholerę mi ten blog...?", bo i takie miewam ;)

Do rzeczy. Kto chce książkę Remarque'a - Łuk triumfalny, o której pisałam TU, niech w komentarzu da mi znać do 23 września, wtedy zdecyduję. Uprzedzam, że moja książka ma swoje lata, więc nie prezentuje się jak panna na wydaniu, raczej jak kobieta po przejściach, ale jej czytanie wspominam miło. Hawk.

John D. Barrow - Jak wygrać na loterii? Czyli z matematyką na co dzień

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 100 Essential Things You Didn't Know You Didn't Know, 2008 
Stron: 351
Tłumacz: Monika Apps

Zacznę od pewnego wyjaśnienia: z matematyką mi nigdy po drodze nie było. Co prawda, był taki czas, kiedy przechodziłam pewną fascynację tzw. matematyką wyższą, a  dokładnie gdy zaczytywałam się Rozmowami na koniec wieku. Nagle coś tam zaskoczyło, stwierdziłam, że faktycznie stoi za nią jakaś potęga, coś większego od nas samych. Sądziłam, że ta książka da mi szansę na pogodzenie się z tym przedmiotem. Że może nawet taki beznadziejny przypadek jak ja zostanie oświecony. Niestety, tak się nie stało. Ważne jest to, aby nie mieć żadnych pretensji do tej książki, bo z nią jest wszystko w porządku, napisana jest porządnie i nie utrudnia za bardzo sprawy. Wina leży po mojej stronie. Umrę nieoświecona matematycznie :( I już wiem, co mnie w tamtych rozmowach zainteresowało: wszystkie kwestie, które omawiali zahaczały już praktycznie o filozofię, różne abstrakcyjne sprawy i granicę naszego poznania. Ot i tyle.

Natomiast Jak wygrać na loterii? omawia matematykę na co dzień i sporo jej dziedzin faktycznie tłumaczy wiele spraw. W sumie zagadnień jest dokładnie 100, zahaczają o rachunek prawdopodobieństwa, geometrię, statystykę i inne dziedziny, których nazw nawet nie pamiętam. Książka zawiera rysunki oraz konkretne wyliczenia. Jest też trochę zagadek matematycznych i zabawnych anegdot. Część problemów łączy się z fizycznymi zagadnienia (np. ruchy cieczy), a nawet społecznymi. Przykładowe rozdziały (właściwie rozdzialiki, są króciutkie) to: Arytmetyka przedłuża życie, Jak sfałszować wybory?, Więzienia, Planeta oszustów.

Podobały mi się wszystkie zadania związane z fizyką, były wręcz życiowe. Ciekawe oblicze ukazała mi niepozorna geometria. Autor zaskoczył mnie omawianiem pewnych kwestii społecznych. Natomiast negatywnie oceniłam zbyt dużą ilość zadań opartych na rachunku prawdopodobieństwa - ale też nigdy nie lubiłam tego działu, za dużo gdybania dla samego gdybania (tak to odbierałam). Niektóre rachunki była dla mnie zbyt skomplikowane (tu trzeba też wziąć poprawkę na mnie). I ostatnia rzecz: książka zawiera rozdziały, które są za absurdalne, wymyślone tylko, żeby coś policzyć, nie mające związku z codziennymi sytuacjami (np. liczenie jaka jeszcze szansa, że ktoś zaproszony na moje urodziny ma też w tym dniu urodziny). Niemniej jednak książka nadaje się dla fascynatów matematyki, na pewno nie dla młodszych uczniów (min. liceum); sama oceniać jej nie będę, bo takie matematyczne głąbiki jak ja nie mają prawa głosu w tym przypadku.

9 września 2011

Mark Kurzem - Maskotka. Nazistowski sekret mojego żydowskiego ojca

Wydawnictwo: Replika, 2008
Pierwsze wydanie: The Mascot, 2007
Stron: 431
Tłumacz: Jan S. Zaus

Nie pamiętam już jakim trafem ta książka znalazła się w moim schowku. Czasem znajduję tam naprawdę rożne dziwadła i fajnie po latach mieć jakieś niespodzianki. Maskotka jest jedną z nich.

Mark jest synem Alexa, lat 70. Ale Alex w rzeczywistości nie jest Aleksem. W dowodzie ma Uldis, ale nim też tak właściwie nie jest. Problem jego tożsamości to główny wątek tej książki. To Alex jest chłopcem z okładki, to Alex był tytułową maskotką łotewskiego oddziału  policji, kolaborantów z Niemcami. Przychodzi w jego życiu czas, kiedy zwierza się synowi, ujawnia szokującą prawdę i swoje losy, które są tak nieprawdopodobne, że - wierzcie mi - żaden scenarzysta by na to nie wpadł. 

Był on świadkiem ludobójstwa. Wszystkich Żydów z jego wioski zamordowano i zakopano w w zbiorowej mogile. On ma wtedy jakieś 5 lat. Przeżył zimę w lesie, potem znajduje go wspomniany oddział. Jest Żydem, już-już ma stanąć z innymi pod ścianą, gdy nagle cudem unika egzekucji. Zaopiekował się nim jeden z mężczyzn. Historia nabiera tempa i ostatecznie staje się on właśnie kimś w rodzaju maskotki żołnierzy; ma swoje dopasowane mundury, pomaga im, ale też jest świadkiem przerażających rzeczy, jak to na tej wojnie bywało. Jego główną myślą jest przeżyć. Sytuacja staje się wręcz absurdalna - mały żydowski chłopiec jest tubą dla hitlerowskiej propagandy, mówiącej o czystej rasie: występuje w filmie, robią sobie z nim zdjęcia, piszą artykuły do gazet. To wszystko jest maksymalnie wciągające, zwłaszcza gdy człowiek uświadomi sobie, że Alex z białoruskiej wioseczki trafia do Australii, tam zakłada rodzinę, układa sobie życie. I milczy, przez tyle lat. A miał powody, niestety.

Książka zyskała moje uznanie tym swoim krążeniem wokół kwestii ludzkiej tożsamości oraz konfliktu sumienia ("to byli zbrodniarze, ale jednak mnie uratowali"). Raził mnie natomiast styl Kurzema. Za bardzo próbował zrobić z tego powieść. No i to początkowe zwracanie się "tatusiu" do ojca (serio?). Cieszę się, że obaj panowie na wspomnieniach nie poprzestali, ale próbowali wyjaśnić tajemnicę kim naprawdę był Alex.

Ocena: 4,5/6

7 września 2011

Tylko cytat #2


Za spuszczonymi żaluzjami, w wysuszonym, spieczonym, zeschniętym ogrodzie, płonęło lato w ostatnim wybuchu furii; było niczym podpalacz, który nim pójdzie w świat, w bezmyślnej wściekłości puszcza z dymem okoliczne pola. (s. 6)

***

Oficer gwardii bardzo uważnie, pochyliwszy się nieco do przodu, wpatrywał się się w przyjaciela syna, jakby teraz zobaczył go po raz pierwszy. Wieczorem, kiedy sam z synem pozostał w palarni, powiedział mu:
- Konrad nigdy nie będzie żołnierzem.
- Dlaczego? - spytał przestraszony chłopak.
Lecz wiedział, że ojciec ma rację. Oficer gwardii wzruszył ramionami. Palił cygaro, siedział przed kominkiem z wyciągniętymi nogami, obserwował dym z cygara. Ze spokojem człowieka, który zna się na rzeczy, z poczuciem wyższości, powiedział:
- Bo to jest człowiek innego rodzaju.
Ojciec już nie żył, minęło wiele lat, kiedy generał zrozumiał to zdanie. (s. 42)

***

Pragnienie bycia kimś innym niż tym, kim jesteśmy; silniejsze pragnienie nie może zapłonąć w ludzkim sercu. Bowiem życia nie można znosić w inny sposób niż ze świadomością, że godzimy się z tym wszystkim, co znaczymy dla siebie i dla świata. Trzeba zgodzić się z tym, że jesteśmy tacy lub inni, i wiedzieć - kiedy się z tym godzimy - że za tę mądrość nie otrzymamy pochwały od życia, nie przypną nam do piersi orderu, kiedy wiemy i znosimy to, że jesteśmy próżni, samolubni albo łysi i brzuchaci - nie, należy wiedzieć, że za nic nie otrzymamy nagrody ani pochwały. Musimy znosić nasz charakter, nasza naturę, ponieważ doświadczenie i zdolność rozumienia nie zmieniają jej wad, samolubstwa, chciwości. Trzeba znosić i to, że nasze pragnienia nie znajdują odzewu w świecie. Że ci, których kochamy, nie kochają nas albo że nie kochają tak, jak się spodziewamy. (s. 104)

***

W życiu wszystko można osiągnąć, wszystko wokół ciebie i na świecie możesz pokonać, życie może dać ci wszystko i ty możesz wziąć z życia wszystko: tylko nie możesz zmienić czyjegoś gustu, skłonności, rytmu życia, właśnie owej odmienności, jaka w pełni charakteryzuje tego człowieka, który jest dla ciebie ważny, który jest ci bliski. (s. 136)

[tłum. Feliks Netz, Czytelnik, 2011]

3 września 2011

Pearl S. Buck - Cesarzowa

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Imperial Woman, 1956
Stron: 495
Tłumacz: Krzysztof Schreyer

Literacka Nagroda Nobla 1938

O Pearl Buck mówiło się, że tak naprawdę nie zasłużyła na tę nagrodę, że jej twórczość nie jest aż na tak wysokim poziomie, jakiego spodziewamy się po noblistach. Niestety, muszę się z tym zgodzić. Tak to jest, kiedy o przyznaniu nagrody decydują względy polityczne (tu miało to oznaczać solidarność z Chinami najechanymi wtedy przez Japonię) lub jakiekolwiek inne niż sama wartość literacka. Nie chciałabym przegiąć w drugą stronę. To jest porządna proza, powieść historyczna, która, jestem pewna, ma szansę spodobać się zwłaszcza kobietom i fan(k)om kobiecej literatury. 

Mnie w cieszeniu się tą książką przeszkadzał jednak język. Jest zdecydowanie zbyt prosty, a często aż się prosiło o wspaniałe pojedynki słowne czy o większy kunszt pisarski opisujący Chiny. Tymczasem Buck przykładała się tylko we fragmentach przedstawiających stroje, materiały, klejnoty, architekturę, ogrody itd. Skupiała się więc bardziej na pewnych detalach niż na całokształcie, co powodowało zaburzenia czasu akcji. Niektóre sceny zostały przez takie pochylanie się nad przedmiotami i ich pięknem niepotrzebnie wyolbrzymione, podczas gdy ważne momenty w historii Chin zostały przez to potraktowane po macoszemu. Dla mnie za mało było tam polityki, za dużo picia herbaty, kąpieli i opisu jej sukien (niektóre już znałam na pamięć; sporo z nich ma w końcu te same cesarskie motywy).

Sam opis cesarzowej za to jest interesujący. A zobaczenie jej jako człowieka z krwi i kości na zdjęciu (poniżej) jest niemal szokujące. Powieść opisuje życie Cixi, która rządziła Chinami w latach 1861-1908 (wg okładki 1862). Na okładce nazwano ją Tz-u Si (ale wiki mówi o Tz'u Hsi). Nie jest to wcale coś naturalnego w Chinach, bowiem kobieta nie mogła być cesarzową, mogła być tylko regentką, jeśli jej charakter i determinacja jej na to pozwalały. A Jehonala (kolejne jej imię) była naprawdę wyjątkowa; właśnie jej charakter wg mnie Buck opisała najlepiej. Cesarzowa jest kobietą wielu talentów, jest inteligentna, niezwykle uprzejma (nie bez celu), ale też okrutna i mściwa. Wydaje mi się, że Buck mogła ją też trochę wybielić, ale zrobiła to w sposób niebudzący sprzeciwu czytelnika. O Jehonali wiadomo z historii, że była bardzo konserwatywna, nie wahała się mordować dla zdobycia władzy, nawet własnego syna! Pisarka nie ukrywa jej żądzy władzy, jej intryg i zabiegów, ale niektóre sytuacje opisuje trochę inaczej niż wyczytałam w sieci. I choć cesarzowa w istocie zgubiła Chiny swoim zachowawczym spojrzeniem na świat, to jednak Buck bardzo dobrze tłumaczy jej motywy i to chciałabym polecić uwadze tych z Was, którzy skuszą się na tę grubaśną książkę.


Sama mam jeszcze do recenzji jej Pałac kobiet, ale poczeka na razie, muszę od niej odpocząć. Potem jeśli będę jeszcze po nią sięgać, to jedynie po Ziemię błogosławioną, ponoć jej najlepszą książkę, wspomnianą w uzasadnieniu Akademii Szwedzkiej.

Ocena: 4/6

29 sierpnia 2011

Agnieszka Wójcińska - Reporterzy bez fikcji

Wydawnictwo: Czarne, 2011
Stron: 279

Myślę, że warto napisać o tej książce, bo pojawiła się tylko na kilku blogach, a na bnetce ma żenująco mało ocen. Niesłusznie! Jest to zbiór rozmów, jak widać na okładce, z polskimi reporterami.

Ostatnio mam nawrót na fascynację tym gatunkiem i dość regularnie czytam, na razie, tych najbardziej znanych. W pierwszej kolejności rzuciłam się więc na rozmowy z tymi znanymi: Jagielskim, Tochmanem, Hugo-Baderem, Nowakiem i Szczygłem. Potem skakałam sobie po całej książce i po przeczytaniu całości mam ochotę wręcz powtórzyć sobie niektóre z tych rozmów. Właściwie każda coś wnosi, naprowadza na kolejne literackie tropy, skłania do zadumy. Zadziwiło mnie, że reporterzy tak łatwo się odsłonili. Mówiąc o swoich bohaterach, zauważali, że ludzie potrzebują się wygadać, przekazać swoją historię. I oni nie są inni; pytani szybko pokazywali i coś ze swojego charakteru, i ze swojego stosunku do pracy, o który, co oczywiste, byli pytani, jednak nie ukrywali czegoś, co mogłoby być im odczytane na niekorzyść. To ciekawe jak dzieli ich stosunek chociażby do emocjonalnego podejścia do swoich bohaterów, do dziennikarskich tricków, do wpływania na los swoich bohaterów.

Rozmowy, które zwłaszcza wbiły mi się w pamięć to ta z Tochmanem, który wydał mi się taki, jaki słyszałam, że jawi się na spotkaniach autorskich. Jest ostry, konkretny, nie waha się niemal naskoczyć na swoją rozmówczynię. Z nim to w ogóle ciekawa sprawa jest; nigdy nie czytałam jego książek, ale mam dziwne przeświadczenie, że będę je cenić. Nie szukam ich jednak, ciągle krążę wokół innych reportażystów, a jego zostawiam sobie trochę na koniec. Następnie Szczygieł, który okazał się ciepłym gadułą, optymistą o lekko próżnym zabarwieniu. Jagielski urzeka swoją inteligencją i nieuciekaniem od szczerych ocen. Hugo - Bader dodatkowo zyskał w moich oczach uczciwością i umiejętnością samokrytyki. Wyobrażam sobie jakie męki musiał przechodzić w Chinach, gdy czuł tę szybę między sobą a innymi. Wielkim spotkaniem była dla mnie rozmową z Anną Bikont - podziwiam jej odwagę, wiele zniosła, pisząc o Jedwabnem.

Objawienia, czyli nazwiska dla mnie nowe, a zdecydowanie warte poznania, to Grochowska (bo temat starości), Szczęsna (bo poświęciła czas, aby przywrócić komuś cześć), Morawska (bo pisze i robi filmy o Polsce B), Surmiak-Domańska (za jej podejście, cóż za oko do szczegółów!) i Smoleński (bo Izrael coraz częściej znajduje się w kręgu moich zainteresowań). Jednak na koniec zostawiłam rozmowę dla mnie najważniejszą i najlepszą: tę z Krystyną Kurczab-Redlich. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że zajmuje się ona głównie Czeczenią i rosyjską zakłamaną polityką, czyli temat dla mnie arcyciekawy. Dla mnie jest kimś w rodzaju herosa, który sam wali głową o mur Kremla (jak tytuł jej reportażu). Ma odwagę zaglądać tam, gdzie Zachód boi się nawet patrzeć. Czuję jej niemalże bezsilność, bo politycy przedkładają interesy z Rosją nad prawdę o niej, bo Niemcy uznali ją za niewiarygodną, tylko dlatego, że to Polka pisze o Rosji, bo zginęli jej przyjaciele - dziennikarze (np. Anna Politkowska), odwrócili się od niej znajomi Rosjanie. To jest jak głos wołającego na puszczy. Nie bała się przyznać w rozmowie, że ta praca dała jej smutek i samotność. Jak więc widać moją uwagę początkowo zwrócili głównie mężczyźni, jednak to kobiety ostatecznie okazały się górą. Zbiór ten gorąco wszystkim polecam!

Ocena: 5,5-6/6

19 sierpnia 2011

Włodzimierz Nowak - Obwód głowy

Wydawnictwo: Czarne, 2007
Stron: 261

Dwanaście reportaży, wszystkie związane ze stosunkami polsko-niemieckimi oraz naszą wspólną, pokręconą historią. Cztery z nich są zupełnie wyjątkowe. Nie wiem czy wybitne, nie mniej jednak to one wstrząsają czytelnikiem i to je zapamiętam na lata. Reszta jest dobra, średnia lub zwyczajnie słaba, te za jakiś czas zapomnę. 

Właściwie nie jestem zwolenniczką zbioru reportaży, wolę jednorodny tekst, choćby pisany przez dłuższy okres czasu, opowiadający o jednym miejscu, o jednej sprawie czy sytuacji. W przeciwnym razie mam nieprzyjemne wrażenie skakania po różnych okresach, porzucania co ciekawszych bohaterów, przeskoki z miejsca na miejsce. Misz-masz, który pozwala tylko na docenienie kilku rozdziałów-perełek, a nie o to mi chodzi, gdy zabieram się za ten gatunek. Zdaje mi się, że jak na razie tylko czytając Hugo-Badera i Zaremby, nie miałam tego uczucia czytania jakiegoś patchworku.

Jednym z powodów mojego sceptycznego podejścia do zbioru reportażu jest ich dobór i kolejność w jakiej są ułożone. U Nowaka nie potrafię odczytać klucza. Nie jest to kolejność chronologiczna ani alfabetyczna. Nie ma podziału na reportaże dotyczące historii i te współcześniejsze, są bowiem wymieszane. Co więcej Nowak wybrał jeden z najsłabszych jako pierwszy. Taka tam historia międzynarodowego małżeństwa, pranie swoich własnych brudów i tyle. W ogóle te współczesne reportaże wypadają blado na tle tych historycznych (nie licząc Dwie minuty kontra trzy - nadal bardzo na czasie). Ja tu jednak smęcę i smęcę, czas więc powiedzieć za co poniższa ocena. Za wszystkie teksty opowiadające o nieprawdopodobnych scenariuszach ludzkiego życia jakie tylko los może zgotować. Pierwsze uderzenie to Noc w Widelhagen, mocna rzecz, budząca we mnie protest odnośnie tonu, jakim wypowiadają się o tym wydarzeniu badacze. Potem Serce majkino, sere cierkino udowadniające siłę prostych uczuć prostolinijnych ludzi potrafiących unieść świadomość faktu, że ktoś w życiu miał dwie, a nawet trzy... matki! To samo z tytułowym Obwodem głowy, podziwiam tych ludzi przyjmujących życie takim, jakie jest; wyborów innych nadal nie rozumiem. Chyba budzący największy odzew Mój warszawki szał o Powstaniu Warszawskim z punktu widzenia Niemca. Czytanie go, to droga przez całą paletę emocji... I na koniec mój ulubiony, chyba jedyny w zbiorze o wydźwięku optymistycznym, skłaniający do uśmiechu - Przygody dobrego wojaka Manfreda. O tym gościu należy nakręcić film! To była dla mnie kompletna nowość- Niemcy w szeregach partyzantów, w AK! No ludzie, takich rzeczy Wam nie powiedzą w szkole coby nie burzyć czarno-białego świata młodzieży. Ale poza tym - co za życiorys!

Wszystkie teksty słabsze uznałam za takowe zg na: język (proste, krótkie zdania stanowiące tło; nie znoszę tej maniery); brak ogólnej idei im przyświecającej (z niektórych nie wynikało kompletnie nic) oraz zbyt świeży temat. Widocznie musi wiele wody w Wiśle upłynąć, żebyśmy mogli z dystansu o czymś napisać tak, żeby umieszczenie potem tego w takim zbiorze miało jakiś głębszy sens i przetrwało.

Ocena: 4,5/5

11 sierpnia 2011

Naomi Klein - No logo

Wydawnictwo: Świat literacki, 2004
Pierwsze wydanie: 2000
Stron: 509
Tłumacz: Hanna Pustuła

Coś trafiam ostatnio na książki, o których wcale nie chcę pisać. Jakoś tak się jednak składa, że czuję się zmuszona. Tym razem sama sobie jestem winna, ponieważ pisząc kiedyś o Barberze, zarzuciłam Klein, że używa nieprofesjonalnych stwierdzeń typu "jak wszyscy wiemy", "oczywiste wydaje się więc" itp. Muszę to odszczekać. Owszem, znalazłam u niej takie wyrażenia, ale w raczej kiepsko napisanej Doktrynie szoku, którą miała okazję przejrzeć (i odłożyć właśnie z tego powodu). W No logo tego nie ma.

Nie podobało mi się też, że w necie znalazłam jakieś zarzuty o zbyt spiskowej nucie tej pozycji. No, ludzie. Jak można być aż tak ślepym i zniewolonym przez to, co widać w okienku i czym się jest karmionym od maleńkości. W końcu kiedyś się jednak dorasta i jeśli nauczyli nas myśleć i formuować poprawne wnioski, to nie ma rady, trzeba zacząć dostrzegać jakieś procesy ukryte pod oficjalnym opakowaniem zabawy i przyjemności. Wiem, że łatwiej jest myśleć, że wszystko zależy od nas, nie jesteśmy podatni na wpływy, a problemy innych ludzi, gdzieś tam na końcu świata nie są naszą sprawą. Niestety, kiedy raz się człowiek dowie np. o pakistańskich dzieciakach szyjących piłki czy warunkach, w jakich robotnice robią najki, nie ma bata, nie można tego wyrzucić z głowy. Gdzie tu jakiś spisek? Gołe fakty i tyle. 

Klein wspomina, że kiedy ludziom unaoczni się brudne sprawki korporacji stojących za naszymi ulubionymi markami, to wkrótce pojawia się bezsilność i rezygnacja. Przyznaje, że ludzie w końcu muszą kupować i nikt nie chce ani nie ma czasu myśleć o każdej pierdółce gdzie została wyprodukowana, na jakich zasadach, czy ludzie mają tam prawo do związków zawodowych, czy są zmuszani do nadgodzin, czy zrobiły to dzieci. Próbuje więc pokazać jakieś wyjście z tej sytuacji, jednak prawdę mówiąc mnie to nie przekonało. Po tej książce, dokładnie tak samo jak po lekturze Skonsumowanych, zostało we mnie podłe uczucie, że możemy zmieniać tylko małe fragmenciki naszej rzeczywistości, ale już nie całość. Pewnie nie o to jej chodziło, ale cóż, nie nadaję się na wojującą alterglobalistkę. 

Coby jednak pomóc Wam podjąć decyzję "czytać/nie czytać". No logo to multum faktów o kurczeniu się publicznej przestrzeni; rozważania o zalewaniu konsumentów markami w każdej postaci i absolutnie na wszystkim;  smutna prawda o outsourcingu i korporacyjnych fabrykach (a raczej ich kontrahentach) oraz relacja o rodzeniu się przeróżnych ruchów, którym taka sytuacja nie odpowiada. Wszystko jest doskonale udokumentowane (ponad 600 przypisów, bibliografia, aneks w postaci statystyk, tabel i wykresów). Do tego autorka jeździła po całym świecie i rozmawiała z setkami ludzi. Wszystko to zgrabnie mi się teraz łączy ze Skonsumowanymi (oraz z Magicznym światem konsumpcji Ritzer'a). Barber po prostu spojrzał na nasz świat od strony marketingu, tym aspektem Klein zajmuje się tylko przy okazji. Ją bardziej interesowało jak produkty są robione i jak bardzo ich loga nie chcą nam zniknąć z oczu (bo, ojejciu, jeszcze byśmy zapomnieli jak wygląda swoosh ;) Podobało mi się w jej pisaniu odnoszenie się do własnych doświadczeń, ironia, czasem zgryźliwe komentarze i wrzucenie kilku kolokwializmów, gdy już ją chyba krew zalewała. Przez to książka nie jest zbyt sztywna i - choć czytałam ją ponad 3 miesiące - nadal zainteresowanie mnie przy niej trzymało.

Tłumaczenie zdecydowanie jest godne pochwały. Tłumaczka nierzadko musiała zmierzyć się ze slangiem, z handlowym językiem, z bełkotem speców od marketingu. Kuleje natomiast wydanie: od groma literówek, błędów stylistycznych, interpunkcja leży. Do tego czcionka - maczek. Można się umęczyć, ale jednak warto dla zawartości. Nawet przymykam oko na czasem zbytnią lewoskrętność autorki.

Ocena: 5/6

8 sierpnia 2011

Tylko cytat #1


Pośród miejscowych dzieci dowodem wielkiej dzielności jest zakradnięcie się po zmierzchu do owych mrocznych pokoi i danie znaku płonącą zapałką z okna na najwyższym piętrze. Jednakże ganek jest jeszcze w niezłym stanie i co sobota roztasowują się na nim przebywające ze wsi rodziny.
Nowi ludzie rzadko osiedlają się w Noon City czy na jego przedmieściach, ponieważ bądź co bądź trudno tu dostać zajęcie. Z drugiej strony rzadko się słyszy, aby ktoś się stąd wyniósł, chyba że rusza w samotną wędrówkę na ciemną wyniosłość ponad kościołem baptystów, gdzie między chwastami niby kamienne kwiaty bieleją zapomniane nagrobki. (s. 18)

***

- Zważywszy, że urodziłem się martwy, jakaż to ironia, że w ogóle mam umrzeć! Tak, urodziłem się martwy, dosłownie, jednakże położna była na tyle przewrotna, że klapsem obudziła we mnie życie. A może i nie? - spojrzał na Joela z rozbawieniem. - Odpowiedz mi; może nie?
- Czy co nie? - zapytał Joel, bo jak zwykle nie zrozumiał; zdawało się, że Randolf stale prowadzi jakieś nieprzeniknione, tajemne rozmowy z kimś niewidzialnym. - Randolfie - powiedział. - Proszę cię, nie złość się na mnie, ale to dlatego, że zawsze mówisz w jakiś taki śmieszny sposób.
- Mniejsza z tym - odrzekł Randolf. - Wszelkiej trudnej muzyki należy słuchać kilka razy. I chociaż to, co ci mówię, brzmi bezsensownie, to jednak kiedyś we wspomnieniu wyda ci się to aż nadto jasne. Gdy to się stanie, gdy zwiędną już bezpowrotnie te kwiaty, które masz w swoich oczach, zapłaczę nad tobą, choć mnie samemu niczyje łzy nie dopomogły wydobyć się z kokonu. (s. 124)

[tłum. Bronisław Zieliński, MUZA, 1995]

6 sierpnia 2011

Tadeusz Słobodzianek - Nasza klasa: Historia w XIV lekcjach

Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria, 2009
Stron: 108

Nagroda NIKE 2010

No nie, nie chciałam pisać o tej książce! Ani nie chcę, ani nie potrafię, ale czuję się zmuszona. Przeglądałam sobie blogowe recenzje i znalazłam dwie na blogach, które odwiedzam. Jedna zachęcająca, druga zniechęcająca. Na biblionetce ocena jest wysoka i królują tam raczej pochwały. No i gdyby jeszcze tą negatywną nie była ta napisana przez Anię! Postanowiłam więc napisać swoje trzy grosze i wrzucić kamyczek do ogródka tych usatysfakcjonowanych lekturą, ponieważ pamiętam jak w styczniu czytałam zdanie Ani i byłam zawiedziona, że jej się nie podobało, bo planowałam kiedyś przeczytać tę Naszą klasę, ale po jej recenzji poczułam się skutecznie zniechęcona. A jednak niepotrzebnie.

Wzięłam ją z półki bezwiednie, ot tak, na fali zachwytu, że już mogę czytać, co chcę; zapominając, że miałam jej nawet nie szukać. Siadłam teraz pod parasolem i zanim się obejrzałam - skończyłam. Nie napiszę niczego mądrego, niczego odkrywczego, niczego wyjątkowego, jednak pozwolę sobie zachęcić Was, którzy tu wpadacie, żebyście jednak sami sięgnęli po ten dramat i zastanowili się dlaczego ta książka dostała nagrodę NIKE. Sam przebieg akcji jest oczywisty od pierwszej strony, na której są wymienione osoby dramatu wraz z datami urodzenia i śmierci. Podtytuł sugeruje, że dowiemy się jak potoczyły się losy jednej klasy. Sława książki na pewno już większości dostarczyła tez informację, że bohaterami są i Polacy, i Żydzi. Wiadomo więc z czym trzeba się będzie zmierzyć. Początkowo byłam nieprzekonana, e tam, jakieś piosenki, przekrzykiwanie się na scenie, niezrozumiałe dla mnie wypowiedzi. Już się cieszyłam, że to takie krótkie jest. Ale im dalej w las, tym mocniej trzymałam książkę w rękach, czując niesmak w scenach przemocy i zimny dreszcz kiedy role ofiar i oprawców ciągle się odwracały, jakby się bawiły w berka. Generalnie wszyscy mieli, wybaczcie mój język, prze... no niech będzie: przerąbane. Czy Słobodzianek dostał tę nagrodę, bo znowu pochylono się nad tematem zagłady itd.? Bo znowu ktoś wyciągnął Jedwabne i chciał napisać o tym po swojemu? A czy to ważne: Jedwabne czy Kielce? Ważne czy w czasie wojny, czy po niej? Rzucam to całe gadanie w kąt, bo doszukiwanie się takich motywów u jurorów uważam za bezpodstawne. Mnie przekonała wcale nie forma - podział na lekcje - bo te były u Kantora, tylko umiejętność idealnego zagrania czasem wydarzeń. Wyobrażam wręcz sobie jak tych 10 ludzi stoi na scenie w jednym rzędzie twarzą do widowni i tylko mówią. Wszystko rozgrywa się w ich słowach, spojrzeniach, nieznacznych gestach. Odniosłam wrażenie, że w samej sztuce fizycznie nic się nie dzieje, oni tylko relacjonują swoje słowa i to, co powiedzieli inni. A jednak tak skromny środek wyrazu zagrał w moim przypadku jak należy.

Książka zawiera też posłowie Leonarda Neugera i jedną literówkę.

Ocena: 5/6

Mika Waltari - Kto zabił panią Skrof?

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Kuka murhasi rouva Skrofin?, 1939
Stron: 293
Tłumacz: Sebastian Musielak

Widząc w zapowiedziach kryminał pióra Waltariego byłam i zaskoczona, i zaintrygowana. Jest to pierwsza część krótkiego cyklu o komisarzu Palmu, a WL planuje wydać całość. I w sumie dobrze, bo choć Kto zabił... nie jest jakimś objawieniem wśród powieści detektywistycznych, to jednak miło uprzyjemniał mi 2-3 dni. 

Tytułowa pani Skrof to stara kutwa, władcza i dość wrednawa. Ktoś ją uśmierca i szybko okazuje się, że praktycznie cała kamienica jest podejrzana oraz jej rodzina. Do tego kobieta była milionerką, więc motyw łatwo wynaleźć. Ale czy, jak chwali okładka, rozwiązanie zagadki zaskoczy wszystkich? No cóż, ja w pewnym momencie zaczęłam podejrzewać właściwą osobę, jednak Waltari tak kluczy, mąci, kręci, dając mi do zrozumienia, że wszystko było inaczej, że człowiek porzuca logikę, nagina fakty i ostatecznie kieruje wzrok na innych ;) Styl Waltariego jest dość typowy dla okresu, w którym to pisał, czyli nie odbiega od standardów narzuconych przez Christie (przyznaję, że dla mnie to plus, lubię klasyczne kryminały). Ilość podejrzanych jest ograniczona, są ploteczki, znaczące rozmowy, inteligentny detektyw ze swoim pomocnikiem, który raczej przeszkadza, są rumieniące się dziewczęta i rozrabiający młodzi mężczyźni, no i na koniec szczera spowiedź mordercy. Natomiast znakami szczególnymi są cechy Fransa Palmu. Facet jest świetny! :) Non stop beszta swojego stażystę Toivo (który opowiada tę historię), rozbija się taksówkami, za które sam nie płaci, używa obcojęzycznych słów, których nie potrafi wymówić (np. mentalność, zidentyfikować) i zasypia, twierdząc, że musi pomyśleć. Dla niego zdecydowanie chciałabym przeczytać cz. 2.

Ocena: 4-4,5/6

3 sierpnia 2011

J.M. Coetzee - Hańba

Wydawnictwo: Znak, 2006
Pierwsze wydanie: Disgrace, 1999
Stron: 266
Tłumacz: Michał Kłobukowski

Literacka Nagroda Nobla 2003
Nagroda Booker'a 1999

Ociągam się z pisaniem o Hańbie. Czuję się po niej jakby ktoś po mnie grabiami przejechał. Raz na kilka lat zdarza mi się przeczytać książkę w jeden dzień (z tych dłuższych) i to jest właśnie jeden z tych nielicznych przypadków. Kilka godzin praktycznie bezustannej lektury, podczas których trudno było mi tę książkę odłożyć. Na co drugiej okładce można przeczytać zachętę z gazetowej recenzji, że trudno się od danej książki oderwać. Na niej też tak napisano (cytat z The New York Times), tyle że tym razem to prawda. Co więcej, jest to chyba jedyna książka, która po przewróceniu ostatniej strony wywołała we mnie dziwny, fizyczny stan. Kręciło mi się w głowie, wzrosło mi ciśnienie, chciało mi się niemożliwie płakać, choć nie byłam w stanie, zaczęła boleć mnie głowa... Nie mogłam potem zasnąć, nie chciało mi się z nikim rozmawiać.

Hańba jest dziwną książką. Nie mogę o niej powiedzieć "podobała mi się" w takim znaczeniu jak np. mówię o Lamparcie. Ciągle miałam wrażenie, że jej nie rozumiem. Właśnie "nie rozumiem", a nie "nie zrozumiałam". Nic tam nie było takie, jakie bym sobie życzyła, a jednak tłukła mi się ciągle myśl, że to jest wielkie, wybitne. A nawet fabuła brzmi cokolwiek niezachęcająco: starzejący się profesor David Lurie i jego życie zawodowe i intymne, po prostu nieprzyjemny typek w Kapsztadzie. W końcu ląduje na farmie swojej córki i tam jego los diametralnie się zmienia. Staram się uniknąć w tym opisie zbyt wielu konkretów, opisanych zresztą na okładce. Nie lubię wiedzieć z góry co się dzieje dopiero na stronie ok. 75, a potem chyba 110 i może ktoś też tak ma; chcę zgadywać rozwój akcji lub zwyczajnie na niego czekać w tempie narzuconym przez pisarza, bo tylko wtedy jestem w stanie ocenić czy było to przewidywalne.
 - Biedna stara Katy [pies], jest w żałobie. Nikt jej nie chce, a ona o tym wie. O ironio, w całej tutejszej okolicy ma pewnie dzieci, które chętnie gościłyby ją u siebie. Niestety, nie mogą jej zaprosić. Same są tylko częścią umeblowania, systemu alarmowego. Robią nam ten zaszczyt, że traktują nas jak bogów, a my w zamian traktujemy je jak przedmioty. (s. 98)
Kiedy dziś czytałam o Hańbie, uderzyło mnie jak wiele jest w tej nie za długiej powieści. Skupiłam się sama na jakichś dwóch najważniejszych wątkach, a przy kolejnych źródłach przytakiwałam: "faktycznie, jeszcze to; no jasne, jeszcze poezja; o nie, zapomniałam o języku; i przecież te zwierzęta; racja, racja, relacje męsko-damskie" itd. Moim zdaniem świadczy to o tym jak bardzo książka została przemyślana, niczego tu Coetzee nie pozostawił przypadkowi, z niczym nie popłynął. Podziwiam taką postawę. Wielkim momentem było też dla mnie tłumaczenie sobie cytatów z włoskiego i łaciny oraz znalezienie odniesienia do mitologii greckiej i Dantego. Co więcej, jeden z tych cytatów podbudowuje moją własną interpretację tego dzieła. Sunt lacrimae rerum et mentem mortalia tangunt (z Wergiliusza) ma kilka pięknych tłumaczeń: polskie - I pamiątki łzy wyciskają i znikome rzeczy duszę rozczulają (Tadeusz Karyłowski?); angielskie - Here are tears of things and mortal things (sufferings) touch the soul; The world is a world of tears, and the burdens of mortality touch the heart (tłum. Roberta Fragles'a); They weep here \ For how the world goes, and our life that passes \ Touches their hearts (tłum. Roberta Fitzgerald'a). W centrum rozważań autora oprócz hańby stoi też kara, wina, odkupienie. Wielu wskazuje też na relacje międzyludzkie, zwłaszcza między kobietą a mężczyzną, między dzieckiem a rodzicem, między białymi a czarnymi. Stąd tak wielki nacisk na słowa, na ich martwotę i niemożność porozumienia czy zrozumienia drugiego człowieka, wejścia w jego skórę. Wspaniały jest fragment, gdy córka Luriego zarzuca mu, że widzi ją tylko jako drugoplanową postać w jego życiu, bowiem centrum wszechświata jest dla każdego umiejscowione w nas samych. Trudno zapomnieć również o warstwie politycznej i hańbie jaka miała miejsce w RPA, a której pokłosie zbierane jest do dziś. Mnie jednak najbardziej poruszył aspekt godzenia się człowieka z własną śmiertelnością i bezsilnością związaną z tym faktem oraz temat zapomnienia i próba odkupienia win. Lurie'go nie polubiłam, zresztą jak żadnego z bohaterów, jednak powoli zaczynałam go rozumieć, stopniowo rozglądałam się po jego głowie i dochodziłam do wniosku, że nie potrafię go potępić, że w sumie nie jestem lepsza od tego egoistycznego dziada. Osobliwe wrażenie czytać wynurzenia podstarzałego gościa, myślącego często o kobietach, oceniającego je. Ten jeden raz można chociaż poczuć przez chwilę jak to jest spojrzeć na swoją płeć oczami kogoś takiego. 

Rozpatrywałam tę tytułową hańbę na dziesiątki sposobów; o tych nawiązujących do fabuły nie chciałabym tu pisać (chyba, że ktoś, kto czytał książkę, poruszy ten temat), mnie natomiast ona kojarzy się z hańbą ludzkiego życia, tym co robimy z nim, ze sobą, ze światem. Ludzkość w tej powieści pełźnie przez świat jak robak, zarażona jakąś niemocą i bezsensem, a wszystko dąży ostatecznie to do tego, co Coetzee zawarł w ostatniej scenie. Zdaję sobie sprawę, że piszę bełkotliwie, ale po takiej dawce emocji na więcej mnie stać i, jak nietrudno się domyśleć, myśli mam po niej mocno niewesołe.
 Ten dzień jeszcze nie skonał, jeszcze żyje. (s. 126)
Książka dla odważnych, warto się z nią zmierzyć, choć tak wiele to kosztuje czytelnika. Pierwszy raz w życiu mogę się też zgodzić z trochę patetycznym cytatem na okładce "Nieuchronnym przeznaczeniem tej powieści jest wpisanie jej do kanonu literatury światowej klasyki" (znowu The New York Times). Chcę ją powtórzyć, gdy będę stara i pomarszczona jak rodzynka, tak w ramach masochizmu.

Ocena: 6/6