Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzyjna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzyjna. Pokaż wszystkie posty

26 grudnia 2015

Bolesław A. Uryn - W świecie jurt i szamanów

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Stron: 335

Od razu uprzedzę, że nie jestem targetem tej książki. Zamówiłam ją zg na cudowną okładką, która po prostu zawładnęła moją wyobraźnią, a że Mongolia fascynuje mnie od lat, wydawało mi się, że to będzie książka dla mnie. W czasie lektury doszłam do wniosku, że to pozycja napisana przez mężczyznę po 60. skierowana właśnie do męskich czytelników w średnim wieku. Nie sądzę, żeby autor zdawał sobie z tego sprawę i że zrobił to intencjonalnie, po prostu skupia się na sprawach interesujących z punktu widzenia męskiego podróżnika w jego wieku lub trochę młodszego i ma też taki, a nie inny styl pisania. Nie jest to zarzut, daleka jestem od tego, po prostu łatwiej będzie mi wytłumaczyć mój odbiór tej książki.

Uryn jest na pewno świetnym podróżnikiem, jednak pisanie o swoich wojażach wychodzi mu już nieco gorzej (choć zdecydowanie lepiej niż Pałkiewiczowi!). Dużo miejsca poświęca historii i pisze o niej w mało interesujący sposób, wyciąga mało ciekawe szczegóły, jest też bardzo techniczny, skłonny do suchych opisów. Pisze właśnie tak po męsku: o łowieniu ryb w Mongolii, o jakichś danych technicznych spływu kajakowego, o sprzęcie i jego zabezpieczeniu. Nie jest więc to książka stricte podróżnicza, raczej książka, która ma przedstawić bardziej szczegółowo Mongolię oraz pomóc przygotować się do ewentualnej tam podróży. Z każdej strony przebija jego miłość do tego kraju i to poczytuję za jej plus!

Trochę rozczarowana byłam też, że część tekstu była już wcześniej gdzieś drukowana, bo zawiera wiele cytatów. Do tego zdjęcia są opisywane fragmentami tejże książki, więc co chwila czytelnik czyta dwa razy to samo. Oczekiwałabym choć bardziej osobistych podpisów pod zdjęciami. Mapa nie zawiera wszystkich miejsc, o których pisze autor, więc czasem wiedziałam tylko mniej więcej, gdzie akurat był. Zdarza mu się pisać o czymś wyjątkowo interesującym i oryginalnym i wspomnieć, że ma tego czegoś zdjęcie, ale brak tego zdjęcia w samej książce. Brakowało mi więcej o samych podróżach, jakichś anegdot z nich, opowieści o ludziach tam, mieszkających. To się pojawia, ale jednak nie w takim natężeniu, w jakim bym sobie życzyła.
Jesienią tajga jest cicha i piękna. W kolorach złota i czerwieni. Świetlista. Szczyty gór skrzą się lodem na tle błękitnego nieba. Wszystko to jednak ładnie wygląda, gdy świeci słońce. Szczególne wrażenie sprawiają zachody słońca, gdy ziemię pokrywa czarny, lodowaty mrok, a modrzewie na stokach gór jeszcze złocą się w słońcu. Płoną ogniem w jego promieniach. O zachodzie świat staje się czarny, ponury. Po zmroku natychmiast robi się zimno, groźnie i nieprzyjemnie. Pod lodowatym oddechem wiecznej zmarzłoci zamiera życie przyrody i - podobnie - obozowe. W oddali zaczynają wyć wilki... (s. 228)
No i moje osobiste zaskoczenie: Mongolia zawsze była w sferze moich marzeń. W trakcie lektury W świecie jurt i szamanów zaczęło do mnie docierać, że to chyba jednak za wysoka poprzeczka dla mnie. Trochę mnie Uryn otrzeźwił. Żeby zwiedzić ten kraj trzeba mieć kilka tygodni wolnego (jest ogromny), trzeba umieć prowadzić samochód (dobrze i to najlepiej terenowy), jeździć na koniu, trzeba umieć przetrwać czasem w ciężkich warunkach (np. zalany samochód, spędzasz cały dzień w lodowatej wodzie, ratując swoje rzeczy), nie należy odmawiać zjedzenia lub wypicia czegoś, na widok czego mój żołądek się sam skręca, do tego... roje komarów i insektów (sic!). To była ciekawa lekcja pokory dla mnie. Wiem, że nie jestem jednak typem ekstremalnego podróżnika, któremu żaden trud nie jest straszny.
" (...) wylazłem na zewnątrz i oniemiałem. Wokoło - bajka. Gwiazdy lśniły jak świąteczna dekoracja. Jaskrawe światło księżyca odbijało się od srebrnej ziemi. Szron spowodował, że wokół mnie cały świat aż po horyzont był jak z polerowanej srebrnej blachy. Łącznie z końmi, które grzebały kopytami i chrzęściły pyskami, żując wydobyte spod śniegu źdźbła. (s. 242)
Co polecam Waszej uwadze to zdecydowanie wspomniane już zdjęcia. Są naprawdę dobre i wysokiej jakości. A część z nich można zobaczyć tu.

Ocena: 3,5/6

7 kwietnia 2015

Cormac McCarthy - Przeprawa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The Crossing, 1994
Stron: 598
Tłumacz: Jędrzej Polak

Jest to druga część Trylogii Pogranicza. Nie ma tu żadnej ciągłości, jest to bowiem odrębna historia, jednak fabuła oparta jest na właściwie bliźniaczym koncepcie: młodzi Amerykanie w drodze, południowe Stany, Meksyk.
Wieczorem znów usłyszał żurawie lecące wysoko nad chmurami, pod którymi ciągnął się szmat ziemskiej krzywizny, szmat ziemskiej pogody. Metalowe oczy żurawi wwiercały się w drogę wyznaczoną im przez Boga. Ich serca wypełniała radość. (s. 545)
Spotkałam się w sieci z wieloma opiniami, że Przeprawa wyraźnie przewyższa Rącze konie. Ja mam jednak odmienne zdanie. Część pierwszą czytałam oczarowana książką, Przeprawę za to czytałam z przerwami około roku... Owszem, pierwsze 200 stron jest wręcz genialne, na nich to rozgrywa się opowieść o wilczycy z okładki. Ta historia trzymała mnie w napięciu, wciągnęła, wręcz zaszkliły mi się oczy pod koniec w trakcie lektury. Gdyby książka skończyła się wtedy dałabym jakieś 5,5. Reszta to po prostu korowód postaci, które napotyka główny bohater, ich losy, lapidarne dialogi i bardzo typowe, jak na McMarthy'ego przystało, zakończanie. W Przeprawie wszystko skupia się na Billym, nastolatku z południa. To jego decyzje wpływają na całą historię i na życie innych ludzi. Przez jakiś czas w drodze towarzyszy mu młodszy brat, wielokrotnie przechodzi on też przez granicę między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Gdyby ludzie znali swoje przyszłe życie, ilu chciałoby żyć? Ludzie mówią o tym, co ich czeka. A nic ich nie czeka. Każdy dzień składa się z tego, co było wcześniej. Nawet świat musi być zdziwiony kształtem, w jakim się pojawia. Może nawet sam Bóg. (s. 543)
Po tych 200 stronach doszłam do wniosku, że McCarthy...chyba mi się przejadł. Na serio, miałam wrażenie, jakbym czytała w kółko tę samą książkę (i nie mam na myśli tylko podobieństwa Rączych koni i Przeprawy). I choć nadal warsztatowo to jest napisane wybtnie dobrze, to jednak mnie już nużyło momentami. Tak naprawdę to język sprawiał, że i tak skończyłam tę książkę i nawet nie przyszło mi do głowy jej przerwanie. Jest tak plastyczny, całe to pogranicze, natura, góry, drzewa, stawy, opisy ruin, surowych wnętrz, to mnie zawsze ciągnie do tego pisarza. Do tego ciekawie pokazał męskie rozmowy, tak różne od kobiecych:
Jak długo jeszcze miarkujesz się gniewać?
Aż się odgniewam.
(s. 277)
 Można przeczytać Przeprawę, ale nie trzeba, choć inni powiedzą Wam, że Rącze konie już niekoniecznie, ale za to Przeprawę obowiązkowo. W każdym razie mnie się do trzeciej części nie spieszy.

Ocena: 4/6


17 lutego 2015

Joel Bakan - Dzieciństwo w oblężeniu: łatwy cel dla wielkiego biznesu

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Pierwsze wydanie: Childhood Under Siege: How Big Business Targets Children, 2011
Stron: 297
Tłumacz: Hanna Jankowska

Nie ma to jak recenzować książki, które dostałam od wydawnictwa w 2013 roku... No ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Bakan jest ostry i konkretny jak żyleta*. Rzuca statystykami, wynikami badań, artykułami jak z rękawa. Nie robi tego w sposób przesadnie suchy i po akademicku nudny, ale też nie ma tu populizmu czy lania wody coby autor mógł przedstawić w jakiś zjadliwy sposób swój pogląd. Początkowo byłam troszeczkę sceptyczna, bowiem na pierwszy ogień wziął on przeróżne gry komputerowe i aplikacje mobilne. Za bardzo do mnie nie trafia argument, że gry są odpowiedzialne za przemoc i znieczulicę, choć faktycznie małe bąble nie powinny grać w jakieś dziwne odmóżdżacze typu Zabij swoją żonę...  Tak więc początek książki jest nieco histeryczny, jednak im dalej w las, tym Bakan podnosił coraz ciekawsze argumenty udowadniające tezę, że wielkie korporacje nie mają żadnych skrupułów przed zarabianiem na dzieciach. Muszę przyznać, że szybko włosy zaczęły stawać mi dęba!

To, co pisze on o rynku leków psychotropowych mrozi krew w żyłach. Nie jest przesadą powiedzenie, że firmy farmaceutyczne mają wręcz na sumienie życie niektórych dzieci... To tylko pogoń za pieniędzmi, nic innego, nawet w tak poważnej dziedzinie jaką jest medycyna. Ale to ta moja naiwność, w końcu ten rynek to tylko komercja, o czym świadczą perypetie leków na AIDS. W każdym razie od tego rozdziału czytałam już Dzieciństwo w oblężeniu kręcąc głową z niedowierzaniem.

Ciekawie opowiada też autor o zmianach w systemie edukacji, poświęca temu zagadnieniu kilka rozdziałów, rozpatrując je pod kilkoma kątami, naprawdę bardzo trafnie. Z kolei części omawiające zanieczyszczenie środowiska naturalnego (i udawanie, że nic się nie dzieje, to nie oni, problemu nie ma, to nie powoduje żadnych chorób - sic!) oraz produkcję z użyciem trujących substancji całkowicie mnie już przeraziły. Zaczęłam inaczej patrzeć na przedmioty codziennego użytku, zabawki, nawet na własną kurtkę... Człowiek ma ochotę się po prostu wynieść tam, gdzie nie sięga cywilizacja, chodzić w spódniczce z liści, dziecko wykształcić samemu i zaszyć się niczym Thoreau na zawsze. A przecież tak się w życiu nie da. I może będę miała wpływ na to, że nikt mojego dziecka nie będzie faszerował psychotropami od małego oraz na to, czy koło mojego domu będą składowane jakieś niebezpieczne odpady, ale już nie da się uniknąć np. tego, że będzie ono miało styczność z jakaś substancją tylko dlatego, że dostanie breloczek czy będzie bawić się krążkiem hokejowym...

Książki z serii Spectrum tradycyjnie podnoszą mi ciśnienie. Taka to cena poszerzania horyzontów. Polecam.

Ocena: 4,5/6

*Ależ ja się powtarzam! kilka recenzji wcześniej napisałam to samo...

14 grudnia 2013

Sylvain Tesson - W syberyjskich lasach

Wydawnictwo: Noir Sur Blanc, 2013
Pierwsze wydanie: Dans les forets de Siberie, 2011
Stron: 211
Tłumacz: Anna Michalska

Nie wiem, czemu aż tyle zajęło mi napisanie posta o tej książce. Znaczy wiem, ale wydaje mi się, że przeraziła mnie też ilość fragmentów, które sobie w niej zaznaczyłam i teraz czeka mnie ich przepisanie :)

Tesson spełnił marzenie wielu, a przynajmniej moje: zaszył się w głuszy. Co prawda tylko (lub aż) na pół roku, ale zawsze. Zabawnie motywuje swoją decyzję: Ostatnia skrzynka to książki. Jeśli ktoś mnie spyta, dlaczego przyjechałem na to odludzie, powiem, że miałem zaległości w lekturze. Przybijam deskę nad pryczą i ustawiam na niej książki. Mam ich z 60. W Paryżu starannie przygotowałem idealną listę. Kiedy człowiek podejrzewa, że jego życie wewnętrzne nie jest wystarczająco bogate, musi wziąć ze sobą dobre książki, żeby wypełnić własną pustkę. (s. 23). Albo: Wreszcie się dowiem, czy mam życie wewnętrzne. (s. 27). Potwierdzam - ma, niektóre z jego codziennych zapisków są bardzo filozoficzne. A raz na jakiś czas rzuca jedno zdanie, które idealnie oddaje długie przemyślenia: Myśl, że trzeba zrobić zdjęcie, jest najlepszym sposobem na zabicie intensywności chwili. (s. 138).

Rozmyśla on o sobie, o Rosjanach i Słowianach ogólnie, przeżywa osobisty dramat pod koniec pobytu, obserwuje z rzadka pojawiających się tubylców lub turystów. Trudno o tej książce pisać, zdecydowanie lepiej przekazać głos cytatom. 

I John Burroughs w "Sztuce widzenia rzeczy": "Ton, jakim rozmawiamy ze światem, jest tym samym, jakiego świat używa w stosunku do nas. Kto daje to, co ma najlepszego, dostaje najlepsze". Sami jesteśmy odpowiedzialni za ponurość naszego życia. Świat jest szary od naszej własnej banalności. Życie wydaje się blade? Zmieńcie życie, zmieńcie chatę. Jeśli w głębi lasu świat wciąż wydaje się ponury, a otoczenie nie do zniesienia, to znaczy, że macie problem z własną osobą! (s. 161). 
Słowianie mogą godzinami wpatrywać się w krople na szybach. Czasem wstają, napadają na jakiś kraj, robią rewolucję, a potem wracają marzyć u okna w przegrzanej izbie. Zimą na okrągło piją herbatę i nie chce im się wychodzić z domu. (s. 28)
Deptać śnieg, to nie móc znieść dziewiczości świata. Zaczyna się od niszczenia niepokalanych zboczy, a potem masakruje się Polaków. (s. 33)

Podoba mi się też, jak zagłębia się w samego siebie, ma tyle czasu dla siebie, o jakim my zazwyczaj marzymy. Skąd się we mnie bierze upodobanie do aforyzmów, błyskotliwych powiedzeń i formułek? Dlaczego wolę jednostki od zespołów, pojedyncze osoby od grupy? Z powodu mojego nazwiska? Tesson (kawałek stłuczonego szkła) to fragment czegoś, co było. Forma zachowuje wspomnienie butelki. Tesson byłby więc istotą tęskniącą za straconą całością, kimś, kto pragnie nawiązać kontakt ze Wszystkim. To właśnie robię, upijając się w syberyjskich lasach. (s. 70).
Czy to zmęczenie? Kiedy wstaję w południe, trwam w miękkim otępieniu. Błoga perspektywa: dzień nie przyniesie mi niczego nowego. Nikt nie przyjedzie, nie mam nic do roboty, niczego nie potrzebuję, nie muszę z nikim rozmawiać. (s. 192). 
Życie w chacie jest papierem ściernym. Zdziera farbę z duszy, obnaża człowieka, umysł od niego dziczeje, a ciało porasta włosem, ale na dnie serca rozwija najczulsze receptory. Eremita zyskuje na łagodności to, co traci na manierach. (s. 199).

Ciekawie dywaguje też na temat odosobnienia, pustelników i odcinania się od systemu. Myślę, że ta książka to też pochwałą minimalizmu. Piszę na drewnianym stole, psy śpią  na ciepłym piasku. Wszystko jest ciche, napięte i jasne. (s. 164). Walt Whitman: "Nie mam nic wspólnego z tym systemem, nawet na tyle, żeby mu się przeciwstawiać". (...) kiedy odkryłem Źdźbła trawy, nie wiedziałem, że ta lektura zaprowadzi mnie do syberyjskiej chaty. (s. 92). To życie przynosi spokój. Co nie znaczy, że wygasają wszelkie pragnienia. Chata nie jest wprowadzeniem do buddyzmu. Pustelnia zawęża ambicje do realnych możliwości. Zmniejszając wachlarz działań, pogłębia się każde doświadczenie. Lektura, pisanie, rybołówstwo, wspinaczka, łyżwy, spacery w lesie... Życie ogranicza się do jakichś piętnastu zajęć. Rozbitek cieszy się wolnością absolutną, lecz ograniczoną do wyspy. (...) Eremita zrezygnowany? Nie bardziej niż mieszczuch, który w świetle bulwarowych iluminacji uświadamia sobie nagle, że życia mu nie wystarczy do spróbowania wszystkich pokus festynu. (s. 104). Otulony śpiworem, słyszę trzask ognia. Nic nie może się równać z samotnością. Do szczęścia brakuje mi jedynie kogoś, komu mógłbym to powiedzieć. (s. 113). Odosobnienie jest buntem. Wycofać się do pustelni, to zniknąć z ekranów kontrolnych. Eremita staje się niewidoczny. (...) Uprawia hacking na odwrót, wychodzi z gry. Nie musi zresztą zaszywać się w lesie. Rewolucyjny ascetyzm można praktykować w środowisku miejskim. Społeczeństwo konsumpcyjne pozostawia wolny wybór. Wystarczy nico dyscypliny. W warunkach wszelkiej obfitości ktoś może żyć w zbytku jak pasza, ale kto inny może bawić się w mnicha i pościć wśród książek. Udaje się wówczas do wewnętrznego lasu, nie wychodząc z własnego mieszkania. "Społeczeństwo konsumpcyjne" to nieco paskudne określenie, powstałe w umysłach dużych dzieci, które mają za złe, że były rozpieszczane. Nie mają siły się zmienić i marzą, żeby je zmusić do umiarkowania. (s. 92). Zawsze spóźniamy się z życiem. Czas nie daje drugiej szansy. Życie rozgrywa się od razu na czysto. A ja uciekłem do lasu, zostawiając je za sobą. (s. 173). Jego brak litości dla siebie samego wzbudza mój szacunek. Gdy z dalekiego świat dociera do niego pewna informacja, przeżywa załamanie i nie pomija tego wątku w swoich rozmyślaniach; pozwala jednocześnie, żeby te uczucia przepłynęły przez niego aż do ich naturalnego wygaśnięcia. Zatopiłem statek swego życia i zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy woda przelewała się przez burty. (s. 174). 

W syberyjskich lasach to też kopalnia przemyśleń o książkach i czytaniu. Czytanie kompulsywne zwalnia z obowiązku posuwania się w lesie medytacji w poszukiwaniu polanek. Książka po książce zadowalamy się rozpoznawaniem myśli, które intuicyjnie przeczuwaliśmy. Lektura ogranicza się do sformułowania idei, które nosiliśmy w sobie, lub sprowadza się do utkania sieci połączeń między dziełami setek autorów. (s. 193). Dość ironiczne, przyznaję. I tu: "Niebezpiecznie jest otwierać książki. (s. 92).

Ocena: 4,5/6

3 sierpnia 2013

Cormac McCarthy - Rącze konie

Wydawnictwo: Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: All the Pretty Horses, 1992
Stron: 423
Tłumacz: Jędrzej Polak

Trylogia McCarthy'ego czekała na półce od początku tego roku. Nota bene WL to niezwykle wyrozumiałe wydawnictwo, bo nigdy mnie nie poganiają z czytaniem i chyba wierzą, że prędzej czy później jednak o danej książce napiszę. Wakacje okazały się właśnie tym czasem, gdy zdecydowałam się sięgnąć po pierwszą część Trylogii Pogranicza i było to bardzo satysfakcjonujące spotkanie.

Coś jest takiego w tym pisarzu, że mnie do niego ciągnie. Nadal nie potrafię tego jakoś rozumowo ogarnąć. Nie prowadzi porywającej fabuły, trudno jest się przywiązać do jego bohaterów, często pisze trudno i jego powieści czytam długo, a jednak! Łapię się na tym, że taki właśnie pisarz należy do grupy najczęściej czytanych przez mnie autorów. Ogromnie się z nim zżyłam...

Tym razem to już w ogóle zawojował moje serce. Najpierw okładka, piękna. Zresztą, wszystkie okładki Cormaca w WL są przecudnej urody, a te od trylogii to już niewymownie wręcz cieszą oko. Tłumaczenie. Jak zawsze u McCarthy'ego na najwyższym poziomie, bardzo o to dbają i chyba muszą dawać dość czasu tłumaczom, bo efekt jest piorunujący. Korekta na bdb-, ze 2-3 błędy stylistyczne pozostały. 

A teraz już sama robota pisarza. Znowu (po Suttree) przyjemny bohater! Jest to szesnastoletni John Grady Cole, Teksańczyk. Razem z kuzynem wyrusza do Meksyku w celu niewiadomym. Powieść jest zapisem ich drogi i dalszych losów. Pod tym względem Rącze konie nawiązują do najlepszych tradycji amerykańskiej literatury. Czas akcji to ok. 1949r. Czyta się to jak western: są konie, ogniska, rzeki, jary i pastwiska, a jednak w tle gdzieś przebija przez ten obraz ślad nowoczesnego świata: samochód, samolot czy telefon. Czasem musiałam sobie przypominać wręcz, że to naprawdę nie dzieje się w XIX wieku. Była w tym wszystkim jakaś melancholia i tęsknota za tym jak ten kraj wyglądał dawniej, a do czego powrotu już nie ma. 

Kolejnym zaskoczeniem była dla mnie absolutna nowość u Cormaca: wątek miłosny. Nie taki jak w Suttree, gdzie jest to takie rynsztokowe, oparte na wymianie handlowej, tylko prawdziwa miłość jak się patrzy. Opisał ją po swojemu, bardzo męsko, ale tak, że serce mi się ściskało... 

Co za talent, po prostu diament. Niby nic się takiego tam nie dzieje, jak zawsze, a jednak pisze tak, że nie da się go pomylić z nikim innym, ma taką siłę wyrazu, że w głowie wyświetla się mi cały film z każdym możliwym szczegółem i to nawet nie 3D, ale z 5D, bo czuję wszystko: zapach, każde drgnienie mięśnia postaci, ich emocje, ból postrzelonej nogi. Do tego McCarthy operuje światłem niczym sam Caravaggio! Z czymś takim to się trzeba jednak urodzić... Osobne oklaski za to jak pisze o koniach. Np. W połowie rzeki konie zaczęły płynąć, parskając i wyciągając szyje ponad wodę, ciągnąc za sobą rozlane na powierzchni ogony (s.63) lub Przed karawaną biegła sfora angielskich chartów. Psy były szczupłe, o srebrzystej maści, i płynęły wśród końskich nóg milcząco i zwinnie niczym rtęć. Konie zdawały się nie zauważać ich obecności (s. 138). Pachnie mi to Capote'm :) 

Czy to jednak nie jest cecha największych? Tak samo pisałam o Marquezie, że jeden jego akapit potrafi oddziaływać na każdy zmysł czytelnika. Jak często się z tym spotykamy w książkach, prawda? Polecam, ja jestem urzeczona.

Ocena: 5-5,5/6

29 czerwca 2013

James Craig - Londyn we krwi

Wydawnictwo: Akurat, 2013
Pierwsze wydanie: London Calling, 2011
Stron: 333
Tłumacz: Janusz Ochab

Duże rozczarowanie. Ta książka miała mi zrekompensować brak wydawania serii Dahla przez Muzę, ale bez powodzenia.

Od początku, od samego pomysłu nie wyglądało to dobrze: giną członkowie pewnego klubu londyńskiego dla zepsutych i bogatych. Jednak nie z takimi fabułami Dahl sobie radził :) Craig natomiast zepsuł co się dało. Fabuła jest nudna, książka wciąga zaledwie nieznacznie, co w przypadku kryminału jest dużą wadą. W sumie jest też przewidywalna - jeśli czytacie i macie pewne podejrzenia, to: tak, to właśnie ta osoba...

Co mnie zwłaszcza drażniło to dosadność i przesadna brutalność. Ja rozumiem, że pisarze powieści kryminalnych lubią "uatrakcyjniać" swe powieści wstawkami z samych morderstw, ale na Boga, czy muszę ze szczegółami czytać opisy scen erotycznych i zabawek jakich używają? Czy moja uwaga musi być przez autora koniecznie kierowana na męskie przyrodzenie? Craig się aż czasem lubuje w takich szczegółach... I jeszcze jedna wtopa: inspektor Carlyle. Rzadko spotyka się tak mało interesującego głównego bohatera. Jest zwyczajnie nudny i czytelnik nie za bardzo mu kibicuje. Irytowały mnie też wszystkie retrospekcje z nim związane, choć po pewnym czasie doceniłam ich znacznie. Zdaje się, że miały unaocznić charakter tegoż policjanta, który jakby mimochodem jest uczciwy. Niby ma coś za uszami, jest trochę zmęczony życiem, wcale nie jest błyskotliwym geniuszem, a jednak kręgosłup moralny ma, co mu dość boleśnie utrudnia życie.

Zdjęcie okładki będzie później, blogger coś szwankuje. Wrzuciłam przez IE ( O.O)!

Ocena: 2,5-3/6

29 marca 2013

Virginia Woolf - Nawiedzony dom: Opowiadania zebrane

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The complete shorter fiction of Virginia Woolf, 1985
Stron: 462
Tłumacz: Magda Heydel

Niby 45 opowiadań, ale czytałam je dobrych kilka miesięcy. Fakt, nie jestem fanką tej formy literatury, jednak decydujące znaczenie miał tu fakt, iż musiałam się w tym zborze długo naszukać perełek.

Opowiadania te podzielone są chronologicznie na najwcześniejsze, z lat 1917-1921, 1922-1925 i 1926-1941. Pierwsza część - obiecujący początek, piękne dwa opowiadania Phyllis i Rosamond oraz Tajemniczy przypadek panny V. Potem - równia pochyła. Kawałki albo bardzo słabe, albo przeciętne. Zero wspomnień z ich czytania. Wyglądało to czasem na jakieś próby z modnym wtedy strumieniem świadomości i takie typowe dla tego modernistycznego okresu eksperymenty. Zdecydowanie nieudane i niepasujące do Woolf. 
Ich oczy się spotkały, a raczej zderzyły, bo każde z nich wyczuwało za wzrokiem drugiego, że to samotne stworzenie, które siedzi w ciemności, podczas gdy jego powierzchowny, ruchliwy towarzysz zajmuje się wywijaniem koziołków i kiwaniem ręką, aby teatrzyk się kręcił, nagle się podrywa, odrzuca swą opończę, przeciwstawia się temu drugiemu. To było niepokojące, niesamowite. Oboje niemłodzi i wypolerowani na błysk, tak, że Roderic Serle mógł iść na kilkanaście przyjęć w sezonie i nie doświadczyć niczego nadzwyczajnego, najwyżej sentymentalnego uczucia żalu albo pragnienia pięknych obrazów - takich jak ten z wiśniowym drzewkiem - a przez cały czas towarzyszyło mu niezmienne poczucie, że przewyższa swoje towarzystwo, poczucie niewykorzystanych zasobów, które kazało mu wracać do domu z wrażeniem rozczarowania własnym życiem, samym sobą - człowiekiem rozziewanym, pustym, rozkapryszonym. Ale teraz, całkiem nagle, niczym jasna błyskawica we mgle (...), wróciło to do niego, dawnego, a równocześnie niosącego mu radość i odmłodzenie, coś, co wypełniło mu żyły i nerwy odłamkami lodu i ognia; to było przerażające. (Razem i osobno, s. 301-302)
Gdzieś w środku nagle coś ruszyło, gdy zaczęła pisać o tym, co zapewne było częścią jej świata, co  mogła sama doświadczyć lub zaobserwować. I od Niebieskiej zasłony do Człowieka, który kochał bliźnich wróciła mi nadzieja. Ach, warto było te utwory przeczytać. Cóż za spostrzegawczość, jakie subtelne pióro i jakaż delikatność w tym wszystkim! To właśnie silna strona tej pisarki: opisywanie pierwszych spotkań, małych przyjęć w towarzystwie, kontrast między kobietą i mężczyzną, podzielenie świata na to, co bohaterowie mówią i robią i na to, co sobie faktycznie myślą. Kunsztowna siatka konwenansów, zależności i kindersztuby. Właśnie, dobre wychowanie, które wisi młodym ludziom jak kamień u szyi. Krzywda kobiet i rodzące się rewolucyjne własne przemyślenia w tej kwestii. W cudowny sposób udowadnia Woolf, że te powabne motyle są w rzeczywistości ludźmi z krwi i kości, są mocno zaczepione w świecie, wychodzą poza obraz, w który reszta świata chciałaby je wtłoczyć. Nawet, gdy starają się podążać za tym, co, jak się zdaje, sama natura im nakazuje, to jednak jakoś im to nie wychodzi, ten ograniczony horyzont zaczyna coraz bardziej je uwierać. Opowiadania o tym podobały mi się najbardziej, a zwłaszcza Nowa suknia i Prezentacja, którym dałam szóstki. I znowu Woolf udowodniła mi jak łatwo jej przychodzi wchodzenie w głowy innych ludzi, czytanie z nich jak z książek.
Oczywiście, wiedziała, jakie są zastrzeżenia - pranie, gotowanie, dzieci, ale u podstaw wszystkiego, o czym wszyscy bali się mówić, tkwi fakt, że szczęście jest tanie jak barszcz. Można je mieć za nic. Piękno.(Człowiek, który kochał bliźnich, s. 311-312)
Ostatnie lata to już zdecydowane rozczarowanie i utwory bez siły rażenia. Jakieś odpryski tamtego świata, jednak takie, który moim zdaniem nie przetrwały próby czasu. Szkoda. Aha, bardzo ładne tłumaczenie. 

Ocena: 3/6 (średnia ocen wszystkich opowiadań)

28 września 2012

Cormac McCarthy - Suttree

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 1989
Stron: 665
Tłumacz: Maciej Świerkocki

Dostałam tę książkę od WL kawał czasu temu, ale zg na pracę licencjacką czytanie innych książek McCarthy'ego musiałam przesunąć na wakacje. Obawiałam się, żeby mi się wrażenia nie zaczęły na siebie nakładać, a to dlatego, że jego powieści mają to do siebie, że pozwalają całkowicie zatopić się w swojej atmosferze, stwarzają swoją własną rzeczywistość i nastrój; takie okno na inny, ale realny świat.

Pamiętam jak pisałam pierwszy wstępniak uzasadniając wybór tego pisarza: że nie jestem jego wielką wielbicielką, ale jego twórczość ma w sobie coś magnetycznego, co sprawia że regularnie go czytam, pragnę zrozumieć i nie mogę sobie odmówić przyjemności zamówienia kolejnego tytułu.

Tym razem zaskoczył mnie główną postacią - postawił na kogoś pozytywnego, wręcz ... (nie bójmy się użyć tego słowa) dobrego! Suttree zapowiadana jest jako jedna z najzabawniejszych książek tego pisarza (co sugeruje, że w ogóle pisze zabawne książki ;) i jedno się zgadza - jest kilka momentów pełnych humoru, ale żebym miała ubaw po pachy to nie powiem. Poza tym ma się podobno skupiać na relacji Suttree'ego z jego młodym kompanem Harrogatem. I tu się już zupełnie nie zgodzę, ponieważ ten dzieciak przewija się przez karty powieści tak, jak reszta drugoplanowych postaci. Nie odniosłam wrażenia, że Suttree miał jakoś specjalnie na uwadze właśnie tego chłopaka. Jak by można opisać ten utwór? To parę lat Suttree'go (głównie Knoxville, początek l.50.), jego życie z dnia na dzień jako rybaka na brudnej i ospałej rzece, relacje z innymi mieszkańcami, równie biednymi jak on, przygodne znajomości, podpadanie policji, unikanie rodziny, urwane filmy. Jest coś absolutnie unikatowego w tym, że mnie to nie odrzuciło, a samego Suttreego polubiłam najbardziej ze wszystkich powieści autora. Byłam przekonana, że nic go w moich oczach nie skreśla, czy pochylał się nad słabszymi od siebie, czy wpadał w ciąg alkoholowy, czy kradł, włóczył się, czy naprawiał swą barkę, czy pomagał sąsiadom czy był utrzymankiem - mój stosunek do niego stale był bardzo pozytywny. Stworzył wyjątkową postać - introwertyczny, a jednocześnie otwarty do ludzi; inteligentny, ale nie chcący wykorzystać swoich możliwości; zaradny, ale i nie myślący długofalowo. 

Wspaniale było poobserwować jego powolne życie przez dziurkę od klucza, jaką stała się dla mnie ta książka. Suttree jest jak upadły bóg, który zrezygnował z całą odpowiedzialnością ze wszystkiego, żeby pędzić życie człowieka na marginesie na tym najlepszym ze światów. I zdaje się, że odnalazł tam coś cenniejszego - spokój. Choć wielu nazwałoby go 'zerem', zazdrościłam mu czasem. Zdecydowanie polecam Waszej uwadze tę powieść.

Wydanie bez zarzutu: tłumaczenie jak zawsze u pana Świerkockiego - pierwsza klasa, a korektorki też znają się na swojej robocie :)

Ocena: 5/6

21 lipca 2012

Stanisław Lem - Dzienniki gwiazdowe

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: 1957
Stron: 385

Jest dużo wydań Dzienników, zawierają też różne opowiadania, od tych najwcześniejszych, z lat 50., do najpóźniejszych - z początku lat 80. Pewnie będę szukać tych, których nie ma w tym wydaniu.

Gdzieś wyczytałam, że to bardzo przystępna pozycja Lema, ale mnie nie czytało się jej łatwo. Jest w niej dużo poważnych, ciężkich gatunkowo spraw opakowanych w celofanik humoru, absurdu jeszcze bardziej pokracznego niż u Monty Pythona. Więc tak, uśmiałam się, choć nie jest to humor łatwy, może czasem przytłaczać neologizmami i pewnym nalotem staroświeckości. A jednak mimo tego śmiechu - ileż powagi tam znalazłam...
(...) w poszukiwaniu nowych oporów, bo ich już ludzie ludziom nie stawiają, odnajduje się je w świecie i w sobie i wybiera się za przeciwnika siebie i świat, żeby z obojgiem walczyć i oboje sobie podporządkować. A kiedy i to się nie udaje, otwiera się otchłań wolności, ponieważ im więcej można czynić, tym mniej się wie, co czynić należy. Zrazu kusi mądrość, lecz z dzbana wody na pustyni staje się ona takim dzbanem wśród jeziora (...). O ile jednak dążenie do mądrości wydaje się dostojne, nie ma dostojnych argumentów na ucieczkę z mądrości, nikt bowiem nie oświadcza wtedy głośno, że pragnie otępienia, a jeśliby, nawet pragnąc, miał tę odwagę wyznań, to dokąd się ma właściwie cofnąć? (...) Straszliwie mądry wśród podobnych sobie, staje się karykaturą mądrości (...). (Podróż dwudziesta pierwsza, s. 178)
Bardzo mi się podobają te wydania Lema, które na końcu mają posłowie Jerzego Jarzębskiego. Wydawnictwo Literackie je zachowało, całe szczęście. On tak prosto a precyzyjnie ujmuje słowami to, co wynosi się z lektury tych książek. Na przykład ten fragment: Zgodnie z poetyką filozoficznej powiastki, Ijon Tichy, lecąc w Kosmos, dociera więc wciąż na Ziemię i z ludzkimi wciąż kłopotami musi się borykać (s. 381). Tytułowe Dzienniki są bowiem zapisem przygód tegoż kosmonauty i obieżyświata. Opisuje on swoje liczne podróże oraz przytacza anegdoty, których akcja dzieje się na Ziemi. Do Pirxa bym go jednak nie przyrównała, ponieważ Tichy równi się od niego charakterem (to odważny optymista, brylujący w towarzystwie), poza tym jego przygody można czytać w dowolnej kolejności, bohater nie ewoluuje, nie dorasta.
W dodatku wyrzucona za burtę wołowina, zamiast ulecieć w dal, nie chciała opuścić pobliża rakiety i krążyła wokół niej jako drugi sztuczny satelita, powodując regularnie co jedenaście minut i cztery sekundy krótkotrwałe zaćmienie Słońca. Aby uspokoić nerwy, obliczałem do wieczora elementy jej ruchu, jak również perturbacje orbity, wywołane krążeniem utraconego klucza. Wypadło mi, że przez najbliższych sześć milionów lat wołowina będzie wyprzedzała klucz, wirując wokół statku po torze kołowym, aby potem go prześcignąć. (Podróż siódma, s. 14) [płakałam na tym ze śmiechu:]
O nawiązaniach do ówczesnych kwestii polityczno-ideologicznych pisać nie będę, chętni sobie to gdzieś znajdą. Bardziej mnie interesuje uniwersalna strona twórczości Lema. W tym zbiorze akurat pisarz bierze na warsztat kilka problemów natury filozoficznej: pisze o Bogu, o granicach wolności i poznania, o subiektywnym postrzeganiu zmysłowym. Nieraz w trakcie lektury przypominały mi się teorie z książki 50 teorii filozofii, które powinieneś znać, a raz czy dwa nawet film Matrix (!). I to zrobiło na mnie ogromnie wrażenie, zwłaszcza bardzo trudna, ale wybitna Podróż dwudziesta pierwsza.

Książka ta nie nadaje się raczej dla początkujących lemowców. Obawiam się, że poprzeczkę może zawiesić za wysoko, a nie nazwałabym ją też przesadnie wciągającą (w końcu to opowiadania). To coś dla zagorzałych fanów, dla entuzjastów filozofii, dla ciekawych jak pisarz kpił sobie z cenzury, ale też dla ludzi żądnych śmiechu.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Bałagan, panujący w domu od chwili, kiedy dałem służącego do remontu, rósł. Niczego nie mogłem znaleźć. W kolekcji meteorów zalęgły się myszy. (...) Ten elektroniczny bałwan schował ścierki razem z chusteczkami do nosa. Powinienem był dać go do generalki, już kiedy zaczął mi pastować buciki od środka. (Podróż jedenasta, s. 36)
Ocena: 4,5/6

18 czerwca 2012

Mika Waltari - Tak mówią gwiazdy, panie komisarzu

Wydawnictwo: Wydawnicto Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: Tähdet kertovat, komisario Palmu!, 1962
Stron: 353
Tłumacz: Sebastian Musielak

Skończyłam tę książkę jeszcze  w maju, ale nadmiar obowiązków  i Euro 2012 sprawiły, że nie dałam rady o niej nic napisać. No, ale  co sie odwlecze... Trzecia i ostatnia odsłona kryminałów z komisarzem Palmu. Zdecydowanie najlepsza okładka, książka jest też grubsza od swoich poprzedniczek o pięćdziesiąt kilka stron. A w środku? To chyba jednak najsłabsza częśc tej serii.

Trudno było mi się w nią wciągnąć, ale możliwe, że wynikało to z tego, iż nie mogłam sobie pozwolić na zalegnięcie na kanapie i zatopienie się w lekturze. Miałam czas tylko na czytanie od przypadku do przypadku, a to nie służy lekturze. Nie zmienia to jednak faktu, że książce nie wyszło na dobre postawienie na pierwszym planie Toivo, który tymczasem został szefem samego komisarza. Owszem, w poprzednich częściach też Toivo był narratorem, jednak nie prowadził aż tak długich monologów o sobie i policji. To on też odpowiadał zawsze za część humorystyczną serii, jednak tym razem Waltari przesadził - czasem ten komizm wydawał mi się już nieco na siłę, sztucznie przedłużany.

Historia też nie powala: w parku znaleziono zmasakrowane ciało starszego pana. Początkowo brano go za menela, potem wychodzi na to, że jest wręcz przeciwnie - ofiara obserwowała gwiazdy przez teleskop. W historii przewija się sporo o Helsinkach lat 60., (minęły 22 lata od czasu napisania części 2!), o ówczesnej problematycznej młodzieży i tradycyjnie co nieco o fińskich elitach finansowych. Fabuła była trochę naciągana, przesadnie wydłużana i porozciągana, a najmniej mnie przekonały przerysowane postaci pojawiające się pod koniec. Według mnie w części 3 serii widać wyraźne zmęczenie formą kryminału u autora. Szkoda, zaczął tak dobrze, a Palmu to jednak świetny bohater ze sporym potencjałem.

No, ale ostatecznie tak źle nie było, książkę czytałam właśnie dla samego komisarza; poza tym ciągle byłam zainteresowana skąd ofiara miała tyle pieniędzy i kto zabił tego staruszka. Jednak po takim zakończeniu serii tęsknić za nią nie będę. Można ją przeczytać, fani kryminałów, ale nie trzeba.

Ocena: 4/6

21 maja 2012

Irving Stone - Jack London: Żeglarz na koniu

Wydawnictwo: MUZA, 2012
Pierwsze wydanie: 1938
Stron: 367
Tłumacz: Kazimierz Piotrowski

Przyjdzie mi, niestety, włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu jaką są wszystkie recenzje do których dotarłam, ponieważ każda z nich jest bardzo pozytywna, ja natomiast nie mogę pominąć milczeniem własnego rozczarowania tą lekturą.

Nie wiem co przeważyło, chyba jednak dwie najważniejsze kwestie były równo niesatysfakcjonujące. Pierwsza więc to sam London. Do tej pory czytałam zaledwie jedną jego książkę i to w zeszłym roku (Kaftan bezpieczeństwa). Za to jako mniej więcej 14-letnie dziewczę zalewałam się łzami nad ekranizacją Białego Kła. Kojarzył mi się zawsze ten pisarz z przygodami, Alaską, powieściami raczej dla chłopców, czyli standardowo. Stone daje szansę poznać jego osobowość dogłębniej i muszę przyznać, że London nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Owszem, miał cechy, które są dla mnie godne podziwu. Po pierwsze: pracowitość - konsekwencja z jaką planował ile w ciągu dnia zrobi, napisze, przeczyta itd. jest powalająca i sprawiała, że miałam ochotę schować się do mysiej dziurki ze wstydu za własne lenistwo. Po drugie: ciekawość świata. Chłonął wszystko jak gąbka, szukał wiedzy jak spragniony wody, zawsze chciał od razu ogarnąć cały temat, a najlepiej jeszcze coś w danej kwestii zmienić, wręcz zrewolucjonizować. Po trzecie: uprzejmość i traktowanie wszystkich z równym szacunkiem i zainteresowaniem. Oczywiście, szczycił się też niesamowitą odwagą, radością życia, umiejętnością brylowania i zabawiania towarzystwa jednak to nigdy mi nie imponowało. Jednak z książki Stone'a powoli wyłania się obraz człowieka, którego trudno by postawić sobie za wzór. Wieczny chłopiec, lekkomyślny, podejmujący stale irracjonalne decyzje. Uważany za niezwykle męskiego, w moim oczach tym mężczyzną nigdy się nie stał, bo czyż przepłynięcie lodowatej rzeki przemienia chłopca w mężczyznę? Czy oznaką jego dorosłości była przeprawa przez Morze Żółte? Męskości stawiam jednak zupełnie inne wymagania. Z drugiej strony London był człowiekiem pełnym przeciwieństw: potrafił miesiącami pracować za grosze kilkanaście godzin na dobę z przerwą na sen i cały zarobek oddać matce, a potem, już jako pisarz, szastał pieniędzmi na prawo i lewo, wręcz wyrzucał je w błoto. Całe życie był zadłużony! Do tego otaczał się tak nieodpowiednimi ludźmi, był naiwny jak dziecko, nie potrafił przyznać się do błędu i nigdy nie rezygnował z niczego, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to nie ma prawa skończyć się dobrze (np. wyprawa "Snarkiem" czy budowa Domu Wilka). Swój talent i szczęście mógł wykorzystać zdecydowanie lepiej, o czym świadczą stosy notatek i niezrealizowanych pomysłów jakie znaleziono w jego archiwum po śmierci w wieku zaledwie 40 lat. No i ten jego stosunek do kobiet, który ostatecznie zrobił mu więcej szkody niż pożytku. Mój stosunek do niego sama przyjęłam ze dziwieniem, ponieważ pamiętam, że inne biografie Stone'a (Pasja życia i Opowieść o Darwinie) wpoiły mi wręcz nabożny szacunek do przedstawianych osób, niemal je pokochałam, traktowałam jak przyjaciół i wzory do naśladowania. 

To jest ta pierwsza warstwa, która mnie rozczarowała., ona sama jednak nie przyczyniłaby się do raczej niskiej oceny, ponieważ nie oceniamy biografii za to czy nam główny bohater odpowiada jako człowiek, czy nie. W końcu London mógł sobie żyć jak mu się podobało i cokolwiek napiszę będzie jeszcze długo podziwiany. Żeglarza na koniu pogrążył jednak sam autor. Po raz pierwszy widzę, że zupełnie nie przyłożył się do pisania. Chyba najbardziej miałam dość wiecznego czytania o pieniądzach: a to ile Jack pożyczył, a to ile zarobił, ile komu oddał, ile dostał zaliczki, za ile kupił materiały na dom, ile wypłacał członkom rodziny. Ileż razy odkładałam tę książkę z powrotem na stosik, bo już miałam po dziurki w nosie tych wyliczeń. Takie kwestie powinny pojawiać się od czasu do czasu, a nie stanowić wręcz szkieletu całej powieści! Poza tym w trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Stone pisał to po łebkach, niemal na kolanie, byle szybciej (przemawia za tym choćby jej stosunkowo niewielka objętość w porównaniu do innych biografii), omawianie niektórych kwestii w dwóch zdaniach. Do tego zalanie czytelnika tysiącem nazwisk, a gdy wracał do niektórych po dłuższym czasie nie próbował nawet mi przypomnieć któż to był (no, ale też czytałam tę książkę dość długo, więc może ten fakt przeważył). Denerwowało mnie też nagłe urywanie narracji i wyskakiwanie z czymś zupełnie nowym - czasem w ramach danego akapitu, czasem od nowego - zupełnie bez związku przyczynowo-skutkowego. Nie da się też ukryć, że Stone nawet nie silił się na obiektywizm. Myślę, że chyba zawsze lubi swoich bohaterów (i dobrze), jednak tym razem miałam wręcz wrażenie, że nachalnie próbuje usprawiedliwiać Londona, wybiela go i pisze mu laurkę, nawet gdy pisarz ten zasługiwał na słowa przygany. Wydaje mi się, że wynika to z zasadniczego błędu Stone'a: napisał Żeglarza na koniu zaledwie 22 lata po śmierci Londona, sam jako dziecko czytał o nim w gazetach, wydaje mi się też, że idee socjalizmu nie były mu obce (Jack był wojującym socjalistą), więc kiedy pisze się biografię swojego idola trudno o obiektywizm.Gdyby nie kwestie warsztatowe, książkę oceniłabym na pewno wyżej. Szkoda, że tłumaczenie też mi czasem zgrzytało.

Jakby tu zakończyć tę moją pisaninę. Nie chciałabym całkowicie zniechęcić nikogo do tej książki, w końcu pozostałym czytelnikom ona się naprawdę podobała. Poza tym London, jak by nie patrzeć, miał ciekawe życie, przeżył tak wiele, że można by tym obdzielić kilkadziesiąt ludzi. Jego biografia zawiera wiele interesujących faktów: np. że był trampem, przez jakiś czas nawet piratem, a jego niewinny idealizm, głęboka wiara w człowieka i umiejętność niepoddawania się mogą przysporzyć mu fanów. Do tego sama książka zachęciła mnie do sięgnięcia po jeszcze kilka jego pozycji (oprócz Martina Edena, którego nabyłam już w zeszłym roku po ciekawych zajęciach z lit. amer.), a mianowicie: Przed Adamem, Szkarłatna dżuma i Mieszkańcy otchłani. Sami będziecie wiedzieć najlepiej: czytać czy nie.


Ocena: 3/6

17 kwietnia 2012

W telegraficznym skrócie 2

Mało czasu, brak chęci i oto wyniki - blog chwastami zarasta, klub czytelniczy leżał odłogiem, ale się dobre dusze zainteresowały i coś tam ożyło bez mojego udziału. Ech. Lecim ciurkiem:

Jacek Pałkiewicz - Syberia. Wyprawa na biegun zimowy
W książkach trzeba unikać laurek i peanów na własną cześć, a z tego autor nie umiał zrezygnować, więc minus na dzień dobry. Poza tym jak się nie umie pisać, to zleca się to komuś innemu, bo jestem pewna, że jego podróże są świetnym materiałem na książki podróżnicze, jednak Pałkiewicz opisuje je tak drętwo i bez polotu, że prawie nie da się tego czytać. Syberia jest pełna wręcz amatorskich błędów: banalne kolokacje, wyrażenia tak utarte, że już nie robią na czytelniku wrażenia, czasem jakieś durnoty w rodzaju "bogini seksu" czy coś w tym guście. Do tego zalewanie człowieka informacjami, które albo już przyswoił na drodze swojej edukacji (np. czym jest Gułag) albo takimi, które są na wyciągnięcie ręki. A przecież aż się prosiło, żeby suche fakty zastąpić spostrzeżeniami tego, co się widzi, rozmowami z ludźmi, reakcjami członków grupy. Książka warta przejrzenia zg na doskonałe zdjęcia, li tylko.

Jacek Hugo-Bader - Dzienniki kołymskie
Całkiem ciekawa pozycja, choć nieco słabsza od Białej gorączki. Trochę bez myśli przewodniej, trochę chaotyczna, czasem za szybko porzucał jakiegoś interesującego bohatera. A raz, jak piał, że znalazł postać, o której każdy pisarz marzy, to byłam wręcz zaskoczona - ale jako to? Ten pan? Ja bym typowała ludzi z innych rozdziałów!
Jednego bym sobie naprawdę życzyła jeśli chodzi o książki Badera. Mianowicie, żeby napisał dłuższą rzecz o azjatyckich szamanach. Za każdym razem jak coś o nich wplata, jestem wręcz wniebowzięta, dla mnie to jakiś osobny kosmos, wierzę we wszystko, co ci ludzie mu mówią, ja, realistka twardo stojąca na ziemi.


José Carlos Somoza - Przynęta
Książka do recenzji, której nie zamawiałam. Początkowo miałam ją wylosować, jak to robię w takich przypadkach, ale okazało się, że mam inny tytuł tego autora w schowku, więc stwierdziłam - czemu nie. I faktycznie przez pierwsze 150 stron połykałam ją dużymi haustami, wciągnęłam się mocno, jak to z thrillerami bywa. Potem jednak doszłam do wniosku, że pomysł z tymi różnymi pozami, które mają działać na innych na zasadzie reakcji psa Pawłowa wydał mi się tak idiotyczny, że przyjemność czytania powoli mi przechodziła i zaczęłam prychać w trakcie lektury. Koncept równie absurdalny jak w Miłości ponad czasem, język jednak bez zarzutu, no, z wyjątkiem zbyt szczegółowego opisywania strojów bohaterów.
Tamtego drugiego tytułu nie wyrzuciłam ze schowka - jest tam trochę fizyki i matmy, więc nadal liczę, że mnie Somoza oczaruje.


Ewa Białołęcka - Naznaczeni błękitem (księga I) 
Nie dość, że fantasy o genialnych młodych czarodziejach, to jeszcze polskie! I muszę się przyznać - to było dobre! Wiem, że można zarzucić tej książce, iż jest zbiorem opowiadań i nie tworzy całości (póki co, bowiem, jak rozumiem, w cz. 2 bohaterowie się spotykają). Faktycznie, w pewnym momencie to urywanie kolejnych części zaczęło być denerwujące, trudno się żegnało niektóre postaci. Do tego ostatni rozdział jest nużący i właściwie zbyteczny. Okładka obiecywała jeszcze małego czarodzieja od ognia, ale w książce ani widu, ani słychu o nim... W każdym razie polecam tę książkę nie tylko za przepiękny i plastyczny świat, ale też za finezyjny i dopracowany język. Wręcz czuć, ile autorka spędziła czasu wygładzając każde zdanie, tak aby wręcz błyszczało, kupiła mnie tym całkowicie. I do tego książka zawiera pomysłowe, takie kobiece porównania, np.: ślizgał się po szerokim końskim grzebiecie jak kawałek masła po gorącej patelni, cały świat skręcił się dokoła, niczym bielizna w rękach praczki-olbrzymki, czy od tej chwili wszystko zaczęło toczyć się samo, jak jajko po desce :)

John Grisham - Ława przysięgłych
Taka tam sensacja coby chorobę jakoś przeżyć, kiedy łzawią oczy, leżę i dogorywam ;) W sumie sprawdziła się w tej roli, choć Grisham szału nie robi, trochę mnie teraz dziwi jego sława. Pomysły to on ma - weźmie sobie na warsztat autentyczny proces z koncernami tytoniowymi, zrobi kilka fabularnych wygibasów, a potem tylko sprawdza stan konta :) Wciągnęło mnie (choć ostatnie 50 stron, to już ledwo czytałam), jednak irytowała mnie jego zbytnia szczegółowość, wprowadzanie scen bez znaczenia, pewne nielogiczności w charakterach postaci. Z czasem książka zaczęła mnie nużyć, zakończenie stało się szybko przewidywalne, do tego doszłam do wniosku, że ten pisarz chyba nie potrafi pisać o kobietach. wydano to w połowie lat 90., a bohaterki kobiece są tam rodem z lat 60, w porywach do 70. A już wręcz dziwne jest to, że żadnej nie dał pracy powyżej sekretarki parzącej kawę i obsługującej ksero...

Ad tagów: rozczarowania to nr 1 i 3, recenzyjna nr 3.

29 marca 2012

Stanisław Lem - Opowieści o pilocie Pirxie

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 1968
Stron: 517

Jestem tym szczęśliwym rocznikiem, który nie przerabiał Lema w szkołach. Nie zmuszano mnie do czytania ani Bajek robotów, ani Opowieści... Jako ok. 12-letni smark nie byłabym w stanie tego docenić, a co dopiero zrozumieć. Wrzucenie Lema do lektur szkoły podstawowej uważam za poroniony pomysł, godny kogoś, kto chyba nigdy nie czytał książek tego autora, i/lub uważa fantastykę jako taką za literaturę niskich lotów, ot, rozrywka dla dziatwy, która musi jeszcze dorosnąć do takiej licealnej Zbrodni i kary czy Medalionów. Bzdura. I to wierutna.

Lem jest wielki, Lem jest do tego wyjątkowy wśród polskich pisarzy. Nikogo nie kopiował, bo i nie miał jak. Niech będzie, że i syfiasty PRL zrodził też dobre owoce, bo kto wie, co by takiego nasz geniusz napisał, gdyby dysponował dostępem do całego ówczesnego kanonu SF, byłby zalewany telewizyjnym chłamem kolorowej telewizji i kiczowatymi reklamami na każdym kroku? Bez chaosu informacyjnego wyobraźnia działa na zwiększonych obrotach.

Wracając jednak do książki. Podoba mi się w niej główny bohater: powściągliwy, zamknięty w sobie Pirx. Niezwykle inteligenty, ale nie mający o sobie zbyt wysokiego mniemania. Siłą rzeczy opowiadania dotyczą jego życia zawodowego, które zasadniczo dotyczyło eksploracji i eksploatacji naszego Układu Słonecznego. Lepiej czuje się w kosmosie, niż na Ziemi, statki kosmiczne są dla niego jak drugi dom. Wreszcie mogłam docenić Lema, jako autora, który potrafi zbudować postać, wręcz nie ucieka od tego. I robi to bardzo konsekwentnie, ponieważ Pirx w każdym z 10 opowiadań jest coraz starszy, bardziej doświadczony, zwraca uwagę na inne problemy i zwyczajnie widzi więcej. Do tego Lem ma rzadką umiejętność wciągania czytelnika w przedstawiony świat bez tych fajerwerków, bez szalonych point i  nieprawdopodobnych zwrotów akcji. Fabuła jest spokojna, narracja przyjemnie, choć wymagająco staroświecka - pełna opisów i długich akapitów, "gęsto" pisana, przy niewielkiej ilości dialogów. 

Nie wiem jak można by coś takiego dać dzieciom w VI klasie podstawówki? Po co ich zniechęcać do czytania? Dla nich przecież jest mnóstwo książek przygodowych, z wartką akcją, zakręconą fabułą i mnóstwem dialogów. Opowieści o przyjaźni i zwyciężaniu zła. Lem nie serwuje przecież dziecięcego spojrzenia na życie. Owszem, w pierwszym opowiadaniu "Test" Pirx jest jeszcze nieopierzonym kadetem, śmiałam się w głos w trakcie lektury, jednak potem zaczyna poważnieć i tak stopniowo wyłania się temat przewodni Opowieści. Mianowicie zderzenie świata człowieka z maszynami, konsekwencje nieuchronnego postępu technicznego i wnikanie kolejnych wynalazków do naszego życia. Co więcej, Lem po mistrzowsku zauważa, że choćbyśmy nie wiem jak poszli daleko w nowoczesność, w gruncie rzeczy i tak będziemy tacy sami. To, że ludzie wkraczają w kosmos, nie sprawia, że nagle zamieniają się w anioły. Dlatego też nie można oczekiwać od tych nowych Kolumbów, że będą szlachetnymi doskonałościami, ponieważ natura ludzka jest niezmienna, a nasze przywary jej częścią. I jeszcze jedno: pisarz w zabawny sposób przeniósł peerelowską biurokrację w przyszłość. Fabuła dowodzi, że ukrócenie papierologii stosowanej nam nie grozi nawet w przypadku wysyłania statków kosmicznych :)

Książka jest świetna - poważna, momentami zabawna, pokazująca ciekawy punkt widzenia na roboty i ludzkie zaufanie do ich nieomylności. W kwestii techniki momentami trąci myszką, jednak nie nadmiernie. Tradycyjnie, Lem przemyca na niemal każdy pokład czy stację kilogramy książek w wersji papierowej ;) A tak na marginesie, sam był średnio zadowolony z tego zbioru (link).

Szczególnie mi się podobały: Test, Patrol, Terminus, Opowiadania Prixa (the best!) i Rozprawa.
Ciekawe spostrzeżenia Ziuty na temat rzekomego nudziarstwa Lema - warto przeczytać

Ocena: 5/6

26 marca 2012

Orhan Pamuk - Czarna księga

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Kara Kitap, 1990
Stron: 619
Tłumacz: Anna Akbike Sulimowicz

Literacka Nagroda Nobla 2006

Lubię Pamuka, cenię jego niespieszny styl skupiający się na emocjach bohaterów. Niestety, Czarna księga mnie wymęczyła. Dosłownie, ponieważ czytałam ją dobre pół roku. Pierwsze 150 stron minęło mi przyjemnie, moje zainteresowanie zostało podtrzymane. I potem nagle aż trudno było mi się przekonać, żeby otworzyć tę książkę.

Gdyby ktoś mi powiedział: słuchaj, jest taka książka, mówi o byciu sobą, poszukiwaniu własnej tożsamości, wpadaniu w pułapki pamięci. Która traktuje o cudzych słowach zalewających nasz umysł, o udawaniu, graniu nieskończenie wielu ról. Taka powieść z labiryntami, onirycznym miastem, arabską mistyką i tajemniczymi historiami. Więc gdyby ktoś mi tak ją zareklamował, przyklasnęłabym - świetnie, Czarną księgę raz, poproszę! W try miga! To jest jej jedna strona. Druga natomiast nie przedstawia mi się już tak kusząco. Przede wszystkim jest zwyczajnie za długa. Tu muszę przypomnieć, że uwielbiam grubaśne powieści, jednak liczne kartki mają mnie trzymać za poły i nie pozwalać od siebie odejść, a w tym przypadku, to się nawet nie musiałam wyrywać, odkładam ją bez żalu, niemal z ulgą. Jest za długa, przegadana, przesadzona w każdym calu. Miliony dygresji niewnoszących absolutnie nic, ale to nic, choć wiele historii miało tam swój nieodparty urok, gdyby spojrzeć na nie oddzielnie. Co mnie najbardziej denerwowało, to to, że Pamuk z uporem maniaka stosował przecinki. Nawet podtytuł mógłby brzmieć "Chwała przecinkom". Tych okropnie długich zdań (mających po kilkanaście wersów nawet) nie dało się czasem czytać. Do tego wymienianie rzeczowników, oczywiście okraszonych dodatkowo przymiotnikami, czasem nawet z mini-historyjką ich dotyczącą w nawiasie, czy po średniku. Np. Galip snuje się po ulicy, ogląda wystawę sklepu i tu Pamuk raczy mnie opisem przedmiotów, które leżą za szybą. Ale po co? Tego już nie wiem, bo Galip idzie dalej i 90% rzeczy/miejsc, które mija nie mają większego znaczenia. Jeśli jednak mają, to zwieszę głowę w akcie skruchy.
Jak pan widzi, nadal się czołgamy, wstydzimy się przed Europejczykami, i tylko od czasu do czasu tak oddajemy głos, by gdy przyjadą zagraniczni dziennikarze móc z ulgą przyznać, że jesteśmy do nich podobni. (s. 445)
Jedyne co mogę pochwalić w tej książce to parzyste rozdziały, one są felietonami kuzyna głównego bohatera. Narratorem jest Galip, którego żona nagle znika. Ten zaczyna szukać jej po mieście, szybko dostaje też obsesji na punkcie swojego kuzyna, Celâla, który też nie daje znaku życia. Początkowo człowiek jeszcze myśli, że faktycznie on szuka tej dwójki, jednak im dalej w las, tym bardziej sobie uświadamia, że tak naprawdę Galip szuka czegoś zupełnie innego, czegoś niematerialnego. 

Wracając jednak do tych felietonów - stanowią interesujące urozmaicenie w tej flegmatycznej książce, zawierają nieprawdopodobne wręcz historie, zwracają się niemal wprost do czytelnika. Są po prostu doskonale napisane. I jeszcze jedno się Pamukowi udało: naprawdę potrafi pisać o arabskiej mistyce, poezji, religii, kulturze i tej mentalności. Zawsze jak czytam jego książki, mam ochotę rzucić się na dzieła średniowiecznych mistyków w pierwszej kolejności. Fascynująca jest ta kultura i równie smutne jest to, jak zmarnowano tych fenomenalnych kilkaset lat w tak krótkim czasie.
Opowieści o dziełach zapożyczonych przez Zachód od Wschodu i przez Wschód od Zachodu nieodmiennie przywodzą mi na myśl pewne porównanie: jeśli ta kraina snów, nazywana przez nas światem, jest jak dom, którego próg przekroczylibyśmy nieświadomie niczym lunatycy, literatury poszczególnych tradycji są jak zegary wiszące w pokojach owego domu, który staramy się poznać i oswoić. W takim razie:
1. Nonsensem jest twierdzić, że spośród zegarów tykających w tym domu sennych marzeń jedne pokazują czas właściwy, a inne niewłaściwy.
2. Bzdurą jest też twierdzenie, że jeden zegar śpieszy się o pięć godzin w porównaniu z innym (...).
3. Wyciąganie wniosku, że jakiś zegar naśladuje inny, z tego, iż pokazał godzinę dziewiątą trzydzieści pięć, a nieco później drugi również wskazał tę godzinę, także nie ma sensu. (s. 210)
Aha, po trzeciej książce Pamuka już widzę, że ma bzika na punkcie koloru zielonego, śniegu i jeszcze jednego atrybutu, który teraz jak na złość uciekł mi z "ogrodu mej pamięci". Czy czuję się zniechęcona do pozostałych jego książek? Nie, Lessing mogła mieć wpadkę z Podróżą Bena, to i jemu mogła się przytrafić Czarna księga .On się przynajmniej starał, czego o niej nie mogę powiedzieć.

Ocena: 2/6 (z bólem serca)

21 lutego 2012

Arne Dahl - Europa blues

Wydawnictwo: MUZA, 2012
Pierwsze wydanie: 2001
Stron: 366
Tłumacz: Dominika Górecka

Muszę się przyznać, że nie ma już odwrotu: zamierzam przeczytać tę serię do końca. Złapałam się na tym, że nie tylko nie mogłam się doczekać kiedy książka do mnie dotrze (chrapka na kryminał!), ale też byłam i nadal jestem wielce zaciekawiona kolejnymi zmianami w życiu prywatnym bohaterów.

Oczywiście, zagadka ma tu też znaczenie, a ta akurat dotyczy handlu kobietami. Jednak to okazuje się tylko pierwszym problemem, bowiem autor wkrótce skręca w stronę historii i zakończenia II wojny światowej. Drużyna A stoi przed koniecznością znalezienia wspólnego elementu pomiędzy morderstwami sutenerów i ... kandydata do Nagrody Nobla. Jak to u Dahla, jest wytężona praca, siedzenie przed stosami dokumentów, buszowanie po Internecie, zagraniczne wyjazdy i trochę broni. No i oczywiście, sprawy prywatne poszczególnych policjantów (tym razem na pierwszy plan wysunięty jest Fin - Arto). Bardzo mi się podoba, że ich życie jest ciągle przybliżane czytelnikowi, oni sami się zmieniają (aż trudno mi w to uwierzyć - zaczynam lubić Paula Hjelma, tego dupka z 1 części!), a do tego sama ekipa zaczyna się ze sobą zżywać, spędzają ze sobą czas, a dodatkowo dołącza do nich postać z cz. 3 - Sara, która wprowadza sporo świeżości.

Europa blues podobała mi się chyba aż tak bardzo jak odsłona nr 2 - Zła krew. Tym razem jednak sporo byłam w stanie przewidzieć:  i kwestii dotyczących sprawy, i tych związanych z życiem kilku bohaterów. Ale z jednym mnie Dahl nieźle nabrał, bo w myślach żegnałam się już z pewną osobą, ale, całe szczęście, pisarz go oszczędził :) Mam za to kilka przeczuć odnośnie tego, co może dalej wymyślić w życiu szefa grupy i jednej z kobiet.

Nowością w tej części jest z kolei lekkie wybieganie w przyszłość, gdy nagle pojawia się mała zajawka jakichś czekających nas zdarzeń. Wprowadzało to ciekawe napięcie w trakcie lektury. Poza tym chciałabym jeszcze pochwalić Dahla za dwie rzeczy. Mianowicie dopiero teraz uświadomiłam sobie jak sprawnie opisuje on szwedzką rzeczywistość. Zdziera kolorowy papierek z tego neutralnego państwa, dla wielu jawiącego się niczym raj na ziemi. Pokazuje grzeszki Szwedów, ocenia i burzy ich dobre mniemanie o sobie samych, zwłaszcza w kontekście historii. Trochę mi w tym Larssona przypomina. Potrafi też pisać o obrzydliwych kryminalnych sprawkach bez zbytniego epatowania przemocą i wynaturzeniem. Właściwie w każdej książce dotyka okropnych rzeczy, jakich ludzie się dopuszczają w swoim upodleniu, ale ani razu jeszcze, mimo tych znaczących polskich okładek, nie przekroczył granicy dobrego smaku i nie korzysta z tego taniego chwytu, czyli szokowania odpychającymi obrazami. A propos okładki :) Stało się! W końcu MUZA dała Dahlowi coś godnego uwagi - naprawdę znakomity wybór, a projektant okładki, pan Michał Korsun, jest w moim oczach zrehabilitowany po wpadce z cz. 2 :] Za to korekta tym razem trochę nawaliła.

Ocena: 4,5-5/6 (i nie mogę się doczekać kolejnej części:)

10 stycznia 2012

Mika Waltari - Błąd komisarza Palmu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Komisario Palmun erehdys, 1940
Stron: 297
Tłumaczenie: Sebastian Musielak

Komisarza Palmu oficjalnie uznaję za najzabawniejszego detektywa wśród znaych mi kryminałów :) Dotychczas jakoś mi się to nie łączyło: kryminał i humor, ale u Waltariego jest to tak zgrabnie połączone, że wszytsko wydaje się na swoim miejscu. Szkoda, że napisał tylko 3 części tego cyklu.

Jaki był błąd Palmu, tego Wam napisać nie mogę, jednak tym razem zajmuje się on śmiercią wśród śmietanki towarzyskiej Helsinek. Schemat pisarz zachował, bowiem i tu owa tragedia nosi znamiona zwykłego wypadku, którego potwierdzenie wszystkim by pasowało. Jednak Palmu, jak to on, od razu stwierdza, że coś tu jednak nie gra. W cz. 1 był to pies właścicielki, a w cz. 2 kwestia światła w łazience. No co tu gadać, Waltari miał smykałkę nie tylko do książek historycznych, pisał też pierwszorzędne kryminały, w których wszystko jest jak należy. Tzn. teraz już się tak nie pisze, ale akurat ja tęsknię za takimi staroświeckimi historiami. Oczywiście, mordercy nie odgadłam, do tego czułam się jak pomocnik Palmu, który też kompletnie nie orientuje się o co w tym wszytskim chodzi (to zresztą on jest narratorem i to on wydaje przygody swoje szefa ;)

A już inną sprawą są Helsinki: wypadają tu jak trochę senne małe miasto, otulone nieco mgłą, na uboczu wielkiego świata, co dodatkowo podkreśla kameralny charakter książki.

Ocena: 5/6.

25 grudnia 2011

Pearl S. Buck - Pałac kobiet

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: The Pavilion of Women, 1946
Stron: 400
Tłumacz: Adam Chmielewski

Literacka Nagroda Nobla 1938

Długo wzbraniałam się przed tą książką, ponieważ Cesarzowa mnie trochę zmęczyła, a styl Buck nieco rozczarował. Obawiałam się, że Pałac kobiet będzie powtórką z rozrywki. Jakiś czas temu natknęłam się jednak na bardzo pozytywną recenzję tej książki i doszłam do wniosku, że nie ma co zwlekać, może jednak warto. I okazało się to prawdą. Okazuje się, że Buck z lat 40. potrafiła napisać coś bardzo dobrego, to jej późniejsza twórczość do mnie nie do końca trafiła.

Pewne wątki tej książki zdają się być charakterystyczne dla stylu autorki. Na pierwszy plan wysunięte są kobiety, ich siła, jakiś boski pierwiastek w nich ukryty. Poza tym rodzina, specyfika chińskiej kultury i jej zderzenie z zachodnia mentalnością. Czytelnik ma okazję zobaczyć to wszystko oczami pani Wu, którą poznaje w dniu jej 40-tych urodzin. Ta wielka dama długo czekała na tę chwilę, gdy wreszcie będzie mogła zmienić swoje życie, gdy będzie mogła być sobą. Inna kwestia jest to, gdzie ją to zaprowadzi. Muszę przyznać, że główna bohaterka to jedna z najciekawszych i najlepiej skonstruowanych postaci kobiecych z jakimi się zetknęłam! Wzbudzała wręcz mój bezgraniczny podziw, choć Buck uniknęła jej idealizowania. Po mistrzowsku pokazała skomplikowaną sytuację tej kobiety: mądrej, pięknej, dobrze zorganizowanej. Mogłoby się wydawać, że panuje ona nad całym swym światem bez żadnego wysiłku, każdy jej plan sam się realizuje, może patrzeć z góry na maluczkich, którzy nie dorastają jej do pięt. Jednak ten wizerunek zaczyna mieć rysy, gdy sama Pani Wu widzi, że nie uwzględniła wszystkich czynników ludzkiego świata w swoim projekcie. Szwy zaczynają puszczać, materiał rozchodzi się w rękach. Jej przemyślenia w tym momencie są szalenie ciekawe i wnikliwe.

Moją uwagę zwrócił też sposób autorki na przemycenie małych elementów codzienności w chińskich domach (akcja ma miejsce głównie  w latach 30. XX wieku, tak na moje oko). Np. plucie i załatwianie się na podłodze (sic!), mycie warzyw w przydomowych sadzawkach, relacje między mężem a żoną. Co ciekawe, tym razem język Buck jest bardziej życiowy: zdarzają się przekleństwa, małżeństwa mają prawdziwe problemy (np. niezgodność charakterów), mężczyźni odwiedzają burdel, kobiety podnoszą głowy i zaczynają nieco okazywać własne potrzeby, Chińczycy ogólnie chcą się uczyć i poszerzać swoje horyzonty. Wszystko to jest sprawiedliwie obdzielone między postacie i dzięki temu brak w tej powieści papierowych ludzi o jednowymiarowych charakterach. Praktycznie każdy został obdarzony głębią, paletą cech dla niego typowych, pragnieniami, rozterkami - po prostu duszą. Dla pisarza musi być to nie lada wyzwanie: porozdzielać własne pomysły, a nawet kawałki siebie samego pomiędzy postacie pierwszo-, drugo- i trzecioplanowe. Jest to też interesująca pozycja dla tych z Was interesujących się feminizmem, ponieważ Pałac kobiet delikatnie, ale też w niezwykły sposób dotyka tego tematu.

Ocena: 5-5,5/6

8 listopada 2011

Harry Oliver - Kocie furtki i pułapki na myszy. Skąd się wzięły zwyczajne (i niezwykłe!) przedmioty w naszym życiu?

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Cat Flaps and Mousetraps. The origin of Objects in Our Daily Lives, 2007
Stron: 286
Tłumacz: Jakub Góralczyk

Zasadniczo nie czytam takich książek, jednak ta mnie ujęła słowem "kocie" w tytule i ilustracją na okładce. Co więc dostałam? Przede wszystkim całą masę anegdot.

Myślę, że tytuł mówi sam za siebie i każdy się domyśli, co w niej znajdzie. Dodam tylko, że owe przedmioty są czasem tak oczywiste jak koło czy telewizor, jednak czasem tak niepozorne, że naprawdę nie spodziewałam się ich na żadnej tego typu liście. Mianowicie: jojo, kanapka, plaster czy słomka. Nie mam pojęcia jak Oliver doszedł do tych wszystkich faktów. Nie tylko podaje autora wynalazku czy firmę, która zdecydowała się w coś nowego zainwestować i nie poprzestaje na pokazaniu pierwszych śladów danego przedmiotu w starożytności. Przede wszystkim okrasza to wszystko wspomnianymi wcześniej anegdotami, a te podane w lekkim sosie, bez nudnych szczegółów, dat i wyliczeń sprawiają, że ta książka była moim rozrywkowym przerywnikiem przez dłuższy czas. Nieraz się śmiałam w trakcie lektury, bywało, że aż nie dowierzałam. Dowiedziałam się też co to jest odbłyśnik (serio, nie wiedziałam, że ten drobiazg ma swoją nazwę, podejrzewałam nawet, że tłumaczowi się coś pomyliło;) Natomiast ogólny wniosek, chyba trochę zaskakujący, wypływający z tej pozycji to fakt, jak wiele rzeczy zostało wymyślonych: a) zg na toczone wojny, b) przypadkiem lub c) na zlecenie (!), czyli w wyniku odgórnego polecenia kierownictwa danej firmy ("panie X, pan wymyśli coś na ten problem."). Część wynalazków była też produktem ubocznym innych badań, z którym udało się zrobić coś pożytecznego. Zaskakująco wiele przedmiotów (nawet tych bardzo nowoczesnych) miało już swoje prototypy wieki temu. Wiele z nich wynalazły też kobiety.

Ocena: 4,5/6

P.S. Kocie furtki wymyślił... Newton! (sic!)

1 listopada 2011

Arne Dahl - Na szczyt góry

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Upp till Toppen av berget, 2000
Stron: 374
Tłumacz: Dominika Górecka

To już trzecia odsłona zmagań Drużyny A. Nie przebiła ostatniej, jednak podtrzymała moje zainteresowanie kryminałami Dahla. Wcale bym się nie zdziwiła, gdybym faktycznie przeczytała całą jego serię. Mają wszystkie cechy dobrego kryminału: interesującą intrygę, dobre tempo, zapamiętywalnych bohaterów i dodatkowy, Dahlowski smaczek. Mianowicie coś, co zwróciło moją uwagę już wcześniej, czyli przedstawienie toku myślenia policjantów i ich żmudnej pracy zamiast magicznego olśnienia. Jest jeszcze jedno: drużyna składa się z 7 członków i ich szefa. To sprawia, że trudno się znudzić, gdy pisarz zahacza o ich życie osobiste, ponieważ każdy z nich jest pokazywany też prywatnie (w kolejnych częściach czasem wybija się jeden lub dwóch z nich na tle swoich kolegów). Więc gdy któryś z nich nam nie podpasuje, czytelnik ma jeszcze kilku innych do wyboru, którym może kibicować. Bardzo mi się podoba ten aspekt różnorodności w tych kryminałach.

Fabuła nie zaskoczyła mnie tak, jak ostatnim razem. Do tego wszytko się bardzo komplikuje i gdzieś w połowie trochę mi się już to plątało. Mianowicie na celowniku policji są 2 bandy zbirów, które nie pałają do siebie przyjaznymi uczuciami. Między nich wchodzą jeszcze dwie tajemnicze osoby. W dwóch miejscach giną ludzie, do tego mamy walkę z pedofilami, oryginalnego chłopaka, czytającego Owidiusza w pubie no i naszą drużynę w rozsypce. Po ostatniej wtopie rozjechali się po kraju i zajmują się różnymi sprawami. Jednak nadchodzi taki moment, gdy zagęszczają się one i układają się  w pewien wzór. I ten początek zagrał doskonale. W pubie dochodzi do bójki, ginie kibic. Przesłuchiwani są świadkowie i właśnie z tych przesłuchań wyłania się coś większego, coś w tle. Małe szczególiki jakoś nie pasują do siebie, coś tam nie zatrybiło i dwie policyjne wygi (Hjelm i Kersitn tym razem) patrząc z dystansu, widzą za tym niepozornym zdarzeniem coś jeszcze. Z czasem puzzle układają się w logiczną całość. Ponadto Dahl nie epatuje zbytnio okrucieństwem w kontekście pedofilii i tej sugestywnej okładki, a tego się trochę obawiałam. Ostatecznie wychodzi więc z tego porządny kryminał, idealny na 2-3 dni.

Ocena: 4,5/6

20 września 2011

John D. Barrow - Jak wygrać na loterii? Czyli z matematyką na co dzień

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 100 Essential Things You Didn't Know You Didn't Know, 2008 
Stron: 351
Tłumacz: Monika Apps

Zacznę od pewnego wyjaśnienia: z matematyką mi nigdy po drodze nie było. Co prawda, był taki czas, kiedy przechodziłam pewną fascynację tzw. matematyką wyższą, a  dokładnie gdy zaczytywałam się Rozmowami na koniec wieku. Nagle coś tam zaskoczyło, stwierdziłam, że faktycznie stoi za nią jakaś potęga, coś większego od nas samych. Sądziłam, że ta książka da mi szansę na pogodzenie się z tym przedmiotem. Że może nawet taki beznadziejny przypadek jak ja zostanie oświecony. Niestety, tak się nie stało. Ważne jest to, aby nie mieć żadnych pretensji do tej książki, bo z nią jest wszystko w porządku, napisana jest porządnie i nie utrudnia za bardzo sprawy. Wina leży po mojej stronie. Umrę nieoświecona matematycznie :( I już wiem, co mnie w tamtych rozmowach zainteresowało: wszystkie kwestie, które omawiali zahaczały już praktycznie o filozofię, różne abstrakcyjne sprawy i granicę naszego poznania. Ot i tyle.

Natomiast Jak wygrać na loterii? omawia matematykę na co dzień i sporo jej dziedzin faktycznie tłumaczy wiele spraw. W sumie zagadnień jest dokładnie 100, zahaczają o rachunek prawdopodobieństwa, geometrię, statystykę i inne dziedziny, których nazw nawet nie pamiętam. Książka zawiera rysunki oraz konkretne wyliczenia. Jest też trochę zagadek matematycznych i zabawnych anegdot. Część problemów łączy się z fizycznymi zagadnienia (np. ruchy cieczy), a nawet społecznymi. Przykładowe rozdziały (właściwie rozdzialiki, są króciutkie) to: Arytmetyka przedłuża życie, Jak sfałszować wybory?, Więzienia, Planeta oszustów.

Podobały mi się wszystkie zadania związane z fizyką, były wręcz życiowe. Ciekawe oblicze ukazała mi niepozorna geometria. Autor zaskoczył mnie omawianiem pewnych kwestii społecznych. Natomiast negatywnie oceniłam zbyt dużą ilość zadań opartych na rachunku prawdopodobieństwa - ale też nigdy nie lubiłam tego działu, za dużo gdybania dla samego gdybania (tak to odbierałam). Niektóre rachunki była dla mnie zbyt skomplikowane (tu trzeba też wziąć poprawkę na mnie). I ostatnia rzecz: książka zawiera rozdziały, które są za absurdalne, wymyślone tylko, żeby coś policzyć, nie mające związku z codziennymi sytuacjami (np. liczenie jaka jeszcze szansa, że ktoś zaproszony na moje urodziny ma też w tym dniu urodziny). Niemniej jednak książka nadaje się dla fascynatów matematyki, na pewno nie dla młodszych uczniów (min. liceum); sama oceniać jej nie będę, bo takie matematyczne głąbiki jak ja nie mają prawa głosu w tym przypadku.