Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozmowy. Pokaż wszystkie posty

9 października 2016

Grzegorz Miecugow - Inny punkt widzenia

Wydawnictwo: HELION, 2005
Stron: 440

Lubicie Miecugowa jako dziennikarza? Zawsze miałam do niego dość mętny stosunek. Niestety, ale zaczęłam kojarzyć jego nazwisko przy okazji pierwszego Big Brothera, gdzie miałam wrażenie, że bardzo się stara wpasować, być cool i taki nowoczesny, do przodu. Potem z zaskoczeniem oglądałam go w poważnych programach publicystycznych w nowej telewizji. Jakiż to był zgrzyt, bo człowiek okazał się inteligenty i do rzeczy, choć jego styl mnie nigdy nie porywał.

No właśnie, to się po tej książce nie zmieniło. Jest to zapis 21 wywiadów ze znanymi osobami polskiej polityki, nauki, sztuki i sportu (np. Władysław Bartoszewski, Wojciech Mann, Zbigniew Preisner), wywiadów, które wcześniej prezentowane były w TVN24. Trochę mnie irytowało, że usilnie narzucał swoim rozmówcom tematy, w myśl popularnej obecnie zasady, że każda gwiazda jest chętnie odpytywana na każdy aktualny temat jako ekspert od wszystkiego. Ale może patrzę zbyt surowo, bowiem podtytuł tego zbioru to Rozmowy o współczesnym świecie i po prostu taki był cel dziennikarza, nawet jeśli dość karkołomny. Ze względu na datę ich przeprowadzania (ok. 2004 roku) dużo miejsca poświęca na pytania o wejście Polski do Unii Europejskiej, okres transformacji, zmiany społeczne i kulturalne. Muszę jednak przyznać, że po ponad 10 latach nieco się te wywiady zestarzały, nie nazwałabym ich ponadczasowymi, uniwersalnymi. Okazuje się, że zrobić taki właśnie wywiad to jednak duża sztuka, od razu przychodzą mi do głowy Torańska, Łopieńska, Janowska i Mucharski (Rozmowy na koniec wieku). Z drugiej strony może jest to szczególnie trudne w przypadku rozmów dotyczących aktualnych wydarzeń? W każdym razie Miecugow pokazuje, że jest dość staroświecki, wręcz wydawał mi się zapatrzony w przeszłość, pesymistyczny, raczej nie idzie za swoim rozmówcą, woli mu coś narzucić i kontrolować rozmowę. Raziło mnie to, ale może to moje subiektywne odczucia...

Rozmowy ułożone są alfabetycznie według nazwisk zaproszonych gości. Pierwsza połowa książki całkiem interesująca, nawet zaznaczałam sobie cytaty. A potem nagle oklapło. Męczyłam się już do samego końca i czytałam bez zainteresowania. No, jakiś entuzjazm wzbudził we mnie jeszcze na koniec Wolszczan, a to dzięki temu, że na szczęście dużo mówił o nauce, konkretnych odkryciach i ich implikacjach i jakoś tak naturalnie dał mało miejsca Miecugowi na gadanie o polityce ;)

Co warto wyróżnić? Mądrość Bartoszewskiego, który podkreślał odpowiedzialność Polski za przyszłość Europy w UE; najwyższej próby empatię i pokorę Anny Dymnej nawet jeśli jej kompletnie nie rozumiem (z perspektywy czasu wywiad z nią skłonił mnie do najsilniejszych refleksji), no i Lema za jego Lemowatość. 

Ocena: 3/6

11 listopada 2015

Barbara N. Łopieńska - Męka twórcza. Z życia psychosomatycznego intelektualistów

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B., 2004
Stron: 283

Przyznaję się, czytałam to wieki temu, a konkretnie jakoś wiosną. Mam taki stosik "do recenzji" i dziś nastąpił ten moment, gdy wyciągnęłam książkę z jej spodu, pierwszą w kolejce. Doczekała się.

Co po tych kilku miesiącach pamiętam? Hmm, pamiętam, że mi się podobała! :) Łopieńska nie zawodzi, to dziennikarka stworzona do rozmów, Bereś i Brunetko powinni się od niej uczyć.
Nie mam poczucia misji w tym znaczeniu, że chciałbym komuś narzucić jakiś punkt widzenia, natomiast mam poczucie takiej misji, że trzeba ludzi zachęcać do filozofii. Jestem raczej szynkarzem niż producentem wódki. Nie zależy mi na tym, żeby pili konkretny rodzaj wódki, tylko żeby pili dużo. (s. 99, rozmowa z prof. Jackiem Hołówką)
Trzeba jednak przyznać, że tytuł tego zbioru jest mocno umowny. Teoretycznie wybrani intelektualiści pytani są o swoją mękę twórczą, ale ich odpowiedzi na tego typu pytania zajmują tak niewielki wycinek każdej rozmowy, że trudno przyjąć, aby kręciły się one tylko wokół tego tematu. O wiele większą konsekwencją wykazała się Łopieńska w fantastycznym zbiorze Książki i ludzie, gdzie osią spotkań jest faktycznie szeroko rozumiana literatura, a to że pojawiają się w niej przy okazji też inne tematy przemawia tylko na jej korzyść.
Są różne przyjemności. Czerpiemy je z kontaktu z tym, co widzimy, wąchamy, smakujemy, czego dotykamy i o czym myślimy. Jeśli się zanurza wiśnię w filozofii, ma się po prostu inną przyjemność niż tę, która wiąże się z moczeniem jej w spirytusie albo po prostu zjedzeniem na surowo, co w przypadku wiśni jest najsmaczniejsze. (s. 105, rozmowa z prof. Jolantą Brach - Czainą)
Mimo tego w sumie nieznaczącego mankamentu warto sięgnąć po Mękę twórczą. To nie jest takie częste - zetknąć się z inteligentnym człowiekiem, w moim przypadku, starszym ode siebie, bardziej doświadczonym, zajmującym się jakimś swoim poletkiem i opowiadającym o nim z pasją. Co z tego, że rozmowy dryfują? A niech płyną, na zdrowie! Dla mnie z pożytkiem.
W sporze między matematykiem, który używa argumentów matematycznych, a filozofem, który używa filozoficznych, wygrywa filozof. Matematyk ma rację tylko w matematyce, a filozof we wszystkim. (s. 102, rozmowa z Jackiem Hołówką, któremu dziękuję za ten przydatny w dyskusjach argument! ;)

Kiedy podpisywałem na targach Melancholię, to po podpis przychodzili wariaci, desperaci albo moje alter ego z młodości: jakieś młode, chude, skulone, samotne indywidua, przesuwające się pod ścianami. Żaden byk do mnie nie podszedł albo tak zwana roześmiana grupa młodzieży. (s. 141, rozmowa z Markiem Bieńczykiem)

Interesuje mnie dobroć nieszukająca poklasku (ale wtedy najczęściej jest pychą). I bardzo interesują mnie ludzie noszący w sobie dramaty - coś jak z Lorda Jima. (s. 145, rozmowa z prof. Jadwiga Staniszkis)
Ocena: 4,5/6

19 czerwca 2014

Witold Bereś i Krzysztof Brunetko - Marek Edelman: Bóg śpi

Wydawnictwo: Świat Książki, 2010
Stron: 255

Moja reakcja na ten zbiór rozmów trochę mnie zaskoczyła. Opierają się one na kluczu, którym jest dekalog. Panowie przepytują Edelmena z przeróżnych spraw, najczęściej odwołujących się do jego doświadczeń z getta, a wyjściem do każdego wywiadu jest kolejne przykazanie. Pomysł jest więcej niż karkołomny. Edelman jest ateistą, owszem humanistą, ale jednak do bólu wręcz pragmatycznym, który próby namówienia go do jakichś górnolotnych wypowiedzi natury egzystencjalnej kwituje kpiną, czasem wręcz obelgą. Jeździ po obu dziennikarzach bezpardonowo, aż czasem włos się jeży. Początkowo mnie to raziło, w sumie nadal razi, daleka jestem od zwracania się do kogokolwiek w ten sposób. Niespodzianką był mój odbiór samego głównego bohatera: Edelman to zdecydowanie nie był ciepły i pogodny starszy pan. Jest ostry jak żyleta, bardzo surowy, o wyrazistych poglądach, konkretny, daleki od - w jego rozumieniu - fiu bździu i takich dyrdymałów jak dusza, duchowość człowieka, miłość. Jest tylko życie, wolność i walka o to, tylko zdzieranie paznokci by przeżyć jeszcze trochę, nic więcej się nie liczy i nie dopisuje do tego żadnej ideologii. W końcu jednak dotarło do mnie to, co zawsze, gdy człowiek styka się z tego typu doświadczeniem. Faktycznie, co my możemy wiedzieć, ani moje życie, ani Beresia, ani Burnetki nie przystają do tego, co działo się na wojnie, możemy sobie o tym czytać, dywagować, prowadzić wielogodzinne dysputy, rozbierać to na czynniki pierwsze, a i tak można to o kant d... rozbić. Rzeczywiście, nie wiemy, nie mamy pojęcia, nic nie rozumiemy, co stale zarzuca nam Edelman w tych rozmowach. I tyle. Trzeba pokornie pochylić głowę i siedzieć cicho jak uczniak. 

Ale swoje zdanie o książce i tych rozmowach mieć można! No i moje jest takie, że koncept jest ździebko słaby, na siłę. Tak się czasem męczą, żeby jakoś podciągnąć rozmowę pod dane przykazanie, że aż trudno było czytać jak się przy tym męczyli... Taki tam katolicyzm do zrzygania, podawany w sosie: "jakież to uniwersalne, nieprawdaż", a Edelman na to pokazał figę z makiem i wyśmiał ich dokumentnie.

Tak więc miło poczytać sobie wypowiedzi kogoś doświadczonego, inteligentnego i trochę liznąć z tego dla siebie, warto było sięgnąć po ten tytuł. Nie należy się jednak nastawiać na jakieś objawienie dziennikarskie. Czytałam wywiady tych panów z Kapuścińskim i też miałam sporo zastrzeżeń.

Ocena: 3/6

6 lipca 2013

Witold Bereś, Krzysztof Brunetko - Kapuściński: nie ogarniam świata

Wydawnictwo: Świat Książki, 2007
Stron: 351stron

Zbiór rozmów z Kapuścińskim to jednak nie to samo co jego autorska książka, ale jako przystawka to jak najbardziej. Podzielone są one tematycznie, a ułożono je chronologicznie. Tematy to Rosja, Afryka, media i kapitalizm, Europa po upadku muru berlińskiego, trzecie tysiąclecie, globalizm i wreszcie Polska. Na końcu jest też bardzo obszerne kalendarium zawierające nie tylko listę wydarzeń z życia sławnego reportażysty, ale też cytaty z jego wystąpień, artykułów i innych publikacji.
Życie w teraźniejszości wynika z kryzysu naszej wyobraźni i granic pojemności naszego umysłu. Dawniej wiedza była wiedzą własnej historii. Dziś jesteśmy atakowani przez taką masę informacji, że sięgnięcie do tego, co było wczoraj, czy zaglądanie do tego, co będzie jutro, jest właściwością wyjątkowych jednostek. Przeciętny umysł jest zbyt zmęczony, by wszystko przetrawić. Wobec tego wybiera tylko to, co mu się bezpośrednio podsuwa. Na dziś. (s. 152s.)
Początkowo rozmowy mnie pochłonęły, stonowane słowa Kapuścińskiego zawsze robią na mnie duże wrażenie. Bardzo sobie cenię jego podkreślanie dążenia człowieka do zwyczajności pod każdą szerokością geograficzną. Z czasem jednak trochę przeszkadzała mi sama formuła książki jak i same pytania. Myślę, że Kapuściński raczej się nie nadaje do wywiadów, naturalna dla niego jest dłuższa forma i płynięcie za swoim tokiem myśli, snucie historii i robienie dygresji. Miałam nieraz wrażenie, że pytający nie mieli zamysłu szkieletu samej rozmowy, nie zadawali zbyt ciekawych pytań, trochę płynęli z nurtem, tańczyli tak jak pisarz im pozwolił. On zresztą też czasem nie odpowiadał na dane pytanie, tylko dalej kontynuował swoją myśl. Wyglądało to tak, jakby wywiad go ograniczał, ewidentnie nie dawał się prowadzić, to on nadawał ton całej rozmowie, a rozmówcy tylko za nim podążali (z nabożnym wyrazem twarzy, jak sądzę ;).
Na początku lat 90. byłem w Liberii. Trwała tam wojna domowa. Z oddziałem wojsk rządowych pojechałem na front. Przebiegał on wzdłuż rzeki, której brzegi łączył w tym miejscu most. Po stronie rządowej przy moście był duży rynek. Po drugiej stronie rzeki zajmowanej przez rebeliantów Charlesa Taylora nie było nic, puste pola. Na froncie po południu trwała strzelanina, huczały moździerze. Po południu panował spokój, rebelianci przechodzili przez most, idąc po zakupy na rynek. Deponowali po drodze swoją broń w rękach rządowego patrolu, który oddawał im ją, kiedy wracali do siebie, niosąc z rynku zakupy. (s. 342-343)
Wiele jednak z tego, co Kapuściński powiedział bardzo mi się podobało, było przesiąknięte jego podejściem do życia, doświadczeniem i po prostu mądrością. Ucieka od łatwych ocen, dzielenia świata na biel i czerń, nie rzuca rozwiązaniami globalnych problemów jak z rękawa. Poza tym nierzadko zauważa zalążki kłopotów, które mamy teraz, a o których wtedy mało kto pisał, a w każdym razie mało kto dostrzegał ich sedno.
Kryzys państwa opiekuńczego dotyczy szczególnie Europy Zachodniej. Chodzi zwłaszcza o ogromnie rozkręcone bezrobocie: ono nie jest już kwestią koniunktury ekonomicznej, przeciwnie - staje się stałym elementem gospodarki. To struktury ekonomiczne krajów Zachodu produkują bezrobocie. A trzeba pamiętać, że pojęcie bezrobocia łączy się tam z pojęciem odrzucenia: nie, że po prostu traci się pracę, ale nigdy się już do niej nie wraca, bo postęp technologiczny jest tak szybki, że po krótkim czasie pracy na starym poziomie technologicznym już nie ma. Można oczywiście uczyć się nowego zawodu, ale to są ogromne koszta. Dochodzi też niezdolność, ze względów psychologicznych i kulturowych, do takiego przestawienia się. 
W tych społeczeństwach powstała zatem nowa klasa społeczna, która straciła swoją rację bytu i nie widzi żadnej przyszłości. Ona rośnie, a w dodatku - co jest bardzo niebezpieczne - ogromna większość tej klasy to młodzież. (137-138s., rozmowa z 1994r.!).
Ocena: 4,5/6

24 lutego 2013

Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: Denn Du Trägst Meinen Namen, 2000
Stron: 160
Tłumacz: Maria Przybyłowska, Janina Szymańska-Kumaniecka

W końcu! Po 18 miesiącach wreszcie postawiłam książce najwyższą ocenę! Wręcz nie mogę opisać jak się ucieszyłam, gdy w trakcie lektury byłam już pewna, że wystawię tę szóstkę. Jakbym się obawiała, że najlepsze książki już za mną. Teraz wróciła mi wiara, że kolejne diamenty jeszcze gdzieś są na horyzoncie i czekają aż je odkryję.

Kiedy na okładce przeczytałam o Stephanie Labercie "wybitny dziennikarz" trochę się zaniepokoiłam, ponieważ,jeśli wydawnictwo jest zmuszone chwalić autora, to może znaczyć, że próbuje dodać mu wartości. Na szczęście jednak mogę potwierdzić, że jest to wybitnie dobra dziennikarska robota. A było tak: w 1959r. Norbert Lebert przeprowadził wywiady z kilkorgiem dzieci znanych nazistów (Hessa, Bormanna, Franka, Himmlera, Goringa i von Schiracha). Po wielu latach, syn Leberta, Stephan, je znajduje i postanawia spotkać się z tymi ludźmi jeszcze raz. Noszę jego nazwisko jest zbiorem obu części tych wywiadów. Połączył je po mistrzowsku, nie bojąc się napisać też o swoim ojcu, członku Hitlerjugend, który koniec wojny odebrał jako klęskę, a w omawianych wywiadach był raczej łagodny i współczujący dla swoich rozmówców, jakby ich rozumiał. Aż do śmierci męczyła go świadomość, i nie umiał się od niej uwolnić, że człowiek nie może ufać samemu sobie, że jest zdolny do wszystkich możliwych czynów, także złych, jeżeli wymagają tego zewnętrzne okoliczności. Tego wstrząsu, który położył się cieniem na całym jego życiu, nie tłumaczył tym, że ktoś inny sprowadził go na złą drogę. Wiedział jedno, należy strzec się przed uznaniem za powszechnie obowiązującego własnego kodeksu moralnego. (Stephan o ojcu, s. 116). Z kolei Stephan dokonuje wiwisekcji swoich odczuć na bieżąco, co czasem przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Np. ten fragment: Idę nabrzeżem i czuję jakiś przerażający ucisk w sercu. Trochę za blisko otarłem się o piekło. (s. 97, po rozmowie z Niklasem Frankiem). Nie ucieka też od pisania o całym społeczeństwie niemieckim, które bez zmrużenia oka wchłonęło swoich obywateli odpowiedzialnych za III Rzeszę i za wojnę i skupiło się na zarabianiu pieniędzy. W którym pokoleniu zacznie więc wychodzić poczucie winy? I co jeśli to nie nastąpi?
(...) Wolfgang Schmidbauer po przeprowadzeniu niezliczonych badań dochodzi do stwierdzenia "wyrażającego najgłębiej niesprawiedliwą" sytuację, że mordercom z kacetów, którzy w okrutny sposób zabijali tysiące ludzi, a także związanym z obozami przedsiębiorcom, którzy czerpali zyski ze śmierci wielu tysięcy bezradnych pracowników, jest o wiele łatwiej zrzucić z siebie winę, zapomnieć o skrupułach i prowadzić normalne życie rodzinne jako szanowani przez swoje dzieci ojcowie, niż ofiarom cierpiącym najczęściej na straszliwe poczucie winy, bo przeżyły. (...) Mówiąc inaczej, bardziej cynicznie: zadawanie cierpienia powoduje o wiele mniej skutków ubocznych niż bycie jego ofiarą. (s. 118) 
Bardzo mnie interesuje temat tzw. winy Niemców; teraz też szczególnie mnie pociąga kwestia wpływu przodków na nas, co do nas wraca, co wychodzi po latach, jaki ciężar ojców nosimy przez resztę życia. Ta książka stała się więc dla mnie kopalnią cennych spostrzeżeń i wywołała we mnie silne emocje. Jest jak mocne uderzenie. Do tego dochodzą przeróżne wątpliwości, które porusza też Stephan, czy możemy obarczać winą dzieci za to co robili ich ojcowie, czy mamy prawo doszukiwać się w ich charakterach skazy przekazanej przez rodzica, zastanawiałam się wręcz nad ich genami, bolałam nad tym, jak ich wychowano. Zżymałam się, czytając, co im wpojono i jak wiele z tego zostało im w głowach. Czułam odrazę do tych, którzy bronili ojców na zasadzie czcij ojca swego i matkę swoją, bo nie mieli odwagi spojrzeć na nich z boku. Rozumiałam ich wstyd, nieraz im współczułam. Niektórzy za to wzbudzali we mnie wręcz obrzydzenie, czytałam i wyzywałam ich w duchu! Silnie przeżyłam te wywiady... Jestem pod ogromnym wrażeniem ciężaru, który nosili przez całe życie. Sprawdziło się jednak dużo z tego, czego dowiedziałam się o wpływie rodziny. Jednocześnie cieszę się, że większość z nich nie przekazała swoich genów dalej... Myślę też, że szczególnie na nich spoczywa obowiązek pamięci. Ten wysiłek podjął syn Bormanna i na swój sposób też Niklas Frank. Reszta potomków zbrodniarzy mnie po prostu przeraziła...
(...) ktoś, kto tak namiętnie ubóstwia ojca oraz własną pewność siebie, czerpie głównie z roli, jaką kiedyś odgrywał ojciec (z jego przebrzmiałej sławy), nie jest po prostu w stanie przyznać, że biografia rodziny stanowi dla niego poważne obciążenie. Jak budując swoje życie na takich podstawach, można przyznać się do podobnej słabości? Trzeba więc skonstruować sobie świat, który będzie miał tak małe okna, że wzrok nasz padnie tylko na to, co najchętniej chcemy codziennie oglądać. (s. 133, o Eddie Göring)
Ich wspomnienia z dzieciństwa są wręcz schizofreniczne: a to kochany tatuś przynoszący prezenty, a to wujek Adolf (czasem ojciec chrzestny!), który dawał pralinki albo trzymał na kolanach (jaki chłód wiał z tej książki w tych momentach! Samo nazwisko Hitlera jeżyło włos na głowie). Z drugiej strony wizyty u taty w pracy i przebłyski z obozów koncentracyjnych. Czy mieli szansę, żeby wyrosnąć na zdrowych ludzi po czymś takim? Jak wielki dysonans musieli odczuwać, słysząc wyroki skazujące na ojców i to, co im udowodniono. Jak wielu z nich poszło w kierunku wyparcia tego, odrzucenia logicznego osądu: (...) niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. (s. 135) Dysonans poznawczy podany na talerzu. I do tego ten szokujący list od zakonnika, który w ostatnich chwilach towarzyszył Hansowi Frankowi: Jestem przekonany, że Twój ojciec poszedł prosto do nieba (s.80) (!!!). Spowiedź, odpuszczenie win, "nawrócenie". Nie wiem kto mu dał prawo, wręcz upoważnienie, żeby takiemu potworowi cokolwiek wybaczać; na pewno nie ofiary...

No i na koniec: wypisałam sobie z tej książki kilka tytułów niemieckich (!). Mam nadzieję, że zostały przetłumaczone chociaż na angielski. A tu jest jeszcze ciekawa dyskusja o tej pozycji, plus kilka innych podobnych publikacji, które wrzucę sobie do schowka.

Ocena: 6/6

Książka wpisuje się w ramy wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: LIST.

29 sierpnia 2011

Agnieszka Wójcińska - Reporterzy bez fikcji

Wydawnictwo: Czarne, 2011
Stron: 279

Myślę, że warto napisać o tej książce, bo pojawiła się tylko na kilku blogach, a na bnetce ma żenująco mało ocen. Niesłusznie! Jest to zbiór rozmów, jak widać na okładce, z polskimi reporterami.

Ostatnio mam nawrót na fascynację tym gatunkiem i dość regularnie czytam, na razie, tych najbardziej znanych. W pierwszej kolejności rzuciłam się więc na rozmowy z tymi znanymi: Jagielskim, Tochmanem, Hugo-Baderem, Nowakiem i Szczygłem. Potem skakałam sobie po całej książce i po przeczytaniu całości mam ochotę wręcz powtórzyć sobie niektóre z tych rozmów. Właściwie każda coś wnosi, naprowadza na kolejne literackie tropy, skłania do zadumy. Zadziwiło mnie, że reporterzy tak łatwo się odsłonili. Mówiąc o swoich bohaterach, zauważali, że ludzie potrzebują się wygadać, przekazać swoją historię. I oni nie są inni; pytani szybko pokazywali i coś ze swojego charakteru, i ze swojego stosunku do pracy, o który, co oczywiste, byli pytani, jednak nie ukrywali czegoś, co mogłoby być im odczytane na niekorzyść. To ciekawe jak dzieli ich stosunek chociażby do emocjonalnego podejścia do swoich bohaterów, do dziennikarskich tricków, do wpływania na los swoich bohaterów.

Rozmowy, które zwłaszcza wbiły mi się w pamięć to ta z Tochmanem, który wydał mi się taki, jaki słyszałam, że jawi się na spotkaniach autorskich. Jest ostry, konkretny, nie waha się niemal naskoczyć na swoją rozmówczynię. Z nim to w ogóle ciekawa sprawa jest; nigdy nie czytałam jego książek, ale mam dziwne przeświadczenie, że będę je cenić. Nie szukam ich jednak, ciągle krążę wokół innych reportażystów, a jego zostawiam sobie trochę na koniec. Następnie Szczygieł, który okazał się ciepłym gadułą, optymistą o lekko próżnym zabarwieniu. Jagielski urzeka swoją inteligencją i nieuciekaniem od szczerych ocen. Hugo - Bader dodatkowo zyskał w moich oczach uczciwością i umiejętnością samokrytyki. Wyobrażam sobie jakie męki musiał przechodzić w Chinach, gdy czuł tę szybę między sobą a innymi. Wielkim spotkaniem była dla mnie rozmową z Anną Bikont - podziwiam jej odwagę, wiele zniosła, pisząc o Jedwabnem.

Objawienia, czyli nazwiska dla mnie nowe, a zdecydowanie warte poznania, to Grochowska (bo temat starości), Szczęsna (bo poświęciła czas, aby przywrócić komuś cześć), Morawska (bo pisze i robi filmy o Polsce B), Surmiak-Domańska (za jej podejście, cóż za oko do szczegółów!) i Smoleński (bo Izrael coraz częściej znajduje się w kręgu moich zainteresowań). Jednak na koniec zostawiłam rozmowę dla mnie najważniejszą i najlepszą: tę z Krystyną Kurczab-Redlich. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że zajmuje się ona głównie Czeczenią i rosyjską zakłamaną polityką, czyli temat dla mnie arcyciekawy. Dla mnie jest kimś w rodzaju herosa, który sam wali głową o mur Kremla (jak tytuł jej reportażu). Ma odwagę zaglądać tam, gdzie Zachód boi się nawet patrzeć. Czuję jej niemalże bezsilność, bo politycy przedkładają interesy z Rosją nad prawdę o niej, bo Niemcy uznali ją za niewiarygodną, tylko dlatego, że to Polka pisze o Rosji, bo zginęli jej przyjaciele - dziennikarze (np. Anna Politkowska), odwrócili się od niej znajomi Rosjanie. To jest jak głos wołającego na puszczy. Nie bała się przyznać w rozmowie, że ta praca dała jej smutek i samotność. Jak więc widać moją uwagę początkowo zwrócili głównie mężczyźni, jednak to kobiety ostatecznie okazały się górą. Zbiór ten gorąco wszystkim polecam!

Ocena: 5,5-6/6

21 października 2010

Andrzej Brzeziecki - Lekcje historii PRL

Wydawnictwo: W.A.B., 2009
Liczba stron: 359

Specjalnie nie przesadzę, jak powiem, że ta książka niemalże rzuciła się na mnie z półki z okrzykiem "nie wyjdziesz beze mnie!". Krążyłam bowiem sobie między regałami i widziałam ją, ale zastanawiałam się czy na pewno mam ochotę na książkę historyczną, a może będzie coś ciekawszego. Skończyło się jednak na tym, że capnęłam ją przed samym wyjściem. Chyba miała jakieś właściwości magnetyczne... I całe szczęście, ponieważ okazała się ABSOLUTNĄ REWELACJĄ!

Jest to zbiór rozmów z historykami. Każda z nich dotyczy kolejnego odcinka historii PRL: 1944-45, 1946-1947, 1948-1951, 1953-1957, 1957-1966, 1967-1969, 1970, 1971-1979, 1980-1981, 1981-1983, 1983-1985, 1986-1989, 1989-1990 i ostatnia będąca podsumowanie tych wszystkich lat razem. Brzeziecki rozmawia z takimi autorytetami jak Antoni Dudek, Andrzej Paczkowski, Marcin Zaremba czy Jan Kofman. Nie jest to suchy zbiór faktów, wiecie, rzucenie datą i omówienie coś się wtedy stało. W takim przypadku pytania autora sprowadzałyby się do "i co było dalej" oraz "a co wtedy zrobił X?". O nie, książka jest próbą syntezy całej obecnie wiedzy jaką mamy na temat PRL-u., jasno rozgranicza co wiemy, a co leży w sferze domysłów, bo albo nie ma nic w dokumentach o tym, albo nikt jeszcze tego nie zbadał. Ta ostatnia kwestia mnie zwłaszcza uderzyła: wydawało mi się, że ten okres historii, bądź co bądź, niedawnej, jest zbadany wzdłuż, wszerz i wspak. A tu figa. Dowiedziałam się, że jest pełno kwestii dotąd niezbadanych!

Najmocniejszą stroną Lekcji... jest obalanie mitów. Ja też nie byłam od nich wolna i jestem wręcz oszołomiona świadomością jak wiele z nich serwuje się nam w szkołach... Ponieważ to z niej je pamiętam i z podręczników do historii. Nawet własnej historii jesteśmy uczeni po łepkach, to straszne. Książka unaoczniła mi też fakt jak interesujący jest ten okres, sądziłam, że wiem o nim sporo, a tu zonk, bo nauka nigdy nie stoi z miejscu i historycy stale coś badają i znajdują w archiwach. Dodatkowo w rozmowach wielokrotnie przytaczane są świetne i znaczące anegdoty. Nie potrafię wskazać najlepszej rozmowy, bowiem wszystkie są szalenie interesujące i na najwyższym poziomie, wskażę jedynie że zwłaszcza postać Gomułki wzbudzała we mnie największe emocje. Nie mogłam się właściwie oderwać od lektury!

Wydanie - każdy rozdział poprzedza zdjęcie dotyczące danego okresu, pierwsze kilka stron rozmowy w prawym górnym rogu przypomina 3-4 najważniejsze daty i najlepsze: po każdym rozdziale jest lista kilku książek, aby wiedzieć więcej. Książka jest opracowana bardzo starannie, ma fajną czcionkę, taką trochę maszynową, zawiera jedynie jakieś 3-4 błędy edytorskie. Podsumowując: cud, miód i orzeszki, gorąco polecam, szczególnie wielbicielom książki Torańskiej Oni!

Ocena: 5,5-6/6

24 lutego 2010

Barbara N. Łopieńska - Książki i ludzie

Wydawnictwo: Twój Styl
pierwsze wydanie: 1998
ilość stron: 259

Mamy prawo mieć lekkiego bzika na punkcie książek, prawda? Skoro inni mogą zakładać fan cluby Hanny Montany, robić ustawki po meczach czy biegać w lesie, chyba nie jest wielkim snobizmem przyznanie się, że namiętnie czyta się książki? Dlaczego, gdy ktoś mówi "lubię czytać" jest traktowany jak dziwoląg, przecież, gdy ludzie słyszą "lubię gotować" nie obrzucają rozmówcy spojrzeniem pełnym zdziwienia...

Czytelniku, jeśli lubisz książki o książkach, poszukaj tej pozycji w bibliotece (ponieważ nigdzie indziej już jej, niestety, nie uświadczysz). Czytając, odetchnęłam z ulgą. Jestem normalna! Nawet, powiedziałabym, nieco normalniejsza niż rozmówcy pani Barbary Łopieńskiej ;) Żarty, żartami, ale książka to zacna, pozytywna i w sam raz dla takich dinozaurów jak ja. Przypomina mi nieco swoją formułą genialny cykl "Rozmowy na koniec wieku", ponieważ też niby wychodzi od jednego tematu, a okazuje się, że krążąc wokół niego można poruszyć jeszcze wiele, wiele innych spraw.

Moja stała (tajemnicza) czytelniczka k. (którą niniejszym pozdrawiam!) ukochała wywiad pierwszy, z panią profesor Janion i mogłaby się go nauczyć na pamięć. Jest on pikny, nie powiem, zwłaszcza fragment o powstrzymywaniu się od podzielenia się ze współpasażerami pociągu wspaniałym cytatem z "Pana Tadeusza" (bo i ja tak mam i jeszcze parę innych osób ;). Moim jednak naj-naj-najulubieńszym jest rozmowa z Ryszardem Kapuścińskim. Jest to dla mnie szczególny pisarz, ktoś, kto nie jest geniuszem na miarę Tesli czy Feynman'a, nie pociągnął za uszy żadnej nauki, nie stworzył własnego systemu filozoficznego, a jednak według mnie osiągnął stan chyba pełnej mądrości jaką człowiek może osiągnąć. Czy to głupie, co piszę? Nic na to nie poradzę, mam dla niego wiernopoddańczy szacunek i gdybym dowiedziała się o nim czegoś strasznego, bardzo bym to przeżyła (nie, nie zamierzam czytać o nim tej książki, o której teraz tak głośno). Rozmówcy są często pytani o ich stosunek do książek, czym one dla nich są, ja dzielę podejście z Kapuścińskim właśnie, cytat z tego wywiadu:
Bardzo mi jest potrzebna obecność książek, bo to obcowanie z innymi umysłami, z inną wrażliwością, z inną wyobraźnią.
I jeszcze z panem Łukaszem Korolkiewiczem:
Czytanie to bardzo skomplikowany proces. Krótko mówiąc: szukamy bliskiej sobie duszy, bliskiego sobie umysłu i bliskiej sobie filozofii. A jak się jest w pewnym wieku, to człowiek już wie, czego szuka - szuka potwierdzenia i pogłębienia spostrzeżeń.
Ach, mogłabym całą rozmowę z p. Ryszardem tu zacytować, tak mi się podoba! To kopalnia cytatów, czytam i wzdycham. Równie świetny był dla mnie ten z prof. Januszem Jedlickim.

Kilka refleksji po: kompletny brak fantastyki w tych rozmowach (nieładnie!), większość czyta po coś, a nie dla przyjemności, w związku z tym przeważa też tzw. literatura faktu (a gdzie balans?), i uderzyło mnie po tej książce, że nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam poezję (ok, Milton, ale chodzi mi o przeczytanie jakiegoś tomiku).

Dorzucę jeszcze akcent humorystyczny (rozmowa z Julią Hartwig i Arturem Międzyrzeckim):
on: - A to jest mój pokój.
ona: - To jest groza nie pokój.
A gdyby się jeszcze kiedyś pojawił taki Międzyrzecki na świecie - chyba mu się oświadczę! I tym akcentem skończę.

Ocena: 5,5/6

*zdjęcie pochodzi z bloga Prowincjonalnej nauczycielki, innego w sieci nie ma