Pokazywanie postów oznaczonych etykietą W.A.B.. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą W.A.B.. Pokaż wszystkie posty

25 kwietnia 2017

Michel Faber - Księga dziwnych nowych rzeczy

Wydawnictwo: W.A.B.
Pierwsze wydanie: The Book of Straange New Things, 2014
Stron: 589
Tłumacz: Tomasz Kłoszewski

To była uparta książka, ponieważ wywalczyła sobie miejsce na mojej liście "planuję przeczytać". Pamiętam, że kiedy na blogach często ją omawiano, cichy głosik w mojej głowie mówił "nie, nie wrzucaj jej do schowka, za dużo już masz tam książek, skupiasz się teraz na czytaniu swoich". Aż w końcu padma wrzuciła podsumowanie 2015 roku i ugięłam się. A to jej recenzja. Księga tkwiła sobie spokojnie na liście, aż tu nagle mój DKK uszczęśliwił mnie perspektywą jej omawiania.

Nasz klub kręci się wokół fantastyki, a ta książka miała należeć do SF. Nie wiedziałam czego się spodziewać, ponieważ Faber znany jest z innej książki, Szkarłatny płatek i biały, która nota bene też jest w moim schowku (efekt czytania blogów!) i jest zupełnie niepodobna do Księgi. Gdzieś nawet wyczytałam, że autor lubi skakać po gatunkach i z każdego coś uszczknie dla siebie. Tak więc z tym gatunkiem SF też sprawy się komplikują, jako że nie jest to czysta gatunkowo powieść. Owszem, ma wiele elementów sci-fi: inna planeta, obca cywilizacja, przyszłość Ziemi, a jednak jest to jedynie jej tło. Co wybija się na pierwszy plan tej historii to relacje międzyludzkie i religia. Zalążek tego jest taki: chrześcijański pastor, Peter, wyrusza na planetę Oazę, ma nauczać tamtejszych mieszkańców. Jego żona, Bea, zostaje na ziemi. Lecimy razem z Peterem, poznajemy ten nowy dla niego świat, czytamy wymianę listów między małżonkami. I to w tych listach dzieje się najwięcej, a nie na Oazie (sic!). Ten pomysł uważam, że wyjątkowo oryginalny, bo choć opisy przeżyć pastora są bardzo interesujące, a ich głębia przypominała mi czasem skrupulatność stwarzania obcych kultur w stylu Le Guin (oraz szacunek w ich przekazywaniu), to listy Bea były jak kamienie milowe tej powieści. Zżerała mnie czytelnicza ciekawość co się dzieje na Ziemi i najchętniej wysłałabym głównego bohatera do domu, żeby mi to opowiedział! 

Ujął mnie Faber swoją niespiesznością, wręcz idealnie podporządkował tempo tej spokojnej, delikatnej społeczności Oazjan. Wymyślił ich od podstaw (język, wygląd, zachowanie, gospodarkę, architekturę itp.), odsłaniał ich powolutku, niemal taktownie, jak gdyby naprawdę istnieli i nie chciał ich urazić ;) Również opis planety jest bardzo pomysłowy, żadnych fajerwerków, a jednak wydaje się tak... prawdopodobna! Początkowo byłam bardzo negatywnie nastawiona do pomysłu, że narratorem jest chrześcijański pastor, głęboko wierzący, nawrócony do szpiku kości, z czasem jednak Peter okazał się całkiem interesującą postacią i dobrym rozmówcą dla innych ziemian wysłanych na misję. Z drugiej strony moja sympatia do niego nie była mi dana raz na zawsze, w końcu uznałam go za niebywałego egoistę ukrytego pod płaszczem troskliwego i kochającego męża.

W kwestii religii Księga skłania do wielu rozważań o przekładalności danej wiary na zrozumiały przekaz dla obcej kultury. Czy ich wiara jest prawdziwa? Czy naprawdę rozumieją to, czego są nauczani? O czym to świadczy, jeśli oni wydają się w swej wierze o wiele bardziej szczerzy i autentyczni od chrześcijan na Ziemi? Bardzo interesująca jest ta warstwa, choć z drugiej strony uważam, że sam koncept, aby jakiekolwiek kosmiczne humanoidy miałyby przyjąć jedną z naszych religii jest mocno naciągany.

Wracając na chwilę do gatunku SF - twardogłowych fanów gatunku chyba nie zachęcam do przeczytania, ponieważ będą bardzo psioczyć na brak naukowych podstaw w opisywaniu zasad działań świata przyszłości lub w ogóle na brak wyjaśnienie kilku co bardziej palących kwestii. Mnie to w sumie nie przeszkadzało, ponieważ skupiałam się na czymś innym. Całej reszcie książkę zdecydowanie polecam, jeśli nie lubicie fantastyki, to nic Was w tej lekturze dodatkowo nie zniechęci do tego gatunku, a na pewno docenicie psychologię postaci i pomysłowość autora. To nie jest też czytadło, ale na pewno nie jakaś bardzo wymagająca pozycja.

Ostatnie kilka słów poświęcę okładce - moim zdaniem jest obłędna! U padmy sobie zobaczycie, że to nie jest kolor żółty, tylko złoty. Lubiłam sobie pomacać tę książkę w księgarni, choć z czasem - muszę przyznać - te złocenia się trochę wycierają w tych miejcach, w których naturalnie ręka styka się z okładką.

Ocena: 5-5,5/6

P.S. Wpisałam Wielka Brytania w tagach, ale na zasadzie, żeby jednak coś było, bo sam Faber nie identyfikuje się z żadną narodowością...

23 października 2016

W telegraficznym skrócie 8

Terry Prachett - Kolor magii

Do niedawna jeszcze byłam przedstawicielem tej nielicznej już chyba grupki, która sławnego Pratchetta nie znała. Zawsze chciałam, nigdy się nie składało. Bałam się, że nie będzie mi się podobał jego humor, albo że uznam go za jakoś deprecjonujący sam gatunek. Bezpodstawne obawy. Pratchett jest świetny! Właściwie trudno mi się odnieść do jego świata przedstawionego czy chwalić na przykład warsztat, złożoność fabuły, nowatorstwo itp. Pratchettowskie fantasy to jest coś zupełnie innego! Bo to, co on serwuje to jest jazda bez trzymanki i rollercoaster pozbawiony hamulca bezpieczeństwa. Wszystko dzieje się na pełnej szybkości, autor łamie chyba wszystkie znane zasady powieściopisarstwa, także w obrębie własnego gatunku literackiego, drwi sobie nawet z zasad fizyki (sic!), a to wszystko zanurza w ogromnej kadzi humoru. I tak, dowcipy są śmieszne :) Obecnie podczytuję kolejną część i muszę przyznać, że Pratchett pod względem humoru się jeszcze rozkręca.

Henning Mankell - Morderca bez twarzy

Ostatnio zdarzyło się coś niespotykanego. W deszczowy poniedziałek, już po pracy, zebrałam się do biblioteki z myślą: trzeba mi kryminału! Wieki już całe nie miałam żadnego w ręku, bo ciągle czytam własne książki, a tego gatunku na swoich półkach nie mam. Pani odnalazła moją kartę (okazało się, że miałam przerwę od biblioteki 4-letnią!), a ja wybrałam sobie 1. część serii Mankella o policjancie Kurcie Wallanderze. I znowu chyba tylko ja tego wcześniej nie czytałam ;) Nie jest to może najbardziej porywający kryminał ever w moim czytelniczym życiu, ale mocno mnie przez tydzień zajmował. Podobało mi się, że ciekawie połączył ten gatunek z powieścią obyczajową, można się od Mankella czegoś dowiedzieć o Szwecji. Co więcej, książka jest z 1991r. i choć trochę się już zestarzała (np. bohaterowie nie mają przecież komórek), to jednak tłem powieści idealnie wstrzela się w obecną dyskusję dotyczącą miejsca uchodźców w europejskich krajach. Główny bohater to dobry glina, choć prywatnie jakoś nie zyskał mojej sympatii. Co jednak fajnie autor uwypuklił to to jakimi zwyczajnymi ludźmi są jego policjanci - chcieliby schudnąć, na coś ich nie stać, chorują, popełniają błędy, są tacy zwyczajni. W tym tygodniu liczę, że uda mi się w bibliotece znaleźć część drugą Psy z Rygi.

10 marca 2016

W telegraficznym skrócie 6

Joyce Carol Oates - Czarna topiel

Trzymałam tę książkę w swojej bibliotece 3 lata, przetrwała każdą ostrą selekcję w tym czasie. Czy było warto? Nie. Miałam przekonanie, wyniesione z innych blogów, że "Oates wielką pisarką jest", a w każdym razie cenioną i warto ją znać, ja się jednak rozczarowałam. Nie jest ona oczywiście grafomanką, piszącą o niczym, warsztat ma jak najbardziej porządny. Jednak 133 strony o tonięciu samochodu to było dla mnie za dużo o jakieś 100... No ile można. Niektórzy chwalili jej budowanie nastroju, stwarzanie dusznej atmosfery, która sprawia, że czytelnikowi też brakuje powietrza, ja tego jednak nie odczułam, czekałam tylko na koniec. Nie męczyłam się za bardzo, w przeciwnym wypadku odłożyłabym lekturę bez żalu, ale skończyłam ją z wyraźną satysfakcją, że to już koniec. Przeciętna pozycja.






Janusz Rudnicki - Śmierć czeskiego psa

Genialne! Owy zbiór opowiadań całe lata (5) siedział sobie w zakładce "planuję przeczytać", ponieważ kiedyś napisały o nim czytanki anki. Złapałam haczyk. Po jakimś czasie zakupiłam nawet własny egzemplarz, ale książka leżakowała. No i wiecie co? Może to wpływa na książki jak na wino, bo byłam zachwycona jej smakiem :) Inteligentne, przekomiczne, absurdalne, do tego kopalnia cytatów. Tylko czytać. Ja akurat oddawałam się tej przyjemności w autobusie i pluję sobie w brodę, że nie wzięłam fiszek do zaznaczania najlepszych fragmentów. Teraz bym całego posta poświeciła temu zbiorowi, bo na serio co chwila miałam ochotę zaznaczyć jakieś zdanie. Są tu oczywiście opowiadania nieco słabsze, jednak na ogólną ocenę wpływa ta oryginalna większość. Nie miałam pojęcia kto to jest Rudnicki, teraz wiem jedno, jest świetny, soczysty, mięsisty (rzadka umiejętność - przeklinać tak, by to nie raziło!), pomysłowy i mam nadzieję, że będzie pisał dalej. Polecam! (Osobne oklaski dla okładki, w przypadku polskiej książki cieszy mnie to podwójnie.)


Krzysztof Czarnota - Niosąca radość

Hm, teoria, aby nie czytać książek, które mają wydrukowaną cenę wielką czcionką na przedniej okładce wydaje się całkiem sensowna. Jednakowoż kiedyś przeczytałam parę takich książek Ludluma i Grishama i były niezłą rozrywką ;) Jeśli chodzi  jednak o Niosącą radość - nawet jej nie otwierajcie. Dałam radę przeczytać 50 stron, uczciwie, zgodnie z moją zasadą. No i nie da się, po prostu się nie da. A co się przy tym naprychałam, naśmiałam i nadenerwowałam to moje. Lektora owa to wysokiej klasy grafomania poziomem zbliżona do szkolnego wypracowania z tezą. Aż zęby bolą... Autor na pewno jest przemiłą osobą, która ceni ważkie wartości w życiu i chciałby zachęcić czytelnika do tego samego. Niestety, nie należy robić tego w taki sposób: dobierając papierowe postacie, które postępują nie tak, jak by normalnie postąpiły, tylko jak autor sobie tego życzy, używając języka zupełnie niepasującego do ich środowiska (np. businessman wyskakuje z "biedactwem", "sunią" czy " to cudownie") itd., itp. Nie, nie i jeszcze raz nie, dawno nie dałam książce jedynki, ale ta zasługuje na nią w całej rozciągłości. To już Klan wydaje się bardziej zbliżony do rzeczywistości.

***

Ostatnio doszłam do wniosku, że mój blogowy szablon jest strasznie przedpotopowy. Chciałabym go zmienić, ale jednocześnie boję się, że mi się tu wszystko posypie. Jakieś propozycje, opinie - użytkownicy bloggera?



11 listopada 2015

Barbara N. Łopieńska - Męka twórcza. Z życia psychosomatycznego intelektualistów

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B., 2004
Stron: 283

Przyznaję się, czytałam to wieki temu, a konkretnie jakoś wiosną. Mam taki stosik "do recenzji" i dziś nastąpił ten moment, gdy wyciągnęłam książkę z jej spodu, pierwszą w kolejce. Doczekała się.

Co po tych kilku miesiącach pamiętam? Hmm, pamiętam, że mi się podobała! :) Łopieńska nie zawodzi, to dziennikarka stworzona do rozmów, Bereś i Brunetko powinni się od niej uczyć.
Nie mam poczucia misji w tym znaczeniu, że chciałbym komuś narzucić jakiś punkt widzenia, natomiast mam poczucie takiej misji, że trzeba ludzi zachęcać do filozofii. Jestem raczej szynkarzem niż producentem wódki. Nie zależy mi na tym, żeby pili konkretny rodzaj wódki, tylko żeby pili dużo. (s. 99, rozmowa z prof. Jackiem Hołówką)
Trzeba jednak przyznać, że tytuł tego zbioru jest mocno umowny. Teoretycznie wybrani intelektualiści pytani są o swoją mękę twórczą, ale ich odpowiedzi na tego typu pytania zajmują tak niewielki wycinek każdej rozmowy, że trudno przyjąć, aby kręciły się one tylko wokół tego tematu. O wiele większą konsekwencją wykazała się Łopieńska w fantastycznym zbiorze Książki i ludzie, gdzie osią spotkań jest faktycznie szeroko rozumiana literatura, a to że pojawiają się w niej przy okazji też inne tematy przemawia tylko na jej korzyść.
Są różne przyjemności. Czerpiemy je z kontaktu z tym, co widzimy, wąchamy, smakujemy, czego dotykamy i o czym myślimy. Jeśli się zanurza wiśnię w filozofii, ma się po prostu inną przyjemność niż tę, która wiąże się z moczeniem jej w spirytusie albo po prostu zjedzeniem na surowo, co w przypadku wiśni jest najsmaczniejsze. (s. 105, rozmowa z prof. Jolantą Brach - Czainą)
Mimo tego w sumie nieznaczącego mankamentu warto sięgnąć po Mękę twórczą. To nie jest takie częste - zetknąć się z inteligentnym człowiekiem, w moim przypadku, starszym ode siebie, bardziej doświadczonym, zajmującym się jakimś swoim poletkiem i opowiadającym o nim z pasją. Co z tego, że rozmowy dryfują? A niech płyną, na zdrowie! Dla mnie z pożytkiem.
W sporze między matematykiem, który używa argumentów matematycznych, a filozofem, który używa filozoficznych, wygrywa filozof. Matematyk ma rację tylko w matematyce, a filozof we wszystkim. (s. 102, rozmowa z Jackiem Hołówką, któremu dziękuję za ten przydatny w dyskusjach argument! ;)

Kiedy podpisywałem na targach Melancholię, to po podpis przychodzili wariaci, desperaci albo moje alter ego z młodości: jakieś młode, chude, skulone, samotne indywidua, przesuwające się pod ścianami. Żaden byk do mnie nie podszedł albo tak zwana roześmiana grupa młodzieży. (s. 141, rozmowa z Markiem Bieńczykiem)

Interesuje mnie dobroć nieszukająca poklasku (ale wtedy najczęściej jest pychą). I bardzo interesują mnie ludzie noszący w sobie dramaty - coś jak z Lorda Jima. (s. 145, rozmowa z prof. Jadwiga Staniszkis)
Ocena: 4,5/6

21 października 2010

Andrzej Brzeziecki - Lekcje historii PRL

Wydawnictwo: W.A.B., 2009
Liczba stron: 359

Specjalnie nie przesadzę, jak powiem, że ta książka niemalże rzuciła się na mnie z półki z okrzykiem "nie wyjdziesz beze mnie!". Krążyłam bowiem sobie między regałami i widziałam ją, ale zastanawiałam się czy na pewno mam ochotę na książkę historyczną, a może będzie coś ciekawszego. Skończyło się jednak na tym, że capnęłam ją przed samym wyjściem. Chyba miała jakieś właściwości magnetyczne... I całe szczęście, ponieważ okazała się ABSOLUTNĄ REWELACJĄ!

Jest to zbiór rozmów z historykami. Każda z nich dotyczy kolejnego odcinka historii PRL: 1944-45, 1946-1947, 1948-1951, 1953-1957, 1957-1966, 1967-1969, 1970, 1971-1979, 1980-1981, 1981-1983, 1983-1985, 1986-1989, 1989-1990 i ostatnia będąca podsumowanie tych wszystkich lat razem. Brzeziecki rozmawia z takimi autorytetami jak Antoni Dudek, Andrzej Paczkowski, Marcin Zaremba czy Jan Kofman. Nie jest to suchy zbiór faktów, wiecie, rzucenie datą i omówienie coś się wtedy stało. W takim przypadku pytania autora sprowadzałyby się do "i co było dalej" oraz "a co wtedy zrobił X?". O nie, książka jest próbą syntezy całej obecnie wiedzy jaką mamy na temat PRL-u., jasno rozgranicza co wiemy, a co leży w sferze domysłów, bo albo nie ma nic w dokumentach o tym, albo nikt jeszcze tego nie zbadał. Ta ostatnia kwestia mnie zwłaszcza uderzyła: wydawało mi się, że ten okres historii, bądź co bądź, niedawnej, jest zbadany wzdłuż, wszerz i wspak. A tu figa. Dowiedziałam się, że jest pełno kwestii dotąd niezbadanych!

Najmocniejszą stroną Lekcji... jest obalanie mitów. Ja też nie byłam od nich wolna i jestem wręcz oszołomiona świadomością jak wiele z nich serwuje się nam w szkołach... Ponieważ to z niej je pamiętam i z podręczników do historii. Nawet własnej historii jesteśmy uczeni po łepkach, to straszne. Książka unaoczniła mi też fakt jak interesujący jest ten okres, sądziłam, że wiem o nim sporo, a tu zonk, bo nauka nigdy nie stoi z miejscu i historycy stale coś badają i znajdują w archiwach. Dodatkowo w rozmowach wielokrotnie przytaczane są świetne i znaczące anegdoty. Nie potrafię wskazać najlepszej rozmowy, bowiem wszystkie są szalenie interesujące i na najwyższym poziomie, wskażę jedynie że zwłaszcza postać Gomułki wzbudzała we mnie największe emocje. Nie mogłam się właściwie oderwać od lektury!

Wydanie - każdy rozdział poprzedza zdjęcie dotyczące danego okresu, pierwsze kilka stron rozmowy w prawym górnym rogu przypomina 3-4 najważniejsze daty i najlepsze: po każdym rozdziale jest lista kilku książek, aby wiedzieć więcej. Książka jest opracowana bardzo starannie, ma fajną czcionkę, taką trochę maszynową, zawiera jedynie jakieś 3-4 błędy edytorskie. Podsumowując: cud, miód i orzeszki, gorąco polecam, szczególnie wielbicielom książki Torańskiej Oni!

Ocena: 5,5-6/6

25 lipca 2010

Olga Tokarczuk - Prawiek i inne czasy

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B., 1997
Pierwsze wydanie: 1996
Liczba stron: 269

Zdjęcie obok przedstawia wydanie Wydawnictwa Literackie.go Moje było ładniejsze, ale w sieci jest tylko małe zdjęcie na jakiejś chińskiej stronie. Jak mój telefon stwierdzi, że jednak pozwoli się podłączyć do komputera, to wymienię je (edit: zrobione).
Ruta kochała grzyby bardziej niż rośliny i zwierzęta. Opowiadała, że prawdziwe królestwo grzybów jest ukryte pod ziemią, tam gdzie nigdy nie dochodzi słońce. Mówiła, że na powierzchnię ziemi wychodzą tylko grzyby skazane na śmierć albo za karę wygnane z królestwa. Tutaj giną od słońca, z ręki człowieka, podeptane przez zwierzęta. Prawdziwa podziemna grzybnia jest nieśmiertelna. (s. 112)
Coś mi się widzi, że Tokarczuk wpadnie do mojego worka "ulubieni pisarze". Jest bezbłędna. Cokolwiek liźnie własną wyobraźnią, zamienia się w moich oczach w złoto. Tak samo się czułam, trzymając w rękach Dom dzienny, dom nocny. Siedzę, czytam i chłonę jak dziecko. To są książki, które bym sama chciała pisać... Konia z rzędem dla tego, kto wie jak one się rodzą w jej mózgu!
Patrzy teraz [Bóg] na swe dzieło i musi zmrużyć boskie oczy. Hiob jaśnieje tym samym światłem, którym jarzy się Bóg. A może nawet blask Hioba jest większy, bo Bóg musi zmrużyć swoje boskie oczy. Przestraszony, w pośpiechu zwraca więc Hiobowi wszystko po kolei, a nawet przydaje mu jeszcze nowych dóbr. Ustanawia pieniądz dla ich wymiany, a wraz z pieniądzem sejfy i banki, daje piękne przedmioty, mody, pragnienia, pożądania. I nieustanny lęk. Zasypuje tym wszystkim Hioba, aż jego światło powoli zaczyna przygasać i wreszcie znika. (s. 200)
Są takie słowa: Co to jest miłość? To spacer podczas bardzo drobniutkiego deszczu. Człowiek idzie, idzie i dopiero po pewnym czasie orientuje się, że przemókł do głębi serca. I ja właśnie miałam tak z Prawiekiem. Czytałam, czytałam, aż się w nim zakochałam. Niby nic, niby nic wielkiego się nie dzieje, ot, życie się toczy swoim torem, ludzie rodzą się i umierają w ciągu niecałych 100 lat, budują, niszczą, odchodzą, przychodzą inni. Zmienia się wszystko, a jednak jest coś trwałego. Prawiek i inne czasy jest jak cykl życia drzewa, które rodzi owoce i rozrasta się by w końcu poddać się czasowi. Jest to z pewnością pozycja, którą bym chciała mieć na półce, i do której chętnie będę wracać. Jest w tej opowieści coś niezniszczalnego.
Młynki mielą i dlatego istnieją. Ale nikt nie wie, co młynek znaczy w ogóle. Nikt nie wie, co wszystko znaczy w ogóle. Może młynek jest odpryskiem jakiegoś totalnego, fundamentalnego prawa przemiany, prawa, bez którego ten świat nie mógłby się obejść albo byłby zupełnie inny. Może młynki do kawy są osią rzeczywistości, wokół której to wszystko się kręci i rozwija, może są dla świata ważniejsze niż ludzie. A nawet może ten jedyny młynek Misi jest filarem tego, co nazywa się prawiekiem. (s. 45)
Każdy ma swój własny czas, każdy ma swoją ścieżkę do przejścia. Chyba najbliższy mi był Izydor i dziedzic Popielski. Ten pierwszy bardzo niespodziewanie, bo początkowo wzięłam go za mało istotną postać, a ostatecznie rozumiałam go jak siebie. Ten drugi za fascynację grą i jej ciekawość. Magia tej książki zasadza się na kilku małych przedmiotach, małej wioseczce, drobiazgu ludzkim. Wszystko jest tu swojskie i ludzkie, ale oparte na tajemnych zasadach rządzących światem. Tokarczuk porównują do Marqueza zg na realizm magiczny. Noblisty nie obrażę, jeśli uznam, że poziom mają równie wysoki.
Labirynt narysowany na płótnie składał się z ośmiu kręgów czy sfer, zwanych Światami. Im bliżej środka, tym bardziej labirynt wydawał się gęsty, tym więcej w nim było ślepych zaułków i uliczek prowadzących donikąd. I odwrotnie - sfery zewnętrzne sprawiały wrażenie jaśniejszych, przestronniejszych, a ścieżki labiryntu zdawały się tu szersze i mniej chaotyczne - jakby zapraszały do wędrówek. Sfera stanowiąca centrum labiryntu - ta najciemniejsza i najbardziej poplątana - nazywała się Światem Pierwszym. (s.87-88)
W 1997r. Prawiek przegrał z Widnokręgiem Myśliwskiego "walkę" o nagrodę Nike. Oby był tego warty, bo jeszcze nie miałam przyjemności. Tokarczuk otrzymała za to Nagrodę Fundacji im. Kościelskich, czyli polskiego Nobla dla pisarzy przed czterdziestką. Czytajcie więc (choć patrząc na liczbę ocen na bnetce pewnie już to wszyscy znają) i pamiętajcie o niepozornych młynkach do kawy ;)

Ocena: 6/6

12 lipca 2010

Doris Lessing - Przed zstąpieniem do piekieł

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B., 2008
Pierwsze wydanie: 1971
Liczna stron: 331

Literacka Nagroda Nobla 2007

Ta pozycja to nie jest dobry przykład tezy: "przeczytaj pierwsze 50 stron i albo czytaj dalej, albo się dalej nie męcz". Gdybym się poddała, wiele bym straciła. Właśnie ok. 50 strony książka zaczyna wciągać, koło koło 70 już byłam zachwycona, potem mały spadek i 100 ostatnich stron to już z dziką przyjemnością wchłaniałam.

To moje pierwsze spotkanie z tą sławną pisarką i udane, na szczęście (mam tu w pamięci te liczne zachwyty nad jej twórczością). Co tu mówić, Lessing to mądra kobieta, mądrością człowieka pełnego i spełnionego. Tylko pozazdrościć. Jest tak przekonana o tym, co próbuje przekazać czytelnikowi, a jednocześnie robi to w taki subtelny sposób, pozostawiając mu wybór nawet po zamknięciu książki. Bardzo lubię takich nienarzucających się pisarzy.
Tak więc każdy z nas, czy to idąc, czy siedząc, czy śpiąc, przedstawia co najmniej dwie skale czasu opakowane razem jak żółtko i białko w jajku, i kiedy dziecko, któremu dusza daje pierwszy znak istnienia, albo dorosły, który dotychczas miał tylko myśli zwierzęcia, albo zakochany młodzieniec, albo starzec, który stanął wobec śmierci, albo nawet filozof czy człowiek, który mierzy gwiazdy - kiedy ktokolwiek z nich albo ty, albo ja, zada sobie pytanie, które waży dla nich tyle co życie: Czym jestem? Czym jest Czas? Jaki Czas ma dowód na to, że nie jestem śmiertelny jak jesienny jak liść? Wtedy odpowiedzią jest To, co zadaje owo pytanie, znajduje się poza czasem świata... (s. 75)
Książka została porządnie wydana i można bez obaw przeczytać zachętę na okładce, nie zdradza nic, daje tylko wskazówkę. Fabuła krąży wokół losów pewnego profesora, który wylądował w szpitali psychiatrycznym. Nie ma tu opisu jego dni, jakichś specjalnych wydarzeń, dialogów jest raczej mało, trochę listów, które posuwają całą akcję do przodu, a większość rzeczy...jakby to powiedzieć...dzieje się w głowie bohatera lub raczej... no właśnie, tu jest pies pogrzebany. Czytelnik staje przed pytaniem: czy profesor jest szalony, czy nie? Myślę, że odpowiedź na pytanie nie pojawia się po lekturze, tylko już na samym początku czytający ma je w swojej głowie i z takim indywidualnym nastawieniem czytelnik mierzy się z tym tekstem.
Każda jednostka tego gatunku jest zamknięta, albo uważa, że jest zamknięta, w swojej własnej czaszce, w swoim własnym osobistym doświadczeniu, a chociaż wielka część ich systemów etycznych,religijnych i tak dalej zakłada jedność Życia, to nawet ich ostatnia religia, zwana Nauką, która jako najostatniejsza jest najbardziej potężna, rzadko miewa błyski intuicji co do tego, że życie jest Jednością, a i te błyski są słabe. W gruncie rzeczy cechą wyróżniającą tę nową religię oraz powodem, dla którego okazała się niedostateczna,jest nacisk, jaki kładzie na dzielenie, szufladkowanie i segregowanie wszystkiego, a jednym z najbardziej godnych pożałowania jej cech jest podejrzliwość wobec słów i nieudolność posługiwania się nimi. (s. 160)
Co było dla mnie sporym zaskoczeniem to umiejętność Lessing do wypuszczania takich baniek kolejnych opowieści. Jest szaleństwo głównego bohatera, jakiś jego bełkot, potem zaczyna wreszcie wyłaniać się z tego jakaś historia i potem nagle znowu bańka pryska, a my jesteśmy wpuszczani w kolejną bańko - opowieść.
-Więc pan jest również Bogiem?
-Tak samo jak pan.
-Ja nie mierzę tak wysoko, zapewniam pana.
-Głupcze. Nie masz wyboru. (s. 180)
Ocenę obniżyłam tylko za tak długie zwodzenie czytelnika, nie wiem, może mieli skończyć ci cierpliwi ;) Ale męczyłam się bardzo na początku, tylko noblowska rekomendacja skłaniała mnie, żeby dalej w to brnąć. Książkę polecam, stawia ważne pytania i jest, co tu dużo mówić, mądra. Aha, ten tekst z uzasadnienia Akademii "jej epicka proza jest wyrazem kobiecych doświadczeń" to niech se w... znaczy bez komentarza pozostawię.

Ocena: 5/6

6 lutego 2010

Tamara Zwierzyńska-Matzke, Sven Matzke - Czasami wołam w niebo

Wydawnictwo: W.A.B.
wydanie pierwsze: 2002
ilość stron: 240

To będzie osobista recenzja. Jestem całkiem rozbita po tej książce i w sumie nie wiem czy to najlepszy moment na jej pisanie, ale na żywca będę pamiętać moje wrażenia.

Na bnetce pod nią rozpętała się dyskusja na temat obiektywnego i subiektywnego oceniania książek. Więc tak: obiektywnie to według mnie książka jest do bólu przeciętna, wręcz nieciekawa. Nie chodzi tylko o język, zgadzam się z tymi, którzy zwracają uwagę, że prywatnych lisów nie piszemy, używając wyszukanych słów, więc mnie to nie przeszkadzało w ogóle. Ale na dobrą sprawę nudne jest to ciągłe czytanie o pogodzie w Brukseli, o drobnych sprawach z życia bohaterki, jej rodziny i przyjaciół, ciągle te same pozdrowienia, pytania itd. To jest interesujące dla nich i dla nikogo więcej, sama staram się unikać tych rzeczy w listach, bo wiem, że po czasie nie będzie to miało żadnej wartości, no, ale ja też milczek jestem. Zadziwiło mnie też wielce w trakcie lektury, że Tamara pisze jakby nie uświadamiała sobie, co się naprawdę dzieje, nawet gdy było już bardzo źle. Miałam ochotę nią potrząsnąć: kobieto, obudź się! Dlaczego nie zastanawiasz się nad jakimiś ostatecznymi sprawami? Odliczałam jej wręcz czas, zostały jej dwa tygodnie życia, tydzień, za 4 dni będziesz martwa... Byłam w komfortowej sytuacji, ja to wiedziałam, ona nie. Teraz ja to ona, przecież. Nie znajdziecie w tej książce jakichś górnolotnych zdań do zapamiętania, wskazówek, dobrych rad. Najciekawsze w niej są jej sny, moim zdaniem im dalej, tym bardziej znaczące i słowa jej męża. Śmierć chyba nie czyni z nas kogoś bardziej interesującego, niż jesteśmy, ignorujemy wszystko wokół tak, jak robiliśmy to dotychczas, nie chcemy wiedzieć.

W trakcie czytania czułam się fatalnie. Było mi przeraźliwie zimno, miałam wrażenie, że jestem chora, w fatalnej formie, niemalże współodczuwałam jej stan. Przede wszystkim z biegiem kartek ogarniał mnie niewyobrażalny strach. Od razu przypomniała mi się Psychologia społeczna Aronson'a. Choćby nie wiadomo jak człowiek udawał i siebie okłamywał jest to stałym atrybutem każdego człowieka - strach przed śmiercią. I dla mnie ta książka była wyobrażaniem sobie jak to będzie. Nie płakałam nad nią na ostatnich stronach, płakałam nad tą obezwładniającą pewnością, że nie ma innego końca. Opadła mnie taka masa osobistych rozmyślań, że dlatego zupełnie nieobiektywnie daję tej książce 5. A teraz potrzebuję jakiejś ciepłej, pozytywnej lektury, bo mam wrażenie, że po Świtaju i Tamarze nie dam rady zmierzyć się z kolejnym dramatem... Nie będzie mi to chyba jednak dane, ponieważ następna w kolejce jest Z zimną krwią.

Ocena: 5/6