Pokazywanie postów oznaczonych etykietą McCarthy Cormac. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą McCarthy Cormac. Pokaż wszystkie posty

26 grudnia 2018

Podsumowanie 2018 roku

Kilka dni temu stuknęło mi 9 lat, ale takie jednak oszukańcze, bo jednak co to za blog, na którym pojawia się w styczniu podsumowanie 2017 roku, w lipcu jakieś cytaty, a teraz w grudniu bezczelnie sobie walnę podsumowanie 2018 roku. I tu by się przydała taka emotka, co żółty łebek się śmieje i wali w podłogę łapką z tego śmiechu ;) Ale co tam, nie będę się spinać. Święta jeszcze są, jutro mam wolne. Nie chciało mi się pisać wcześniej, a nawet powiem więcej, mam wrażenie, że wyzbyłam się słów. Już nie wiem co pisać. Dwa, trzy zdania może bym jeszcze skleciła o przeczytanej książce, ale naprawdę nie wiem, jak kiedyś to robiłam, że cały post mi wychodził z pełnymi zdaniami, nierzadko podrzędnie złożonymi. No, może kiedyś, może...
Ale podsumowania lubię tak bardzo, że je chce mi się pisać choćby dla siebie. Ten rok zasłużył sobie na takie podsumowanie, bo był to rok nie dość, że szóstki, to więcej - dwóch szóstek!!! Takie rzeczy, to u mnie jednak zupełnie nowy trend.

Ostatnie 12 miesięcy to 35 książek, czyli przyzwoicie, jak na mnie. Z tego aż 12 kryminałów z osiedlowej biblioteki, trzy reportaże i parę książek z literatury faktu. Stosunkowo mało SF, niestety tylko jedna pozycja z klasyki (skończyłam 3 część W poszukiwaniu straconego czasu). Za to poznałam sławnego Murakamiego.

W kategorii planuję przeczytać 218 (-4 książki).
W kategorii biblioteczka 95 (-10!!! zeszłam poniżej setki!!!).
Dostałam pięć książek (1 bez okazji, 2 od biblionetkołaja, 2 na święta).
Jedną książkę sobie kupiłam.

Czas na tradycyjne podium (obie szóstki):

1. Jan Nowak-Jeziorański - Kurier z Warszawy

Mój plan czytelniczy od lat. I w końcu! Prawie cała wysłuchana, ostanie 100 stron już przeczytałam ze względu na problemy techniczne. Po prostu szybko poszłam do biblioteki i wypożyczyłam jakiś wiekowy egzemplarz nieczytany od lat. Wspaniała książka, wspaniały autor, wspaniała biografia. Czytanie tej pozycji dało mi cały wachlarz emocji, ale najbardziej zapamiętam uczucie strachu. Czytałam i nie mogłam wręcz uwierzyć w jego odwagę, że zdobył się czasem na łut szczęścia, a czasem na pomoc obcego człowieka, który mógł go wsypać, że nie cofnął się i ciągle improwizował. Nie wiem czy to wyjątkowo mężny charakter, czy młodość przez niego przemawiała, ale ja w opisywanych sytuacjach chyba bym zawału dostała. Uciekłabym jak tchórz. A on co chwila ryzykował życie, nie tylko swoje, po prostu zadanie, rozkaz były dla niego największą wartością, brał na poważnie takie słowa jak ojczyzna i dla niego pewnie nie było innej drogi. Niebywałe, ale czytało się to jak powieść sensacyjną. Takie scenariusze pisze jednak tylko życie. Jeziorański zrobił na mnie ogromne wrażenie jako człowiek, owszem człowiek swoich czasów, nie ukrywam tego, ale jednak ktoś godny najwyższych odznaczeń i zaszczytów. Świetne było też jego zrozumienie sytuacji Polski w czasie wojny i przenikliwość ocen, zaskakująca u tak młodego człowieka (miał 25 lat w 1939r.). Nieraz był między młotem, a kowadłem - między tym, jak działała polska dyplomacja w Londynie i sami alianci, a tym jakie nastroje panowały w okupowanym kraju i ich nierealne oczekiwania, jak się miało okazać. Ponadto książka niemal przy okazji pokazuje, jak skomplikowana sytuacja wtedy panowała, jak wiele czynników miało wpływ na to, że kolejne działania alianckie były takie, a nie inne, a rezultat wojny w naszym przypadku słodko-gorzki. To wszystko nie było tak proste, jak mogłoby się wydawać i lektura Kuriera to była dla mnie cenna lekcja historii.

2. Cormac McCarthy - Droga

Niespodziewanie McCarthy doczekał się ode mnie szóstki! I nawet nie myślałam, że tak wysoko ocenię tę tytuł. Co prawda, wszystko było jak to u tego autora, czyli wybitny warsztat, pomysł, relacje między męskimi bohaterami, plastyczne opisy, lapidarne, a przy tym znaczące dialogi. Ja jednak jestem surowa, to dla mnie za mało na najwyższą ocenę. Ale ten koniec... Chyba już wszyscy to czytali przede mną, więc na pewno wiecie o czym piszę. Ten koniec... oj to mnie złapało za serce. Gdy już na świat spadła cała ciemność, wszystkie plagi, i zło, i nie ma nadziei, i czytelnik ma ochotę już tylko położyć się i umrzeć, wtedy McCarthy kończy książkę w TEN  sposób...! No to trzeba umieć pisać, po prostu, tego nie można się nauczyć, z tym trzeba się chyba urodzić. Mogliby mu w końcu dać tego Nobla (mogliby przywrócić samą nagrodę nota bene), przynajmniej raz mogłabym powiedzieć, że choć jednego noblistę znam niemalże w całości.

Wyróżnienia (oceny 5,5):
Terry Pratchett - Maskarada, opowiadanie Rybki małe ze wszystkich mórz i Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie: nie tylko za niezmienne poczucie humoru, ale po prostu za inteligencję pisarza, to był wyjątkowy człowiek
Cezary Łazarewicz - Żeby nie było śladów: Sprawa Grzegorza Przemyka: za mrówczą pracę autora, skrupulatność i dosadne oddanie zgnilizny toczącej PRL
Henning Mankell - Fałszywy trop: do tej pory najlepsza część o komisarzu Wallandarze, z którym się zdążyłam bardzo zżyć. Te kryminały to obecnie faktycznie klasyka gatunku.
Wojciech Tochman - Dzisiaj narysujemy śmierć: za napisanie czegoś nowego o czymś, o czym napisano już chyba wszystko

W 2019 roku życzę sobie dobrych książki i więcej klasyki z własnych półek. Tyle i aż tyle. A czytelnikom dużo czasu na czytanie samych szóstkowych pozycji :)

7 kwietnia 2015

Cormac McCarthy - Przeprawa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The Crossing, 1994
Stron: 598
Tłumacz: Jędrzej Polak

Jest to druga część Trylogii Pogranicza. Nie ma tu żadnej ciągłości, jest to bowiem odrębna historia, jednak fabuła oparta jest na właściwie bliźniaczym koncepcie: młodzi Amerykanie w drodze, południowe Stany, Meksyk.
Wieczorem znów usłyszał żurawie lecące wysoko nad chmurami, pod którymi ciągnął się szmat ziemskiej krzywizny, szmat ziemskiej pogody. Metalowe oczy żurawi wwiercały się w drogę wyznaczoną im przez Boga. Ich serca wypełniała radość. (s. 545)
Spotkałam się w sieci z wieloma opiniami, że Przeprawa wyraźnie przewyższa Rącze konie. Ja mam jednak odmienne zdanie. Część pierwszą czytałam oczarowana książką, Przeprawę za to czytałam z przerwami około roku... Owszem, pierwsze 200 stron jest wręcz genialne, na nich to rozgrywa się opowieść o wilczycy z okładki. Ta historia trzymała mnie w napięciu, wciągnęła, wręcz zaszkliły mi się oczy pod koniec w trakcie lektury. Gdyby książka skończyła się wtedy dałabym jakieś 5,5. Reszta to po prostu korowód postaci, które napotyka główny bohater, ich losy, lapidarne dialogi i bardzo typowe, jak na McMarthy'ego przystało, zakończanie. W Przeprawie wszystko skupia się na Billym, nastolatku z południa. To jego decyzje wpływają na całą historię i na życie innych ludzi. Przez jakiś czas w drodze towarzyszy mu młodszy brat, wielokrotnie przechodzi on też przez granicę między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Gdyby ludzie znali swoje przyszłe życie, ilu chciałoby żyć? Ludzie mówią o tym, co ich czeka. A nic ich nie czeka. Każdy dzień składa się z tego, co było wcześniej. Nawet świat musi być zdziwiony kształtem, w jakim się pojawia. Może nawet sam Bóg. (s. 543)
Po tych 200 stronach doszłam do wniosku, że McCarthy...chyba mi się przejadł. Na serio, miałam wrażenie, jakbym czytała w kółko tę samą książkę (i nie mam na myśli tylko podobieństwa Rączych koni i Przeprawy). I choć nadal warsztatowo to jest napisane wybtnie dobrze, to jednak mnie już nużyło momentami. Tak naprawdę to język sprawiał, że i tak skończyłam tę książkę i nawet nie przyszło mi do głowy jej przerwanie. Jest tak plastyczny, całe to pogranicze, natura, góry, drzewa, stawy, opisy ruin, surowych wnętrz, to mnie zawsze ciągnie do tego pisarza. Do tego ciekawie pokazał męskie rozmowy, tak różne od kobiecych:
Jak długo jeszcze miarkujesz się gniewać?
Aż się odgniewam.
(s. 277)
 Można przeczytać Przeprawę, ale nie trzeba, choć inni powiedzą Wam, że Rącze konie już niekoniecznie, ale za to Przeprawę obowiązkowo. W każdym razie mnie się do trzeciej części nie spieszy.

Ocena: 4/6


3 sierpnia 2013

Cormac McCarthy - Rącze konie

Wydawnictwo: Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: All the Pretty Horses, 1992
Stron: 423
Tłumacz: Jędrzej Polak

Trylogia McCarthy'ego czekała na półce od początku tego roku. Nota bene WL to niezwykle wyrozumiałe wydawnictwo, bo nigdy mnie nie poganiają z czytaniem i chyba wierzą, że prędzej czy później jednak o danej książce napiszę. Wakacje okazały się właśnie tym czasem, gdy zdecydowałam się sięgnąć po pierwszą część Trylogii Pogranicza i było to bardzo satysfakcjonujące spotkanie.

Coś jest takiego w tym pisarzu, że mnie do niego ciągnie. Nadal nie potrafię tego jakoś rozumowo ogarnąć. Nie prowadzi porywającej fabuły, trudno jest się przywiązać do jego bohaterów, często pisze trudno i jego powieści czytam długo, a jednak! Łapię się na tym, że taki właśnie pisarz należy do grupy najczęściej czytanych przez mnie autorów. Ogromnie się z nim zżyłam...

Tym razem to już w ogóle zawojował moje serce. Najpierw okładka, piękna. Zresztą, wszystkie okładki Cormaca w WL są przecudnej urody, a te od trylogii to już niewymownie wręcz cieszą oko. Tłumaczenie. Jak zawsze u McCarthy'ego na najwyższym poziomie, bardzo o to dbają i chyba muszą dawać dość czasu tłumaczom, bo efekt jest piorunujący. Korekta na bdb-, ze 2-3 błędy stylistyczne pozostały. 

A teraz już sama robota pisarza. Znowu (po Suttree) przyjemny bohater! Jest to szesnastoletni John Grady Cole, Teksańczyk. Razem z kuzynem wyrusza do Meksyku w celu niewiadomym. Powieść jest zapisem ich drogi i dalszych losów. Pod tym względem Rącze konie nawiązują do najlepszych tradycji amerykańskiej literatury. Czas akcji to ok. 1949r. Czyta się to jak western: są konie, ogniska, rzeki, jary i pastwiska, a jednak w tle gdzieś przebija przez ten obraz ślad nowoczesnego świata: samochód, samolot czy telefon. Czasem musiałam sobie przypominać wręcz, że to naprawdę nie dzieje się w XIX wieku. Była w tym wszystkim jakaś melancholia i tęsknota za tym jak ten kraj wyglądał dawniej, a do czego powrotu już nie ma. 

Kolejnym zaskoczeniem była dla mnie absolutna nowość u Cormaca: wątek miłosny. Nie taki jak w Suttree, gdzie jest to takie rynsztokowe, oparte na wymianie handlowej, tylko prawdziwa miłość jak się patrzy. Opisał ją po swojemu, bardzo męsko, ale tak, że serce mi się ściskało... 

Co za talent, po prostu diament. Niby nic się takiego tam nie dzieje, jak zawsze, a jednak pisze tak, że nie da się go pomylić z nikim innym, ma taką siłę wyrazu, że w głowie wyświetla się mi cały film z każdym możliwym szczegółem i to nawet nie 3D, ale z 5D, bo czuję wszystko: zapach, każde drgnienie mięśnia postaci, ich emocje, ból postrzelonej nogi. Do tego McCarthy operuje światłem niczym sam Caravaggio! Z czymś takim to się trzeba jednak urodzić... Osobne oklaski za to jak pisze o koniach. Np. W połowie rzeki konie zaczęły płynąć, parskając i wyciągając szyje ponad wodę, ciągnąc za sobą rozlane na powierzchni ogony (s.63) lub Przed karawaną biegła sfora angielskich chartów. Psy były szczupłe, o srebrzystej maści, i płynęły wśród końskich nóg milcząco i zwinnie niczym rtęć. Konie zdawały się nie zauważać ich obecności (s. 138). Pachnie mi to Capote'm :) 

Czy to jednak nie jest cecha największych? Tak samo pisałam o Marquezie, że jeden jego akapit potrafi oddziaływać na każdy zmysł czytelnika. Jak często się z tym spotykamy w książkach, prawda? Polecam, ja jestem urzeczona.

Ocena: 5-5,5/6

28 września 2012

Cormac McCarthy - Suttree

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 1989
Stron: 665
Tłumacz: Maciej Świerkocki

Dostałam tę książkę od WL kawał czasu temu, ale zg na pracę licencjacką czytanie innych książek McCarthy'ego musiałam przesunąć na wakacje. Obawiałam się, żeby mi się wrażenia nie zaczęły na siebie nakładać, a to dlatego, że jego powieści mają to do siebie, że pozwalają całkowicie zatopić się w swojej atmosferze, stwarzają swoją własną rzeczywistość i nastrój; takie okno na inny, ale realny świat.

Pamiętam jak pisałam pierwszy wstępniak uzasadniając wybór tego pisarza: że nie jestem jego wielką wielbicielką, ale jego twórczość ma w sobie coś magnetycznego, co sprawia że regularnie go czytam, pragnę zrozumieć i nie mogę sobie odmówić przyjemności zamówienia kolejnego tytułu.

Tym razem zaskoczył mnie główną postacią - postawił na kogoś pozytywnego, wręcz ... (nie bójmy się użyć tego słowa) dobrego! Suttree zapowiadana jest jako jedna z najzabawniejszych książek tego pisarza (co sugeruje, że w ogóle pisze zabawne książki ;) i jedno się zgadza - jest kilka momentów pełnych humoru, ale żebym miała ubaw po pachy to nie powiem. Poza tym ma się podobno skupiać na relacji Suttree'ego z jego młodym kompanem Harrogatem. I tu się już zupełnie nie zgodzę, ponieważ ten dzieciak przewija się przez karty powieści tak, jak reszta drugoplanowych postaci. Nie odniosłam wrażenia, że Suttree miał jakoś specjalnie na uwadze właśnie tego chłopaka. Jak by można opisać ten utwór? To parę lat Suttree'go (głównie Knoxville, początek l.50.), jego życie z dnia na dzień jako rybaka na brudnej i ospałej rzece, relacje z innymi mieszkańcami, równie biednymi jak on, przygodne znajomości, podpadanie policji, unikanie rodziny, urwane filmy. Jest coś absolutnie unikatowego w tym, że mnie to nie odrzuciło, a samego Suttreego polubiłam najbardziej ze wszystkich powieści autora. Byłam przekonana, że nic go w moich oczach nie skreśla, czy pochylał się nad słabszymi od siebie, czy wpadał w ciąg alkoholowy, czy kradł, włóczył się, czy naprawiał swą barkę, czy pomagał sąsiadom czy był utrzymankiem - mój stosunek do niego stale był bardzo pozytywny. Stworzył wyjątkową postać - introwertyczny, a jednocześnie otwarty do ludzi; inteligentny, ale nie chcący wykorzystać swoich możliwości; zaradny, ale i nie myślący długofalowo. 

Wspaniale było poobserwować jego powolne życie przez dziurkę od klucza, jaką stała się dla mnie ta książka. Suttree jest jak upadły bóg, który zrezygnował z całą odpowiedzialnością ze wszystkiego, żeby pędzić życie człowieka na marginesie na tym najlepszym ze światów. I zdaje się, że odnalazł tam coś cenniejszego - spokój. Choć wielu nazwałoby go 'zerem', zazdrościłam mu czasem. Zdecydowanie polecam Waszej uwadze tę powieść.

Wydanie bez zarzutu: tłumaczenie jak zawsze u pana Świerkockiego - pierwsza klasa, a korektorki też znają się na swojej robocie :)

Ocena: 5/6

5 sierpnia 2012

#9 Książka, którą przeczytałeś więcej niż jeden raz

Mogłabym opisać trochę tytułów, o których nigdy na blogu nie wspomniałam. Regularnie zaczytuję Wichrowe wzgórza, Dumę i uprzedzenie, Grę Endera, kryminały Christie czy serię Jeżycjady. Jednak od miesięcy planowałam napisać ponownie o poniższej pozycji, ponieważ nie byłam i nie jestem zadowolona z mojego poprzedniego tekstu o niej, sprzed dwóch lat.

Cormac McCarthy - Krwawy południk

Czytałam ją na razie 4 razy. Pierwszy raz, w 2010 roku, zwyczajnie, bo sobie kupiłam. Drugi, w zeszłe wakacje, bo już wiedziałam, że o niej będę pisać swoją pracę licencjacką. Trzeci, w lutym, bo potrzebowałam bardziej szczegółowych notatek i planu wydarzeń, o których nie pomyślałam wcześniej. Czwarty, w marcu, bo po napisaniu dwóch rozdziałów całkowicie zmieniłam koncepcję, doznałam olśnienia i postanowiłam z własną interpretacją podążyć w innym kierunku niż wcześniej zakładałam. Pierwszy raz czytałam po polsku, potem musiałam już tylko w oryginale (wymiata mówiąc krótko!, a najbardziej mnie zadziwił fakt, że nawet nativi czytają tę książkę ze słownikiem w ręku; faktycznie McCarthy lubuje się w rzadko używanych słowach :).

Przyznaję, że pomysł pisania o Krwawym południku był trochę porywaniem się z motyką na słońce. Myślałam chyba, że się wykpię jakimś omówieniem przemocy, specyficznego systemu wartości bohaterów i pokazaniem kontrastu między ich językiem a narratora. Lipa. Wszystko wzięło w łeb. Moja promotorka, choć książki wcześniej nie czytała, dobrze mnie poprowadziła i wyszło, że nie mogę sobie wybrać trzech różnych rzeczy i myśleć, że magicznym sposobem ułożą się w logiczny tytuł prezentujący spójną pracę. Musiałam ciągle coś odrzucać, zawężać pole, aż w końcu stanęło na jednym - na czym by innym - na Holdenie :] Zaczynałam pisać z myślą, że dzięki temu uda mi się zgłębić tajemnicę tej książki, wyrwę jej trzewia, rozłożę na czynniki pierwsze, policzę każde włókno i wydobędę na światło dzienne każdy ukryty szczegół, symbol i zagadkę. Taaa... Niestety/stety, tak się nie da z tą książką. Nie licząc pierwszego razu, kiedy to nadal byłam jak dziecko we mgle i nie do końca rozumiałam z czym mam do czynienia, to każde kolejne czytanie pokazywało mi co innego, jakby odbicie z innego lustra. Za trzecim razem już coś do mnie docierało, coś tam się ukazywało na horyzoncie. Nawet poukładałam to sobie jakoś w głowie i sądziłam, że na tym oprę moją koncepcję licencjatu. Ale jak tylko zaczęłam czytać ją czwarty raz doszłam do wniosku, że przez cały czas byłam ślepa, spojrzałam na tę postać i całą historię z innego punktu widzenia i widziałam jak poszczególne kawałki układanki zaczynają do siebie pasować. Ale czy dotarłam o prawdy o Krwawym południku? Nie. Właśnie to jest niemożliwe i to mnie tak bardzo fascynuje w tym dziele. Nie wszystko tam trybi tak, jakbym, sobie tego życzyła. Jestem pewna, że czytając to piąty i kolejny raz znowu dostrzegę coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze. 

Nie psuło mi to jednak krwi, ponieważ obok Blood Meridian przeczytałam też kilkanaście książek na jego temat, dziesiątki artykułów i chyba setki dyskusji w sieci (toczonych nawet przez kilka lat!). I wiem jedno, nikt nie zgadza się z nikim, w każdym razie nie do końca :) Ile ludzi, tyle interpretacji, nie tylko sędziego, ale samej opowieści. Nieodmiennie mnie to fascynuje, właśnie takie artystyczne twory lubię najbardziej. Tak więc, nieważne, że McCarthy zmusił mnie do czytania książek o Tarocie z XIX w., do studiowania obrazów z wieku XVII, do wgłębiania się w symbolikę zwierząt, czy do czasochłonnego szukania odpowiednich fragmentów w Boskiej komedii Dantego. Wiem jedno, moja interpretacja jest moja (żaden znany mi krytyk o tym nie pisał! ;), mam do niej święte prawo i nie umniejsza to ani nie niweluje innych spojrzeń na tę powieść*. Jeśli więc ktoś po pierwszym czytaniu tej pozycji miał min "ale o co się rozchodzi?", to zachęcam do zmierzenia się z nią jeszcze raz, i jeszcze raz, i kolejny :) Według mnie zyskuje ona więcej po parokrotnej lekturze, w moim przypadku skutkowało to też podniesieniem jej oceny i przytaknięciem wielkim krytykom - zgadzam się, nawet jeśli nie do końca odzwierciedla ona mój gust, jest to arcydzieło i największa powieść McCarthyego. Co więcej, mam nawet swoje ulubione sceny (np. przemowa Holdena o moralności i jego ostatnie pytanie do Tobina) i cytaty, np. ten:

A ship's light winked in the swells. The colt stood against the horse with its head down and the horse was watching, out there past men's knowing, where the stars are drowning and whales ferry their vast souls through the black and seamless sea. (s.304) 
[Pośród fal zamigotało światło statku. Źrebak stał z opuszczonym łbem obok klaczy, a ona patrzyła hen w dal poza ludzkim pojmowaniem, tam gdzie toną gwiazdy, a wieloryby taszczą swe ogromne dusze przez jednorodne czarne morze.] (s.399, tłum. Robert Sudół)
 
Wielokrotne czytanie tej książki było dla mnie trudne, nieraz żałowałam, że nie wzięłam na warsztat czegoś nie tyle sztampowego, co już tak wszerz i wspak omówionego, że łatwo o tym napisać samemu. Ileż razy zastanawiałam się czy szanowna komisja nie wybuchnie mi w twarz śmiechem, słysząc o mojej interpretacji Holdena albo czy nie zaczną mi wykazywać popełnionych błędów logicznych, naprawdę się przejmowałam :) Myślę jednak, że z tej próby wyszłam zwycięsko, lepiej czyta mi się teraz tego pisarza, więcej wyłapuję, mam nawet małą paranoję z wyszukiwaniem nawiązań do Biblii ;)

* MOŻLIWY SPOILER!!! podświetl na własne ryzyko -> (ja skupiłam się na przedstawieniu sędziego jako śmierci).

11 maja 2011

Cormac McCarthy - W ciemność

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: Outer Dark, 1968
Stron: 269
Tłumacz: Maciej Świerkocki

Ta książka McCarthy'ego zrobiła na mnie najmniejsze wrażenie. Owszem, nadal są to wspaniałe opisy, surowe postaci, totalne odwrócenie świata w stronę ciemności, szaleństwa i potępienia. Jednak czegoś tu brakowało. Pod koniec miałam wrażenie, że do niczego to nie zmierza. No, bo co z tego, że, owszem, są tu pewne nawiązania do Szekspira i tradycyjnie do motywów biblijnych, kiedy ani mnie to nie ruszało, ani nie chciało mi się tego doszukiwać. Może z moim czytelniczym nastawianiem jest coś nie tak, może podeszłam do tej książki zbyt powierzchownie. Jednak zauważyłam, że kiedy sama historia mnie wciąga, tym chętniej zastanawiam się nad znaczeniem każdej sceny, analizuję rozmowy bohaterów, doszukuję się drugiego i trzeciego dna itd. (np. w trakcie lektury Wojny i pokoju czy Traktatu o łuskaniu fasoli). Więc nie mogę powiedzieć, że się "nie przykładam" do czytania powieści. A przy tej mam jakieś wyrzuty sumienia, jakbym czegoś nie dopilnowała, jakbym sobie odpuściła. Jednak nic straconego, z pewnym względów w wakacje będę czytać jeszcze raz Krwawy południk, Strażnik sadu i W ciemność. Chyba.

Jest przełom wieków. W małej, biednej chatynce Rinthy rodzi dziecko, którego ojcem jest jej brat, Holme. Ten wynosi zawiniątko do lasu i porzuca, a siostrze wmawia, że zmarło. Jednak niemowlę ktoś zabrał, druciarz - wędrowny handlarz. A Rinthy, jak tylko dowiaduje się prawdy, rusza za nim w drogę... Nowością stylu McCarhty'ego w tej powieści było dla mnie zaburzenie perspektywy czasu. Czytelnik ma wrażenie, że wszystko dzieje się szybko po sobie, jednak kilkakrotnie w tekście okazuje się, że trwa to wszystko długie miesiące co powoduje dziwne i interesujące wrażenie: jakby to czytelnikowi wycięto pewne wspomnienia z głowy, jakby zapomniał nagle czegoś istotnego, choć przecież wcale o tym nie czytał.

Daję 4, a to sprawia, że Krwawy południk powinnam ocenić tak naprawdę wyżej, w końcu zdecydowanie bardziej mi się podobał i nie da się ukryć, że mnie wciągnął, czego o tej powieści powiedzieć nie mogę. Jednak niżej niż 4 niepodobna ją ocenić.

Ocena: 4/6

8 listopada 2010

Cormac McCarthy - Strażnik sadu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 1965
Liczba stron: 293
Tłumacz: Michał Kłobukowski

Trzeba przyznać, że oprawa graficzna książek McCarty'ego jest bardzo stylowa, niemal wszystkie robią na mnie spore wrażenie. Strażnik sadu to debiut i to taki, który podobał mi się bardziej niż Krwawy południk. Możliwe, że miała tu jakieś znaczenie moja znajomość tego pisarza, wiedziałam czego mogę się spodziewać, a na co nie należy liczyć.

Ascetyczne pióro pisarza przeplata losy starego Ather'a Ownby'ego, przemytnika alkoholu Mariona i chłopca imieniem John. Każdy z nich jest jakoś powiązany z resztą, ale oni sami nie są tego świadomi. Tytułowy strażnik to właśnie Ather, moja ulubiona postać, który na swój sposób opiekuje się prowizorycznym grobem ojca John'a. Bohaterom przyszło żyć w trudnych czasach lat 30. w Tennessee, liczy się każdy grosz, ludzie są prości, przywiązani do swojego miejsca, kierujący się sobie tylko znanym kodeksem wartości. Zostało to oddane bardzo sugestywnie. Musze tez podkreślić opisy, ponieważ w nich, i to przy tej książce do mnie dotarło, McCarthy jest ich mistrzem. Między wierszami czuć zapach ziemi, wilgoć lasu, wiatr między suchymi konarami drzew i deszcz na pajęczych sieciach. Tu należą się wielkie brawa dla tłumacza, który miał zapewne nieraz trudny orzech do zgryzienia, książka roi się od trudnych terminów i zapomnianych już słów opisujących przyrodę. Do tego świetnie oddał sposób mówienia mieszkańców, z błędami, gwarami, skrótami myślowymi. Podobało mi się też, że tym razem pisarz dał mi szansę nieco bardziej poznać stworzonych przez niego ludzi, niby wielkiej różnicy w sposobie pisania nie ma, a jednak ich motywacje był dla mnie czytelniejsze, zwłaszcza że dorzucił nieco wewnętrznych myśli bohaterów. Tradycyjnie korekta na sześć.

Ocena: 4,5/6 (opisy na jeszcze wyżej)

Inne książki tego autora:

8 września 2010

Cormac McCarthy - Krwawy południk

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 1985
Liczba stron: 439
Tłumacz: Robert Sudół

Nie spodziewałam się takiej akurat książki. Po tych wszystkich zachwytach nad McCarthy'm obstawiałam chyba jednak inny rodzaj opowieści. Oczywiście, pisze on w naprawdę mistrzowski sposób, jest ascetyczny i surowy w swoim pisaniu, ale nie tak jak nielubiany przeze mnie Hemingway. Pozostawia jednak wiele swobody czytelnikowi w dopowiadaniu sobie pewnych rzeczy i w ogóle nie stara mu się podlizać i mu dogodzić.

Zasadniczo jest to historia Dzieciaka (bo tak jest nazywany), który przemierza Dziki Zachód i jakoś musi sobie w nim radzić. Dołącza do grupy mężczyzn, którym płaci się za zabijanie Indian. Jest on jak łódeczka na wielkim, wzburzonym oceanie. Zdarzenia jego życia są dziełem losu, przypadku, przeznaczenia, do wyboru. Sama obstawiam przeznaczenie i ono jest dla mnie tematem tej powieści. Nic o nim nie wiemy. Nawet zamykając książkę, nadal ma się takie wrażenie, że jest to dla nas ktoś obcy. I to właśnie mnie tak zaskoczyło nieprzyjemnie, ponieważ nie spotkałam się jeszcze z takim zabiegiem pisarza. Robił wszystko, byleby tylko czytelnik nie przywiązał się w jakiś sposób do głównego bohatera ani do żadnego innego. Jakby wręcz sam go za bardzo nie lubił. A to jedna z naczelnych zasad powieści, nawet jeśli główna postać to czarny charakter, musi on czymś zainteresować czytelnika, zaintrygować, muszę mieć jakieś wskazówki, żeby trochę zrozumieć dlaczego ten ktoś jest właśnie taki. Tu tego nie ma. Dialogów jest tam niewiele, mężczyźni najczęściej rozmawiają ze sobą tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne. Krajobraz ich otaczający jest odzwierciedleniem ich ubogiego wnętrza: śmiertelne gorąco albo mrozy, pustynie, licha roślinność, skały i góry, wyschnięte koryta rzek i wyludnione osady. Wszędzie bieda, zacofanie, wynaturzenie, śmierć, zero jakiejś odrobiny jasności i dobra. Atmosfera i relacje międzyludzkie przypominały mi westerny Sam'a Peckinpah'a. Ludzie natomiast przemierzają swoją drogę jak w "Czasie apokalipsy" Coppoli, wchodzą w tę ciemność coraz głębiej i głębiej, zapominają, że są ludźmi, zaczynają tracić zdrowy rozsądek i zmysły.

Książka mnie nie porwała, jej surowość nie pozwoliła mi zrozumieć kogokolwiek z bohaterów, do tego sporo dialogów jest w języku hiszpańskim, których nie przetłumaczono. To wszystko mnie irytowało. Jednak nie chciałam przerwać lektury, coś kazało mi ją skończyć, dotrzeć do jej mrocznego jądra. Szkoda, że zakończenie jest takie... nijakie. Nawet nie chodzi o to, że jest niedopowiedziane, otwarte, ale jest wręcz trochę dla mnie niezrozumiałe. Dziwna książka. Dobrze napisana, ale nieprzeznaczona dla każdego czytelnika.

Ocena: 4/6

Inne książki tego autora: