25 grudnia 2012

Mam 3 lata

Trzecia rocznica minęła niepostrzeżenie 23 grudnia, trochę się zapomniałam. Cieszę się, że udało mi się aż tyle wytrwać z blogiem, za 4 rocznicę już nie ręczę. Gwoli tradycji:
  • napisałam zaledwie 50 postów (razem z tym), duży spadek...
  • rok raczej pod znakiem fantastyki (i s-f, i fantasy, bo ciągle czytam Martina) oraz klasyki
  • w kategorii państw nadal królują Stany (muszę coś z tym zrobić chyba)
  • odwiedziny na liczniku - 40330, wyświetleń na razie - 70808
  • dostałam 10 książek do recenzji (3 jeszcze nieprzeczytane)
  • dostałam też książkę od pana dr. Seweryna Kuśmierczyka, tłumacza dzienników Andrieja Tarkowskiego i autora książek o nim, napiszę o niej pewnie w przyszłym roku
  • jedna propozycja odkupienia domeny mikropoliss ;)
Statystyki odwiedzin i popularne posty
Trzy pierwsze miejsca w sumie bez zmian: Barber (1725), Milton (1634), Tarkowski (624).
Państwa (oprócz Polski): Kanada, USA, Australia (razem jakieś 17,5tys. wejść). Mapka miast:

Pozdrawiam wszystkich czytelników i dziękuję za odwiedziny!

* zdjęcie z tej strony (source of the photo)

22 grudnia 2012

John Pomfret - Lekcje chińskiego. Dzieci rewolucji kulturalnej i dzisiejsze Chiny

Koniec przerwy! Postaram się napisać trochę na zapas i wrzucać posty z automatu. Nie chciałabym, żeby blog całkowicie umarł, choć ciężko mi go teraz wpasować w swoje życie. Dziękuję tym, którzy wiernie zostali z Mikropolis i nie wywalili go z czytników rss.

***
Wydawnictwo: ushuaia.pl, 2010
Pierwsze wydanie: Chinese Lessons. Five Classmates and the Story of the New China, 2006
Stron: 378
Tłumacz: Jan Halbersztat

Książka z października. Wypatrzyłam ją gdzieś, a potem u the book pojawiła się recenzja (już nie musisz mi pożyczać;)! Monika miała rację - jest naprawdę świetna. Takiej pozycji mi właśnie brakowało - bardziej o współczesnych Chinach niż o znanej mi już historii, i z relacjami zwykłych ludzi. 

Pomfret miał unikalną okazję mieszkania w Chinach lat 80., potem śledził zmiany w w tym kraju i różne losy swoich kolegów i koleżanek z roku. Żałuję, że nie napisałam o Lekcjach... zaraz po przeczytaniu, miałam sporo przemyśleń, teraz czas trochę mi zatarł wspomnienie :/ W każdym razie - ta opowieść o obecnych czasach robi piorunujące wrażenie. Chiny nie są tym krajem, za który czasem go bierzemy. Do tego ta skala korupcji... To jest nie do opisania. Gdyby blok wschodni się nie oparł i u nas mogłoby to teraz tak wyglądać. I wiecie co? Wcale im nie zazdroszczę tego bogactwa. Komunizm niszczy całe pokolenia do przodu, a pokłosie zdegenerowanego systemu widoczne u nas, to tylko przedsmak prawdziwej katastrofy intelektualnej, etycznej i moralnej jaka ma miejsce w Kraju Środka. Nie wiem kiedy my to odrobimy, ale na pewno na długo przed Chińczykami. Znamienny był zwłaszcza kontrast między włoską i chińską nastolatką, wynikający i z kultury, ale też z niedawnej jeszcze historii. Dzieci płacą za błędy rodziców - Pomfret pokazał to między wierszami, może nawet nieświadomie.

Lekcje historii to trochę kubeł zimnej wody na głowę i prztyczek w nos dla wielbicieli kultury chińskiej rodem sprzed 200 lat. Chiny mają w głębokim poważaniu swoją przeszłość i tradycje. Liczy się tylko mamona. Moje dzieci niech opływają w luksusie, zarobię się dla nich na śmierć, ale muszę zapomnieć co zrobiono mnie samemu, moim rodzicom, dziadkom, pradziadkom... Szkoda tylko, że nie widzą jak działa to na ich potomków. Z drugiej strony rozumiem ich bezsilność w starciu ze ścianą. Skupiają się na przyszłości, dbaniu o "swoje" itd. Nieraz jednak cholera mnie brała w trakcie lektury, człowiek miał ochotę wykrzyczeć za nich tę wściekłość za to wszystko, co bezpowrotnie zniszczono.

Skupiłam się na drugiej części książki, jednak i pierwsza, o Chinach lat 80., była rewelacyjna. Istny Orwell, prosto jak ze scenariusza jakiegoś filmu o absurdalnej antyutopii. Ludzie traktowani jak ścierka do podłogi, brak szacunku dla kogokolwiek, urzędnicza machina, zabijanie resztek duchowości w ludziach (do dziś osoba wierząca traktowana jest trochę jak dziwak). Do tego wymyślne sposoby uprzykrzania sobie nawzajem życia; warunki, w których jedno wypowiedziane publicznie zdanie mogło zniszczyć komuś innemu szanse na godne życie. I ta uległość Chińczyków, wprost nie do uwierzenia.

Polecam!

Ocena: 5,5/6


2 listopada 2012

W telegraficznym skrócie 4

Wojciech Tochman - Schodów się nie pali
Zbiór reportaży ułożonych według czytelnego klucza - tęsknota i poszukiwanie. Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do pomysłu; obawiałam się, że będzie jak z Nowakiem i część historii wyda mi się już nieaktualna, tyle że ktoś zatrzymał chwilę, ale taką w sumie bez znaczenia dla czytelnika. Jednak nie. Im dalej się zagłębiałam w tę książkę, tym bardziej uderzała mnie uniwersalność tych ludzkich losów. Skondensowane emocje, niezmienna irracjonalność naszych zachowań i jednocześnie zachwyt, że tacy jesteśmy. Po kilku miesiącach nie jestem już w stanie podać rozdziałów, które najbardziej mi się podobały, jednak w pamięci zachował się jeden (wcale nie najlepszy - Siedem razy siedem). Z czystym sumieniem - polecam. 

Thomas Wharton - Salamandra
Najpierw przyjemne zaskoczenie i ciekawość. Świat mechanicznych wynalazków kojarzył mi się nieco z kultową z grą Syberia. Do tego trochę tajemnic, utracone uczucie, podróże i XIX wiek - dobrze to rokowało. Potem jednak najciekawsze wątki zostały urwane lub potraktowane po macoszemu i Salamandra gdzieś w połowie zaczęła mnie nudzić. Za dużo historyjek poukrywanych w głównej opowieści. Niby miały pełnić rolę rodzynek w aromatycznym cieście, a jednak zepsuły smak całości. Książka jest jednak napisana ładnym językiem, starannie i z pomysłowo, a na szczególną pochwałę zasługuje opis zatrzymania i spowolnienia czasu - nie sądziłam, że da się to zrobić prozą; zakładałam, że tylko film jest w stanie poszaleć na tym gruncie.

Brian Azzarello, Lee Bermejo, Mick Gray - Joker
Nastąpiła wiekopomna chwila - po raz pierwszy od lat, w sumie od czasów dzieciństwa, przeczytałam komiks! W sumie już od paru lat to medium mnie ciekawi, jednak ciągle na przeszkodzie stał brak dostępu do jakiejś wersji papierowej. Kupić - nie kupię (za drogo, w ciemno też się nie zdecyduję), dwa - nie czytam na komputerze, po prostu, nie zmienię tego. A tu nagle kolega zaczyna rozmowę o komiksach i pożycza mi jeden (dzięki Paweł!) :) Faktycznie, mieć w ręku coś tak innego od książek robi wrażenie. Przeczytałam wszystko w 1 wieczór (spora zaleta) i z uwagą obejrzałam co lepsze rysunki. Podobało mi się bliskie spotkanie z komiksem, choć nie podobał mi się sam Joker. Zabrakło w nim treści, pomysłu na opowieść. Wydaje mi się, że autorzy trochę poszpanowali ładną formą, tak jak filmowcy czasem ni w pięć, ni w dziesięć wrzucają scenę w zwolnionym tempie ;) Do tego nie podobało mi się tłumaczenie (porównałam z oryginalnymi dymkami). Mimo to, chciałabym jeszcze poczytać komiksy (zwłaszcza, że ostatnio widziałam ciekawy dokument na temat DC Comics i ogólnie historii komiksów). 

Ian McEwan - Amsterdam
Ależ się zawiodłam! Jednak ocena na biblionetce jest pomocna, moja wina, że nie wzięłam jej pod uwagę. Idiotyczna i absurdalna opowieść o dwóch odrażających mężczyznach, która nawet nie próbuje zachować pozorów prawdopodobieństwa. Wszystko to, co w tej książce miało jakąkolwiek wartość zginęło w imię okropnego, nieprzemyślanego zakończenia. Sama nie wiem jaki był tego ceł? miało mnie totalnie zaskoczyć? zszokować? No cóż, zdecydowanie się to autorowi nie udało. Szkoda, że swój talent marnuje na coś tak miałkiego (pisać potrafi, jednak to jak ze śpiewem, sam głos się nie liczy, jeszcze to, co śpiewasz).

J. I. Kraszewski - Brühl: Powieść historyczna z XVIII wieku
Niestety, Kraszewski, podobnie jak ostatnio Dickens, zaliczył wpadkę. Trudno mi to tłumaczyć, ponieważ ta książka wcale nie jest zła. Ma wiele walorów, o których poczytacie na innych blogach (zwłaszcza na Projekt Kraszewski). Jeśli chodzi o mnie ok. 180 strony poddałam się i przyznałam się przed sobą, że czytanie jej nie sprawia mi żadnej przyjemności, nudzi mnie i czytałam ją z musu. Od razu mi ulżyło, gdy wyjęłam zakładkę... Mam nadzieję, że inne powieści Kraszewskiego bardziej mi podejdą. W tej nie ciekawili mnie bohaterowie, nie emocjonowałam się pojedynkiem dwóch antagonistów, opis dworu mnie odrzucał, do tego wnerwiała mnie maniera autora opisywania ludzi przez zdrobnienia. To sprawiało, że każdy z nich nabierał zniewieściałych cech, jakby stawali się lalkami. Dickens - Kraszewski remis (2-2).

7 października 2012

#19 Książka, dzięki której zmieniłeś zdanie na jakiś temat

Elliot Aronson, Timothy Wilson, Robin Akert - Psychologia społeczna: Serce i umysł

W fejsbukowej wersji tego wyzwania do hasła 19-tego dodano, że chodzi o ksiązkę non-fiction, stąd mój wybór. To był podręcznik mojego brata, gdy studiował pedagogikę. Ku mojemu zaskoczeniu z miejsca sie wciągnęłam, ponieważ napisana jest zupełnie inaczej niż nasze polskie odpowiedniki - bardzo przystępnie. Całość pełna jest przykładów z życia, anegdot, opisów fascynujących eksperymentów i wytłumaczona tak, że nawet laik jest w stanie to pojąć. Teorii jest tylko tyle, ile potrzeba, ani słowa więcej. Nauczyłam się z niej mnóstwo, a zdanie zmieniłam co do wrażenia, że psychologia to taka nauka w cudzysłowie, z przymrużeniem oka. Okazało się, że naprawdę sporo już o człowieku możemy powiedzieć, a jednocześnie każda nowość w tej dziedzinie jest zaledwie drzwiami do kolejnych tajemnic. A chyba najdziwniejszy wniosek jaki wypływa z tej książki to ten, iż nie tylko jesteśmy szalenie irracjonalnymi istotami, ale też że naszą rzekomą mądrość można miedzy bajki włożyć.

28 września 2012

Cormac McCarthy - Suttree

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2011
Pierwsze wydanie: 1989
Stron: 665
Tłumacz: Maciej Świerkocki

Dostałam tę książkę od WL kawał czasu temu, ale zg na pracę licencjacką czytanie innych książek McCarthy'ego musiałam przesunąć na wakacje. Obawiałam się, żeby mi się wrażenia nie zaczęły na siebie nakładać, a to dlatego, że jego powieści mają to do siebie, że pozwalają całkowicie zatopić się w swojej atmosferze, stwarzają swoją własną rzeczywistość i nastrój; takie okno na inny, ale realny świat.

Pamiętam jak pisałam pierwszy wstępniak uzasadniając wybór tego pisarza: że nie jestem jego wielką wielbicielką, ale jego twórczość ma w sobie coś magnetycznego, co sprawia że regularnie go czytam, pragnę zrozumieć i nie mogę sobie odmówić przyjemności zamówienia kolejnego tytułu.

Tym razem zaskoczył mnie główną postacią - postawił na kogoś pozytywnego, wręcz ... (nie bójmy się użyć tego słowa) dobrego! Suttree zapowiadana jest jako jedna z najzabawniejszych książek tego pisarza (co sugeruje, że w ogóle pisze zabawne książki ;) i jedno się zgadza - jest kilka momentów pełnych humoru, ale żebym miała ubaw po pachy to nie powiem. Poza tym ma się podobno skupiać na relacji Suttree'ego z jego młodym kompanem Harrogatem. I tu się już zupełnie nie zgodzę, ponieważ ten dzieciak przewija się przez karty powieści tak, jak reszta drugoplanowych postaci. Nie odniosłam wrażenia, że Suttree miał jakoś specjalnie na uwadze właśnie tego chłopaka. Jak by można opisać ten utwór? To parę lat Suttree'go (głównie Knoxville, początek l.50.), jego życie z dnia na dzień jako rybaka na brudnej i ospałej rzece, relacje z innymi mieszkańcami, równie biednymi jak on, przygodne znajomości, podpadanie policji, unikanie rodziny, urwane filmy. Jest coś absolutnie unikatowego w tym, że mnie to nie odrzuciło, a samego Suttreego polubiłam najbardziej ze wszystkich powieści autora. Byłam przekonana, że nic go w moich oczach nie skreśla, czy pochylał się nad słabszymi od siebie, czy wpadał w ciąg alkoholowy, czy kradł, włóczył się, czy naprawiał swą barkę, czy pomagał sąsiadom czy był utrzymankiem - mój stosunek do niego stale był bardzo pozytywny. Stworzył wyjątkową postać - introwertyczny, a jednocześnie otwarty do ludzi; inteligentny, ale nie chcący wykorzystać swoich możliwości; zaradny, ale i nie myślący długofalowo. 

Wspaniale było poobserwować jego powolne życie przez dziurkę od klucza, jaką stała się dla mnie ta książka. Suttree jest jak upadły bóg, który zrezygnował z całą odpowiedzialnością ze wszystkiego, żeby pędzić życie człowieka na marginesie na tym najlepszym ze światów. I zdaje się, że odnalazł tam coś cenniejszego - spokój. Choć wielu nazwałoby go 'zerem', zazdrościłam mu czasem. Zdecydowanie polecam Waszej uwadze tę powieść.

Wydanie bez zarzutu: tłumaczenie jak zawsze u pana Świerkockiego - pierwsza klasa, a korektorki też znają się na swojej robocie :)

Ocena: 5/6

20 września 2012

Charles Dickens - Wielkie nadzieje

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2009
Pierwsze wydanie: Great Expectations, 1860-61
Stron: 560
Tłumacz: Karolina Beylin

Dickens z zupełnie innej strony. Wyczytałam, że Wielkie nadzieje uważane są przez krytyków za jego najlepszą książkę i chyba wiem dlaczego. Naprawdę ten tytuł wyróznia się na tle innych. Przede wszystkim mało jest tam postaci z gruntu dobrych, bez skazy. Fabuła jest najmniej przewidywalna w porównaniu z innymi jego książkami. Chyba przez 200 czy 300 stron nadal nie mogłam jej rozgryźć - o co chodziło pisarzowi? Co więcej, po raz pierwszy u Dickensa spotkałam bohaterów, którzy nie tylko zachowują się ekscentrycznie, ale też mogą odrzucać swoim zachowaniem, a ich motywy są bardzo długo ukryte. Wielkie nadzieje, jedna z ostatnich powieści autora, to wyraźny progres, książka najmniej oczywista.

Tradycyjnie bohaterem jest młody chłopiec, Pip, a osią fabuły jest jego dorastanie. Początkowo jego życie wydaje się prostą linią, ma zostać kowalem, jednak los się do niego uśmiecha i nagle staje się panem, do którego inni mówią sir. Pip nie jest ani specjalnie bystry, ani roztropny, trochę uderza mu do głowy woda sodowa. Do tego nie wie nawet komu zawdzięcza zmianę swojej sytuacji życiowej. Zagadki się mnożą, jest nawet wątek kryminalny, rozterki miłosne (na serio niebanalne) i nawet zakończenie jak nie u Dickensa - nie jest opowieścią o pozostałych latach głównego bohatera, gdzie wszystko pięknie mu się układa.
Moja siostra była gospodynią bardzo czystą, ale ta czystość dzięki jej przedziwnemu talentowi dokuczała nam bardziej nż brud. Czystość przypomina pobożność i są ludzie, którzy podobnie obrzydzają religię. (s. 28)
To właśnie mi się bardzo podobało, bo choć książka była dla mnie ciut mniej wciągająca od Davida Copperfielda, to jednak ta niejednoznaczność opowieści zrobiła na mnie wrażenie. Poza tym jak zawsze można sobie poczytać bezcenne opisy Londynu (tym razem kilka dzielnic, kancelarię, życie nad Tamizą i więzienie). Pip nie jest budzącą wielkie emocje postacią, ale za to postaci Joego, Biddy, Jaggersa, Estelli czy miss Havisham bardzo zapadają w pamięć i cieszą swoją nieszablonowością. I jeszcze jedno, uderzyło mnie jak Dickens niezmiennie podkreśla piękno przyjaźni. Często daje swoim bohaterom jakiegoś kompana i opisy ich relacji to wręcz pean na cześć tej wyjątkowej relacji międzyludzkiej (tu akurat jest to pokazane na przykładzie Pipa i Herberta).

Dickens zrehabilitował się w moich oczach po wpadce z Klubem Pickwicka. Wielkie nadzieje co prawda nie przeskoczyły mojego zachwytu nad Davidem Copperfieldem, mają też kilka zgrzytów (np. scena utraty przytomności Pipa, który jako dwudziestoparolatek zanoszony jest na łóżko przez starszego pana!), jednak mogę z czystym sumieniem polecić tę powieść. Aktualny wynik pojedynku Dickens - Kraszewski to 2:2 (runda trzecia nadal trwa).

Ocena: 5/6

P.S Jakieś sugestie co do ekranizacji? (nie widziałam żadnej)

13 września 2012

Philip K. Dick - Valis

Wydawnictwo: Rebis, 2005
Pierwsze wydanie: Valis, 1981
Stron: 255
Tłumacz: Lech Jęczmyk

Za drugim podejściem sławny Dick wreszcie pokazał mi czemu jest taki ważny dla SF! Zdecydowanie tę książkę powinnam przeczytać jako pierwszą; i pomyśleć, że czekała sobie spokojnie na mojej półce...
Nazywa się to mimesis. Albo mimetyzm. Stosują to niektóre owady. Naśladują inne rzeczy: czasami inne jadowite owady, a czasami gałązki i tym podobne. Niektórzy biolodzy i przyrodnicy spekulowali na temat możliwości istnienia wyższych form mimetyzmu, ponieważ formy niższe - to znaczy takie, które wprowadzają w błąd istoty, na które są ukierunkowane, ale nie na nas - znajdujemy wszędzie wokół siebie. 
A gdyby tak istniała wyższa forma świadomego mimetyzmu, której ludzie (poza nielicznymi wyjątkami) nie byliby w stanie wykryć? I gdyby mogła być wykryta tylko wtedy wówczas, kiedy sama chciałaby być wykryta? A więc właściwie wcale nie wykryta, gdyż w tej sytuacji to ona sama porzucałaby swoje zamaskowanie, żeby się ujawnić."Ujawnienie" może w tym przypadku znaczyć to samo co "teofania". Zdumiona istota ludzka mówiłaby, że widziała Boga, podczas gdy w istocie widziałaby tylko wysoko rozwiniętą formę życia pozaziemskiego (...) (s. 74-75)
Sam opis na okładce jest intrygujący: "Valis" jest pokłosiem przeżyć Dicka z 1974 roku, według jednych oświecenia, innych - załamania. Nie wiem jak było, nie mniej jednak to jedna z ostatnich jego powieści, napisana w sumie na kilka lat przed śmiercią. Naprawdę jestem ciekawa w jakim był wtedy stanie, ponieważ Valis jest mocno autobiograficzny. To zupełnie pokręcona historia, po prostu - totalny odlot!
Parsifal jest jednym z tych spiralnie pokrętnych dzieł kultury, po kontakcie z którym człowiek ma poczucie, że czegoś się dowiedział, czegoś cennego, a może nawet bezcennego, ale po głębszej analizie nagle drapie się po głowie w głowę i powiada: "Chwileczkę, przecież to nie ma sensu". Już widzę, jak Ryszard Wagner stoi przed bramą do Raju. "Wpuśćcie mnie, powiada. Jestem autorem Parsifala. Jest tam o świętym Graalu, Chrystusie, cierpieniu, litości i uzdrowieniu". A oni na to: "Wiemy, czytaliśmy i to się nie trzyma kupy". I TRZASK mu bramę przed nosem Wagner ma rację i oni mają rację. To kolejna chińska pułapka na palec. (s. 140) [mój ulubiony fragment! Dokładnie tak samo jest z Valis :)]
Początkowo nic specjalnego się nie dzieje, ot jakiś wariat, jego przyjaciele, następnie pokazuje się sam Dick jako on sam, niezbyt jeszcze znany pisarz sf. Rozmawiają o jakichś abstrakcyjnych, aczkolwiek interesujących sprawach. I potem nagle widać rysy w narracji: główny bohater Koniolub Grubas stapia się razem z pisarzem, następnie znowu jest osobnym bytem - klasyczny przykład rozdwojenia jaźni. A sama historia zmierza coraz bardziej w stronę pokoju bez klamek, a jednocześnie jest tak fascynująca, że co chwila przyklejałam fiszki przy najlepszych fragmentach. Kurczę! O czym to jest, co by tu napisać. No to może czym jest VALIS? To Vast Active Living Intelligence System. Coś w rodzaju Boga, czasem opisywanego jako sztuczna (?) czy obca inteligencja. Prawdę mówiąc, mam trochę mętlik w głowie.
 - Ale to co innego uznać coś intelektualnie, a co innego przekonać się, że to prawda! (s. 168)
Jakby nie patrzeć Dick przyjemnie mnie zaskoczył swoim oczytaniem i orientacją w różnych systemach religijnych. Valis jest fenomenalnym zlepkiem przemyśleń na temat Boga, boskości, religii, ludzkości. To wręcz książka filozoficzna. Pełno tam odniesień do różnych myślicieli, Biblii, gnozy, kabały i wielu religii. A to wszystko skąpane jest w czystym szaleństwie, jednak zakończenie jest na tyle niejednoznaczne i otwarte, że człowiek zamyka tę książkę z głupią miną i poczuciem, że właściwie nie ma pojęcia co akurat przeczytał! Naprawdę polecam - ja się przekonałam, że faktycznie chcę przeczytać książki tego pisarza, wyławiając z tych sensacyjno-przygodowych (które przeczytam dla rozrywki), te, które dorównują swoim intelektualnym poziomem Lemowi. Valis jest zdecydowanie jedną z nich. Aha, życzyłabym sobie tylko, aby było więcej przypisów od tłumacza.

Ocena: 5/6

***

#18 Twoja ukochana książka, której już nie można kupić

Z ulgą przyznaję, że takiej nie ma. Przejrzałam antykwariaty i książka, o której myślałam (Tarkowski Andrzej - Kompleks Tołstoja ) jest do kupienia, choć przyznaję - cena jest zdecydowanie zbyt wysoka jak na moje możliwości.

7 września 2012

#17 Książka, którą sfilmowano i zrobiono to źle

Andrzej Sapkowski - cykl Saga o wiedźminie
To chyba oczywista oczywistość. Wystarczy spojrzeć na tego filmowego żałosnego smoka, posłuchać wzdychania Wolszczak czy przyjrzeć się tandetnej scenografii. Pominę milczeniem nazwisko reżysera, nie będę tu epatować nawet plakatem. Tak to się kończy, gdy ludzie biorą się za ekranizację fantastyki bez odpowiedniego budżetu. Jedynym jasnym punktem tej produkcji jest Michał Żebrowski, którym moim zdaniem idealnie pasował do roli Geralta. A o samej sadze chyba pisać nie muszę, prawa? ;) Już tysiące stron o tym napisano, dość powiedzieć, że Mozilla mnie poprawia, gdy robię błąd w nazwisku Sapkowskiego! A jeśli są takie rodzynki, które jeszcze nie przeczytały przygód wiedźmina - polecam (a jak ja polecam fantasy to to już chyba coś znaczy;).


***
Z ogłoszeń parafialnych

Nie mam tyle czasu na projekt Rozmowy czytelników, ile bym chciała. Od października tego czasu będę miała jeszcze mniej. W związku z tym moje pytanie: czy ktoś chciałby przejąć opiekę na klubem dyskusyjnym? Z mojej strony nie będzie żadnych warunków, chętny będzie mógł sobie tam pozmieniać jak sobie życzy, wymyślić nowe atrakcje, żeby klub był bardziej ożywiony itp. Ja pozostanę szeregowym członkiem, który będzie brał udział w niektórych dyskusjach.
Zainteresowanych proszę o kontakt na mojego maila: kornwalia małpa gmail.com, abym mogła nadać uprawnienia administratora.

31 sierpnia 2012

Aleksander Dumas (ojciec) - Hrabia Monte Christo

Wydawnictwo: Książnica, 1989
Pierwsze wydanie: Le comte de Monte Christo, 1844
Stron: 363 (Tom I)+329 (Tom II)+337 (Tom III)= 1023
Tłumacz: Julian Rogoziński

[fanfary] Pierwsza recenzja od miesiąca!

Okazuje się, że można napisać czytadło, które przetrwa całe epoki :) Jest duża szansa, że zaraz zlecą się obrońcy Dumas i mi nawrzucają, iż nie dostrzegłam arcydzieła w Hrabim Monte Christo, jednak będę uparta - to jeno XIX-wieczne czytadło, zresztą, naprawdę przyzwoite. Jak na 1844 rok to Dumas naprawdę zadziwiał, jego sława mnie nie dziwi. Nie ma co jednak owijać w bawełnę - to nie poziom przykładowo - Flauberta.

Przyznaję, że naprawdę opowieść mnie wciągnęła, jednak trzeba książce dać spory kredyt zaufania zwłaszcza na początku, ponieważ tak drewnianych dialogów już dawno nie czytałam. W każdym zdaniu Dumas sili się na elegancję, z uporem maniaka opisuje blade lica, falowanie czarnej peleryny czy spuszczone nieśmiało powieki. Dziś to wszystko pachnie kiczem. Próbka mego autorstwa: "X rzucił się z rozpaczą ku jej bladym licom, całując czubki jej jakże już zimnych i pozbawionych nadziei życia dłoni, ukrył twarz tłumiąc łkanie, jego ciałem wstrząsał dreszcz nieopisanych mąk, które wzbudziłyby obojętność tylko u  najniegodziwszych z ludzi...!" Ło matko, no tak to mniej więcej wygląda :) Poza tym jego styl jest jeszcze bardzo teatralny - widać, że pisał wielokrotnie sztuki: bohaterowie nie mają myśli wewnętrznych, jest to zastąpione mówieniem szeptem gdzieś na boku (czego nie słyszą, oczywiście, inni), no i są dość przerysowani. Dobrzy są piękni i szlachetność wręcz bije im z oblicz, a źli nawet w pięknych fatałaszkach nie potrafią ukryć swych robaczywych dusz. Nie dość tego, Francja przedstawiona jest typowo - jako pępek świata, français jest jeszcze językiem uniwersalnym, a Francuzów, jako wybrańców bogów, charakteryzują najwyższej klasy maniery i obycie. Aż dziwne, wiedząc, że Olek był nieco kolorowy po babci niewolnicy, zapewne nie było mu łatwo...

Chyba nie muszę pisać nic o fabule, prawda? Ja sama specjalnie stroniłam od ekranizacji Hrabiego, a moje jedyne skojarzenie o tej powieści dotyczyło zemsty i fragmentu Skazanych na Shawshank, w którym pada zdanie, że tę książkę należy przeznaczyć w bibliotece do działu poradników ;) Podobał mi się pomysł na intrygę, prowadzaną bardzo powoli, co nadawało jej wrażenie prawdopodobieństwa. Z drugiej strony, autor niezbyt umiejętnie podkreślał mijający czas, czasem tylko przypominał, że główny bohater spędził w więzieniu 14 lat, a w chwili przeprowadzania planu zemsty był już po 40-stce, nie zawsze dało się to odczuć w każdym razie. Nie zmienia to jednak faktu, że, jak już wspomniałam, Hrabia wciąga jak należy, co więcej, wygrywał w pewnym momencie o moją uwagę z samym Martinem i jego Nawałnicą mieczy (sic!), więc niech to będzie rekomendacją samą w sobie. Przekombinowany język trzeba przeboleć, za to skupić się należy na najciekawszej postaci tytułowego bohatera. Zmienia się z czasem diametralnie, z raju spada na samo dno piekła by znowu wygrać w karty z losem. Szlifuje swoją wiedzę i inteligencję, uczy się manipulować ludźmi i pociągać za sznurki, planuje na lata do przodu. To wszytko zamienia go w głaz, bez żadnej skazy, ale też i niemal bez uczuć. Zachowuje się czasem jak Mefistofeles, choć przekonany jest, że działa jako ręka sprawiedliwości. No i jeszcze jedno, chyba główną zaletą tej opowieści jest sama zemsta, jej słodko-gorzki smak, który sprawia, że książka nie wydaje się banalna.

Ocena: 4,5/6

*zdjęcie: Nadar, 1855 (zamiast jednolitej bordowej okładki)

29 sierpnia 2012

#16 Ulubiona książka, którą sfilmowano

Tu mogłabym jeszcze pisać o Pikniku na skraju drogi braci Strugackich i filmie Tarkowskiego Stalker, jednak to tylko krótkie opowiadanie. Poza tym film nie jest ekranizacją, tylko luźno opiera się na samym pomyśle. 

J.R.R. Tolkien - Władca pierścieni
Pamiętam, że skończyłam czytać tę trylogię w dniu, kiedy do kin weszła jej filmowa wersja. Specjalnie się spieszyłam, tym samym wieczorem zasiadłam na widowni z całą historią w głowie. Sama książka mnie zachwyciła, dzięki niej czytam w ogóle fantasy, bo raczej stronię od tego gatunku, jeśli tylko nie znajduję czegoś naprawdę dobrze napisanego (a to wg mnie główna bolączka pisarzy spod znaku magii i przygody). Władca pierścieni zawiesił poprzeczkę naprawdę wysoko. Tolkien, jako filolog, wyniósł fantasy na szczyt, dopracował wszystko do najdrobniejszego szczegółu, tworząc niezapominany świat z jego kulturą, religią, rasami i wierzeniami. Świat kompletny. Myślę, że to zderzenie dobra ze złem, w którym właśnie to pierwsze wydaje się irracjonalne i bez szans, może do dziś fascynować.
A teraz trylogia filmowa wyreżyserowana przez Petera Jacksona. Ma swoje wady: Liv Tyler (na widok której mnie skręca; zresztą, franca, przyznała się, że nie przeczytała nawet 1 rozdziału...), uwypuklony wątek miłosny (który w książce jest zaledwie wspomniany w paru zdaniach rozrzuconych po 3 tomach), no i to zakończenie - długie, przesłodzone, pompatyczne, okropność. Ale cała reszta - oklaski! Wg mnie nawet wszystkie efekty specjalne bronią się do dzisiaj, co jest wręcz ewenementem, choć o ile mnie pamięć nie myli, to LOTR rozpoczął nową erę w tej dziedzinie (chociaż nie, wcześniej był jeszcze Matrix). Co jednak najważniejsze - właściwie tak to sobie wyobrażałam! Niektóre postaci są dokładnie takie, o jakich myślałam w trakcie lektury (mój ulubiony Aragorn, Legolas, Gimli, hobbity). Wybrano wspaniałe miejsca w Nowej Zelandii, które wprost zapierają dech w piersiach. Charakteryzacja to już w ogóle mistrzostwo świata - orki i wszystkie inne stwory wyglądają jak prawdziwe. Do tego Dwie wieże, moja ulubiona część, także w wersji filmowej jest najlepsza. Nie wspomnę już nawet o takich drobiazgach jak ścieżka dźwiękowa czy kostiumy, pokazanie bitew, zamki, elfy, hobbicie domki. Uch, aż mam ochotę powtórzyć sobie wersje reżyserskie :) Nie da się ukryć, że filmowy LOTR wprowadził dzieło Tolkiena do popkultury - wystarczy popatrzeć na niektóre memy, zobaczyć jak eksploatowany jest Smeagol czy sprawdzić szlak wycieczkowy w Nowej Zelandii ze wszystkimi lokacjami.


27 sierpnia 2012

#15 Ulubiona książka traktująca o innych kulturach

Półmetek!

Wyjątkowo interesujące hasło. Mam takie dwa tytuły.

Arundhati Roy - Bóg rzeczy małych

Czytałam ją bardzo dawno temu, więc już nie wszystko pamiętam, ale zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Opis Indii był dla mnie całkowitą nowością, wcześniej był to dla mnie świat zamknięty, nieodkryty ląd. Stąd relacja kogoś stamtąd o kastach i  zwyczajach była dla mnie bardzo cenna. Zachowałam z tej książki wspomnienia właśnie o tym, o upale, bliznach na brzuchu głównej bohaterki, o zamiataniu swych własnych śladów przez pariasów, o kolankach dwójki dzieci. I to zakończenie - jak uderzenie młotem w głowę. Wielka szkoda, że Roy napisała tylko jedną powieść...


Jung Chang - Dzikie łabędzie: Trzy córy Chin

Ta książka zdobyła u mnie wyróżnienie w 2009 roku za "lekcję historii na wyciągnięcie ręki". Nauczyłam się dzięki niej nie oceniać łatwo mieszkańców państw totalitarnych czy autokratycznych. Uświadomiłam sobie, że nie można oczekiwać niemożliwego od ludzi wychowanych w danych systemie i nie znających niczego innego. Ta relacja z wnętrza Państwa Środka była dla mnie sporą nauczką. Do tego jest to doskonała opowieść o tym jak kolejne pokolenia wpływają na siebie, jak każdy mały trybik w rodzinie (nie)świadomie działa na rzecz młodszych od siebie. To było dla mnie ważne doświadczenie.

17 sierpnia 2012

#12, #13 i #14 tydzień z książkami

Dziś hurtem.

#12 KSIĄŻKA, KTÓRA TAK WYCIEŃCZYŁA CIĘ EMOCJONALNIE, ŻE MUSIAŁEŚ PRZERWAĆ JEJ CZYTANIE LUB ODŁOŻYĆ NA JAKIŚ CZAS

Tutaj z pamięci mogę wpisać tylko dwa tytuły: Hańba i Brokeback Mountain. O obu pisałam na blogu, więc w sumie nie ma się co powtarzać. Zaznaczę tylko, że obie skończyłam, Hańbę właściwie trudno było mi odłożyć choć na chwilę (czytałam ją ciągiem), jednak to, co poczułam po jej skończeniu do dziś jest dla mnie totalnym ewenementem w moim czytelniczym życiu. Co do drugiego tytułu, to był taki w niej moment, pamiętam to jak dziś, czytałam przed snem i nagle nie mogłam oddychać, musiałam na chwilę przestać czytać, zalała mnie taka fala emocji, że tchu mi zabrakło i musiałam dać sobie chwilę na uspokojenie.

#13 NAJUKOCHAŃSZA KSIĄŻKA Z DZIECIŃSTWA

Alina Korta - Jak połknęłam żabę

Czytałam ją chyba z milion razy. Nie pamiętam kiedy ją odkryłam na własnej półce, ale ja tylko zaczęłam - wsiąkłam. Alina (pozwolę sobie na tę poufałość, w końcu spędziłam z tą książką kopę lat), nie da się ukryć, wpłynęła na moje życie! Zaszczepiła we mnie miłość do zwierząt (fascynację kotami i docenianie psów - nauczyła mnie nawet jak oswajać te drugie), odkryła przede mną góry, wzmocniła moją ciekawość książek, pokazała co jest ważne, jacy ludzie są godni szacunku, a kogo nie należy traktować poważnie. Do tego boki można na niej zrywać :) Ta książka to po prostu szkoła życia podzielona na lekcje-rozdziały, w których autorka przytacza swoje wspomnienia z dzieciństwa, okresu dorastania i wczesnej młodości. Zaczyna od samych urodzin, a kończy na wybuchu II wojny światowej. Polecam (na allegro chodzi za grosze)!

#14 KSIĄŻKA, KTÓRA POWINNA SIĘ ZNALEŹĆ NA OBOWIĄZKOWEJ LIŚCIE LEKTUR W SZKOLE ŚREDNIEJ

Prawdę mówiąc obawiałabym się dodawania jakiejś lubianej przeze mnie książki do tej listy. Ten przymiotnik "obowiązkowa" brzmi jak wyrok; ileż to razy można usłyszeć, że nastolatki coś z góry odrzuciły, bo było to obowiązkowe, bo musieli to omówić wg jakieś klucza, bo polonista się spieszył i w 2 lekcje trzeba było omówić arcydzieło (a kiedy mieli je przeczytać?). Założę więc, że wyznaczam lekturę dla idealnej szkoły, z idealnym nauczycielem i idealnymi uczniami. Gdyby musiało być to coś polskiego, stawiałbym na Olgę Tokarczuk - Prawiek i inne czasy, bo jest krótkie (więc nikt się nie zniechęci), w sumie nie za trudne, wciągające, dające tematy do dyskusji, pozostawiające miejsce na własne przemyślenia i interpretacje. Poza tym wstyd nie znać tej pisarki. Ale ponieważ o tym już u mnie było, przedstawię jeszcze kandydata zagranicznego:

Yann Martel - Życie Pi
Książka nadaje się dla młodych-poszukujących, bo to taki wiek, gdy wszystko kwestionujemy, określamy siebie, podejmujemy bardziej świadomie decyzje, do tego lubimy kontrasty (albo białe, albo czarne), więc jej puenta mogłaby być idealnym przyczynkiem do całych godzin klasowych dyskusji. Dla mnie to taka przystępniejsza wersja Na wschód od Edenu ;), a za to krótsza i bardziej zrozumiała dla młodych ludzi. A nawet jakby wszystkie te plusy olać, to zostaje jeszcze sama fabuła - maksymalnie intrygująca, sprawiająca, że trudno się od książki oderwać. No i nie ma jej ekranizacji*, więc, gdybyś ktoś chciał bardzo oszukać musiałaby wziąć pod uwagę wersję "dla ambitnych" - przeczytanie streszczenia (zawsze to słowo pisane ;P).

W sumie wyszło dłużej niż myślałam, a takiego skrótowca planowałam.

* Matko boska, właśnie widzę, że Ang Lee planuje wersję 3D...

9 sierpnia 2012

#10 i #11 tydzień z książkami

#10 Pierwsza przeczytana powieść

Carlo Collodi - Pinokio
Przed nią czytałam tylko małe książeczki z serii Poczytaj mi mamo itp., Pinokio za to był pierwszą książką większą gabarytowo, do tego jednolitą opowieścią. To wydanie zawiera ilustracje Jana Marcina Szancera (źródło zdjęcia - tam też kilka wybranych obrazków). Pamiętam, że dostałam Pinokia na gwiazdkę, musiałam mieć jakieś 6-7 lat. Była w siatce z katarzynkami, orzechami i pomarańczami - tak w PRLu dostawaliśmy prezenty, ten zapach od zawsze kojarzy mi się ze świętami. Książka jest duża, w twardej oprawie, ma świetne i bogate ilustracje, które studiowałam godzinami; wyglądała przepięknie. Byłam zachwycona :) Mam ją zresztą nadal, od lat ma funkcję podkładki, gdy muszę coś napisać na kartce.

#11 Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem 
 
Henryk Sienkiewicz - W pustyni i w puszczy 
Przed tą książką czytałam i to z wielką przyjemnością, byłam zapisana do biblioteki i właściwie odkąd nauczyłam się czytać książki były one dla mnie ważne. Jednak to właśnie tę powieść (prezent, gdy miałam ok. 8-9 lat) zapamiętałam jaką książkę, która w dzieciństwie jako pierwsza zrobiła na mnie ogromne wrażenie: czytałam ją ciągiem całymi godzinami, co mi się wcześniej nie zdarzało, wyobrażałam sobie każdą scenę, a nawet studiowałam atlas geograficzny. Do dziś pamiętam wiele fragmentów - np. jak Nel "pocą się" oczy, scenę oswajania słonia, wjazd do Chartumu czy wzruszające zakończenie. W pustyni i w puszczy zachwyciła mnie plastycznością, egzotyką, językiem autora. Po prostu wszystko w niej zagrało. Nadal ją mam, pewnych książek się nie pozbywa.

Dzisiejszy wpis był nastawiony wyjątkowo na dzieciństwo. Jakie Wy książki zapamiętaliście z tego okresu?

5 sierpnia 2012

#9 Książka, którą przeczytałeś więcej niż jeden raz

Mogłabym opisać trochę tytułów, o których nigdy na blogu nie wspomniałam. Regularnie zaczytuję Wichrowe wzgórza, Dumę i uprzedzenie, Grę Endera, kryminały Christie czy serię Jeżycjady. Jednak od miesięcy planowałam napisać ponownie o poniższej pozycji, ponieważ nie byłam i nie jestem zadowolona z mojego poprzedniego tekstu o niej, sprzed dwóch lat.

Cormac McCarthy - Krwawy południk

Czytałam ją na razie 4 razy. Pierwszy raz, w 2010 roku, zwyczajnie, bo sobie kupiłam. Drugi, w zeszłe wakacje, bo już wiedziałam, że o niej będę pisać swoją pracę licencjacką. Trzeci, w lutym, bo potrzebowałam bardziej szczegółowych notatek i planu wydarzeń, o których nie pomyślałam wcześniej. Czwarty, w marcu, bo po napisaniu dwóch rozdziałów całkowicie zmieniłam koncepcję, doznałam olśnienia i postanowiłam z własną interpretacją podążyć w innym kierunku niż wcześniej zakładałam. Pierwszy raz czytałam po polsku, potem musiałam już tylko w oryginale (wymiata mówiąc krótko!, a najbardziej mnie zadziwił fakt, że nawet nativi czytają tę książkę ze słownikiem w ręku; faktycznie McCarthy lubuje się w rzadko używanych słowach :).

Przyznaję, że pomysł pisania o Krwawym południku był trochę porywaniem się z motyką na słońce. Myślałam chyba, że się wykpię jakimś omówieniem przemocy, specyficznego systemu wartości bohaterów i pokazaniem kontrastu między ich językiem a narratora. Lipa. Wszystko wzięło w łeb. Moja promotorka, choć książki wcześniej nie czytała, dobrze mnie poprowadziła i wyszło, że nie mogę sobie wybrać trzech różnych rzeczy i myśleć, że magicznym sposobem ułożą się w logiczny tytuł prezentujący spójną pracę. Musiałam ciągle coś odrzucać, zawężać pole, aż w końcu stanęło na jednym - na czym by innym - na Holdenie :] Zaczynałam pisać z myślą, że dzięki temu uda mi się zgłębić tajemnicę tej książki, wyrwę jej trzewia, rozłożę na czynniki pierwsze, policzę każde włókno i wydobędę na światło dzienne każdy ukryty szczegół, symbol i zagadkę. Taaa... Niestety/stety, tak się nie da z tą książką. Nie licząc pierwszego razu, kiedy to nadal byłam jak dziecko we mgle i nie do końca rozumiałam z czym mam do czynienia, to każde kolejne czytanie pokazywało mi co innego, jakby odbicie z innego lustra. Za trzecim razem już coś do mnie docierało, coś tam się ukazywało na horyzoncie. Nawet poukładałam to sobie jakoś w głowie i sądziłam, że na tym oprę moją koncepcję licencjatu. Ale jak tylko zaczęłam czytać ją czwarty raz doszłam do wniosku, że przez cały czas byłam ślepa, spojrzałam na tę postać i całą historię z innego punktu widzenia i widziałam jak poszczególne kawałki układanki zaczynają do siebie pasować. Ale czy dotarłam o prawdy o Krwawym południku? Nie. Właśnie to jest niemożliwe i to mnie tak bardzo fascynuje w tym dziele. Nie wszystko tam trybi tak, jakbym, sobie tego życzyła. Jestem pewna, że czytając to piąty i kolejny raz znowu dostrzegę coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze. 

Nie psuło mi to jednak krwi, ponieważ obok Blood Meridian przeczytałam też kilkanaście książek na jego temat, dziesiątki artykułów i chyba setki dyskusji w sieci (toczonych nawet przez kilka lat!). I wiem jedno, nikt nie zgadza się z nikim, w każdym razie nie do końca :) Ile ludzi, tyle interpretacji, nie tylko sędziego, ale samej opowieści. Nieodmiennie mnie to fascynuje, właśnie takie artystyczne twory lubię najbardziej. Tak więc, nieważne, że McCarthy zmusił mnie do czytania książek o Tarocie z XIX w., do studiowania obrazów z wieku XVII, do wgłębiania się w symbolikę zwierząt, czy do czasochłonnego szukania odpowiednich fragmentów w Boskiej komedii Dantego. Wiem jedno, moja interpretacja jest moja (żaden znany mi krytyk o tym nie pisał! ;), mam do niej święte prawo i nie umniejsza to ani nie niweluje innych spojrzeń na tę powieść*. Jeśli więc ktoś po pierwszym czytaniu tej pozycji miał min "ale o co się rozchodzi?", to zachęcam do zmierzenia się z nią jeszcze raz, i jeszcze raz, i kolejny :) Według mnie zyskuje ona więcej po parokrotnej lekturze, w moim przypadku skutkowało to też podniesieniem jej oceny i przytaknięciem wielkim krytykom - zgadzam się, nawet jeśli nie do końca odzwierciedla ona mój gust, jest to arcydzieło i największa powieść McCarthyego. Co więcej, mam nawet swoje ulubione sceny (np. przemowa Holdena o moralności i jego ostatnie pytanie do Tobina) i cytaty, np. ten:

A ship's light winked in the swells. The colt stood against the horse with its head down and the horse was watching, out there past men's knowing, where the stars are drowning and whales ferry their vast souls through the black and seamless sea. (s.304) 
[Pośród fal zamigotało światło statku. Źrebak stał z opuszczonym łbem obok klaczy, a ona patrzyła hen w dal poza ludzkim pojmowaniem, tam gdzie toną gwiazdy, a wieloryby taszczą swe ogromne dusze przez jednorodne czarne morze.] (s.399, tłum. Robert Sudół)
 
Wielokrotne czytanie tej książki było dla mnie trudne, nieraz żałowałam, że nie wzięłam na warsztat czegoś nie tyle sztampowego, co już tak wszerz i wspak omówionego, że łatwo o tym napisać samemu. Ileż razy zastanawiałam się czy szanowna komisja nie wybuchnie mi w twarz śmiechem, słysząc o mojej interpretacji Holdena albo czy nie zaczną mi wykazywać popełnionych błędów logicznych, naprawdę się przejmowałam :) Myślę jednak, że z tej próby wyszłam zwycięsko, lepiej czyta mi się teraz tego pisarza, więcej wyłapuję, mam nawet małą paranoję z wyszukiwaniem nawiązań do Biblii ;)

* MOŻLIWY SPOILER!!! podświetl na własne ryzyko -> (ja skupiłam się na przedstawieniu sędziego jako śmierci).

27 lipca 2012

Claude Lanzmann - Zając z Patagonii

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Le lièvre de Patagonie. Mémoires, 2009
Stron: 511
Tłumacz: Maryna Ochab

Ten tytuł wpadł w moje ręce dość przypadkowo, ponieważ czytała go koleżanka, a że Lanzmann to reżyser znanego mi już Shoah - nie mogłam sobie odmówić takiej pokusy. 

Nie czytam zbyt dużo wspomnień/autobiografii, więc nie wiem na ile ta akurat była typowa lub nie. Autor zasadniczo zaczyna od dzieciństwa, a kończy na XXI wieku, jednak nieraz wybiega w przyszłość, cofa się do jakiegoś okresu, poświęca miejsce osobie, która w danym momencie była dla niego ważna. Sławnych ludzi u niego jest cała paleta, choćby Sartre (przyjaciel), Simone de Beauvoir (przez pewien okres partnerka, do samego końca przyjaciółka), Jean-Pierre Melville czy choćby Rywin (sic!). Zając z Patagonii wspaniale odmalowuje zwłaszcza czasy powojenne, potem 60., 70., specyfikę tamtego okresu. Podróżuje, głównie w celach zawodowych, i to daje mu okazje do śledzenia wielu wydarzeń politycznych. Można przeczytać sporo o polityce francuskiej i międzynarodowej (zwłaszcza o Bliskim Wschodzie). Lanzmann ma pozazdroszczenia godną pamięć, wręcz fotograficzną. Jako doświadczony dziennikarz potrafi pisać tak, że książka w sumie sama się czyta.
(...) brakowało najważniejszego - komór gazowych, śmierci w komorach gazowych, której nikt nigdy nie przeżył, żeby móc ją zrelacjonować. W dniu, kiedy to do mnie dotarło, zrozumiałem, że tematem mojego filmu będzie sama śmierć, śmierć, a nie przetrwanie, radykalna sprzeczność, ponieważ w jakimś sensie potwierdzająca niemożliwość przedsięwzięcia, w które się rzuciłem - umarli nie mogą mówić za umarłych. (s. 402)
Nie ukrywam jednak, że mnie najbardziej interesował okres kręcenia Shoah, słynnego filmu dokumentalnego, który poszerzył formułę tego gatunku, obrazu niezwykle ważnego dla Żydów, uważanego za arcydzieło, niepozostawiającego nikogo obojętnym - można to albo odrzucić, albo przyjąć, nie ma stanów pośrednich. Zwłaszcza w Polsce Shoah już od swojej francuskiej premiery w 1985r. budzi wiele kontrowersji, a najlepszym tego dowodem jest, że pierwszy raz pokazano go w publicznej telewizji bodajże dopiero w 2004 roku. Do teraz wystarczy rzucić okiem na dyskusje w polskim internecie (ale odradzam ten krok). Nie o tym jednak chcę pisać. Realizacji tego dokumentu Lanzmann poświęca sporo miejsca, opisuje kulisy jego powstawania, jak to się stało, że kręcił go około 12 lat, dlaczego jest taki długi (9,5h). Opisywał osoby, które nie trafiły do ostatecznej wersji zg na kiepską jakość nagrania, opowiada jak dotarł do wielu z nich, jakie wrażenie zrobili na nim niemieccy zbrodniarze, a jakie komunistyczna Polska. Ujawnia jak oszukiwał, żeby zdobyć nagranie (w przypadku nazistów), a także jak przyjęto ten obraz na świecie. Wszystko to jest naprawdę godne uwagi.
Pamiętam, jak czytałem Moby Dicka na tarasie hotelu położonego na skalnej ostrodze na południe od Paestum. W dniu naszego wyjazdu nie mogłem się oderwać od opisu sargaskiego morza: "... w nieskończoność błękitne łany na żółtym morzu". Nic nie liczyło się w porównaniu z doskonałością metafory, chciałem czytać dalej, pokłóciliśmy się, zrobiła mi awanturę. (s. 232)
Wspomnienia te są jednak na tyle nieoczywiste i bywa, że przewrotne, iż w trakcie lektury mój stosunek do autora zmieniał się. Owszem, jest ciekawym człowiekiem, choć jeszcze ciekawsze okoliczności stawiał przed nim los. Widział wiele, poznał tak wielu oryginalnych ludzi. A jednak im dalej w las, tym zaczynał tracić moją sympatię. Nie, wcale nie od momentu opisywania Shoah, to w ogóle nie stanowi dla mnie problemu. Po prostu wychodzi z niego, przepraszam, że tak to ujmę, typowy Francuz - przekonany o własnej wyższości nad innymi. Do tego dołączają inne cechy jego charakteru - jest narcyzem i chwalipiętą, nie dostrzega czasem drugiego dna politycznego w podnóżach, które odbywał, nie wznosi się ponad własną ignorancję, no chyba że dotyczy to Izraela czy Algierii, ale to wynik tego, że te kwestie dotykały go osobiście. Czasem nie potrafi spojrzeć dalej niż na długość własnego nosa, do tego zbyt surowo ocenia ludzi, którzy epizodycznie pojawiają się w jego życiu. Jest tak przekonany o własnej wielkości i wręcz geniuszu, że to aż razi momentami. W pewnej chwili złapałam się na myśli "jakież on miał jednak łatwe życie". I kajam się, bo wiem, że to uproszczenie. Lanzmann działał we francuskiej partyzantce, nieraz przeżył chwile grozy, bywało, że klepał biedę. A jednak ukazuje się to, gdy styka się z ludźmi z innych krajów, że on jednak był cholernym szczęściarzem, który nie pojmuje, że nie każdemu trafia się możliwość rozwoju, nie ze względu na brak predyspozycji, ale zg na okoliczności zewnętrzne. Obawiam się, że i ja jestem trochę za surowa wobec niego...biję się w pierś!
Od chwili kiedy przekonałem sam siebie, że nie będzie ani archiwów, ani indywidualnych historii, że żywi ustąpią miejsca zmarłym i będą ich rzecznikami, że nie będzie żadnego "ja", jakkolwiek fantastyczne, pociągające, odbiegające od normy mogłyby być takie czy inne losy, lecz że przeciwnie, film ma mieć rygorystyczną formę (...) która opowie o losie całego narodu i jego heroldowie - niepamiętający o sobie, w najwyższym stopniu świadomi tego, czego wymaga od nich obowiązek przekazu, będą się wypowiadać w imieniu wszystkich, uznając sprawę własnego przetrwania za nieważną, uboga anegdotę, bo przecież oni też powinni byli umrzeć - i dlatego bardziej są dla mnie "duchami" niż ocalonymi - zacząłem walczyć (...). (s. 406)
Ocena: 5/6

25 lipca 2012

#8 Mało znana książka, która powinna być bestsellerem

Chyba właśnie w tym tygodniu dotarło do mnie jak wielkim wyzwaniem jest ta akcja. Coraz trudniej jest mi dokonywać wyboru, zwłaszcza, że staram się szukać tytułów spełniających kilka kryteriów naraz: nie opisywałam ich wcześniej, nie są bardzo popularne, a jeśli są, to należą do klasyki, nie mogą być zbyt specyficzne, bo wtedy pisałabym tylko dla siebie, nie polecając nic innym czytelnikom. Do tego taka książka musi mieć wysoką ocenę (nie licząc haseł negatywnych z wyzwania). Pogodzić to wszystko razem jest karkołomnym zadaniem. Dziś spędziłam dobre pół godziny na znalezieniu tego tytułu:

Legendy chrześcijańskie. Antologia. Wyboru dokonali - Luigi Santucci i Stanisław Klimaszewski.
Wiem, że mój wybór jest trochę kuriozalny, jednak niezależnie od moich osobistych poglądów naprawdę mogę polecić ten zbiór. Dostałam go jako dziecko i zaglądałam do niego regularnie dobre 10 lat, może i dłużej. Podarowano mi go w dobrym momencie, te przypowieści wpłynęły wzmacniająco na mój kręgosłup moralny. Ta książka nie umoralnia na siłę, nie słodzi, nie jest skierowana do świętoszków, nie prawi kazań. Do niczego nie namawia i nie nawraca na siłę. Historie w niej są pełne poezji i lekkości, przynoszą wręcz pocieszenie i przekonanie, że choćby nie wiem co, nie należy się poddawać. To naprawdę niesamowite, że choć przeszłam tak długą drogę światopoglądową, tę książkę nadal odbieram tak pozytywnie i myślę, że gdyby była ona powszechnie czytana, ludzie by tylko na tym skorzystali.

21 lipca 2012

Stanisław Lem - Dzienniki gwiazdowe

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: 1957
Stron: 385

Jest dużo wydań Dzienników, zawierają też różne opowiadania, od tych najwcześniejszych, z lat 50., do najpóźniejszych - z początku lat 80. Pewnie będę szukać tych, których nie ma w tym wydaniu.

Gdzieś wyczytałam, że to bardzo przystępna pozycja Lema, ale mnie nie czytało się jej łatwo. Jest w niej dużo poważnych, ciężkich gatunkowo spraw opakowanych w celofanik humoru, absurdu jeszcze bardziej pokracznego niż u Monty Pythona. Więc tak, uśmiałam się, choć nie jest to humor łatwy, może czasem przytłaczać neologizmami i pewnym nalotem staroświeckości. A jednak mimo tego śmiechu - ileż powagi tam znalazłam...
(...) w poszukiwaniu nowych oporów, bo ich już ludzie ludziom nie stawiają, odnajduje się je w świecie i w sobie i wybiera się za przeciwnika siebie i świat, żeby z obojgiem walczyć i oboje sobie podporządkować. A kiedy i to się nie udaje, otwiera się otchłań wolności, ponieważ im więcej można czynić, tym mniej się wie, co czynić należy. Zrazu kusi mądrość, lecz z dzbana wody na pustyni staje się ona takim dzbanem wśród jeziora (...). O ile jednak dążenie do mądrości wydaje się dostojne, nie ma dostojnych argumentów na ucieczkę z mądrości, nikt bowiem nie oświadcza wtedy głośno, że pragnie otępienia, a jeśliby, nawet pragnąc, miał tę odwagę wyznań, to dokąd się ma właściwie cofnąć? (...) Straszliwie mądry wśród podobnych sobie, staje się karykaturą mądrości (...). (Podróż dwudziesta pierwsza, s. 178)
Bardzo mi się podobają te wydania Lema, które na końcu mają posłowie Jerzego Jarzębskiego. Wydawnictwo Literackie je zachowało, całe szczęście. On tak prosto a precyzyjnie ujmuje słowami to, co wynosi się z lektury tych książek. Na przykład ten fragment: Zgodnie z poetyką filozoficznej powiastki, Ijon Tichy, lecąc w Kosmos, dociera więc wciąż na Ziemię i z ludzkimi wciąż kłopotami musi się borykać (s. 381). Tytułowe Dzienniki są bowiem zapisem przygód tegoż kosmonauty i obieżyświata. Opisuje on swoje liczne podróże oraz przytacza anegdoty, których akcja dzieje się na Ziemi. Do Pirxa bym go jednak nie przyrównała, ponieważ Tichy równi się od niego charakterem (to odważny optymista, brylujący w towarzystwie), poza tym jego przygody można czytać w dowolnej kolejności, bohater nie ewoluuje, nie dorasta.
W dodatku wyrzucona za burtę wołowina, zamiast ulecieć w dal, nie chciała opuścić pobliża rakiety i krążyła wokół niej jako drugi sztuczny satelita, powodując regularnie co jedenaście minut i cztery sekundy krótkotrwałe zaćmienie Słońca. Aby uspokoić nerwy, obliczałem do wieczora elementy jej ruchu, jak również perturbacje orbity, wywołane krążeniem utraconego klucza. Wypadło mi, że przez najbliższych sześć milionów lat wołowina będzie wyprzedzała klucz, wirując wokół statku po torze kołowym, aby potem go prześcignąć. (Podróż siódma, s. 14) [płakałam na tym ze śmiechu:]
O nawiązaniach do ówczesnych kwestii polityczno-ideologicznych pisać nie będę, chętni sobie to gdzieś znajdą. Bardziej mnie interesuje uniwersalna strona twórczości Lema. W tym zbiorze akurat pisarz bierze na warsztat kilka problemów natury filozoficznej: pisze o Bogu, o granicach wolności i poznania, o subiektywnym postrzeganiu zmysłowym. Nieraz w trakcie lektury przypominały mi się teorie z książki 50 teorii filozofii, które powinieneś znać, a raz czy dwa nawet film Matrix (!). I to zrobiło na mnie ogromnie wrażenie, zwłaszcza bardzo trudna, ale wybitna Podróż dwudziesta pierwsza.

Książka ta nie nadaje się raczej dla początkujących lemowców. Obawiam się, że poprzeczkę może zawiesić za wysoko, a nie nazwałabym ją też przesadnie wciągającą (w końcu to opowiadania). To coś dla zagorzałych fanów, dla entuzjastów filozofii, dla ciekawych jak pisarz kpił sobie z cenzury, ale też dla ludzi żądnych śmiechu.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Bałagan, panujący w domu od chwili, kiedy dałem służącego do remontu, rósł. Niczego nie mogłem znaleźć. W kolekcji meteorów zalęgły się myszy. (...) Ten elektroniczny bałwan schował ścierki razem z chusteczkami do nosa. Powinienem był dać go do generalki, już kiedy zaczął mi pastować buciki od środka. (Podróż jedenasta, s. 36)
Ocena: 4,5/6

18 lipca 2012

#6 i #7 tydzień z książkami

Trochę tu prowizorkę odstawiam. Trzaskam posty okołoksiążkowe, a recenzji ni ma. Ale najpóźniej w przyszłym tygodniu pojawi się jedna, a może nawet i dwie. Poprawię się. Bo ja czytam, serio, tylko raz, że sporo tytułów wpada do koszyka "w telegraficznym skrócie", a dwa, że pochłania mnie Martin, a ten to, jak wiadomo, machnął takie cegły, że jednak trochę czasu ich przeczytanie zabiera. 

Dziś też będą dwa hasła, bo krótko.

#6 Książka, przy której płaczesz

Henryk Sienkiewicz - Quo vadis
Z reguły nie płaczę nad książkami, zdarzyło mi się to tylko kilka razy w życiu i właśnie to Quo vadis wycisnęła ze mnie łzy jako pierwsza. Muszę przyznać, że czytałam ją jeszcze w wieku, gdy chodziłam na religię i wszystko łykałam jak młody pelikan, jednak uważam, że książka  i tak jest genialnie napisana. Ostatnio 50 stron przeryczałam jak wariatka. Nawet jeśli mawiają, że Sienkiewicz był tylko rzemieślnikiem, pisał z tezą, był zacofany itp., to jednak pisał tak, że życzę nam kolejnych takich pisarzy, bo ten akurat nadal potrafi zaczarować czytelników. Jego książki są recenzowane też na zagranicznych blogach i to entuzjastycznie (a jednak światowej sławy polscy pisarzy nie są zbyt częstym fenomenem w naszej historii). Po lewej okładka niepolska, bo te nasze są jakieś mało estetyczne.

#7 Książka, którą ciężko się czyta

Tutaj mogłabym znowu sobie popsioczyć nad niezawodnym w tej kwestii Hemingwayem i jego Komu bije dzwon, ale już to zrobiłam ;) Do tego prowincjonalna nauczycielka ubiegła mnie i napisała o Zamku Kafki (popieram! choć jeden fragment był wręcz wybitny...). Gdybym podeszła do tematu pozytywnie (czyli czytanie jak orka, ale warto), to bym stawiała na Króla bólu Dukaja, ale o nim też już było. Poszukałam, poszperałam i napiszę o tej książce:

Claude Simon - Droga przez Flandrię
Chyba już zapomniany noblista z roku 1985. Przedstawiciel równie zapomnianego (i krótkiego) nurtu Nouveau roman. Czytałam to w czasach, gdy nie przyjmowałam do wiadomości, że książek nie trzeba kończyć :) No i się męczyłam. Nie to, żeby akurat Droga przez Flandrię była totalnym gniotem, tak źle nie jest. Jednak naprawdę ciężko się to czyta, można przysnąć nie raz, nie dwa. Jednak wszystkie te założenia, które przyjął pisarz w praktyce są raczej niestrawne, nie bez powodu tak się nie pisało (i nadal nie pisze) książek. Pisarz musi pójść na kompromis i jednak podrzucić coś czytelnikowi, coś wyrazistego, choćby tylko jedną rzecz z listy: czy to ciekawego bohatera, czy logiczną fabułę, czy wartką akcję, no cokolwiek. Tu tego nie ma. Z tej subiektywnej wizji jednego człowieka zostaje tylko mdły posmak. Jedyne co mogę o niej dobrego powiedzieć to zapadający w pamięć obraz martwego konia przy drodze i opis spadających kropel.

11 lipca 2012

#4 i #5 tydzień z książkami

#4 Książka, która przypomina ci dom

Maria i Bogdan Suchodolscy - Polska. Naród a sztuka
To proste. Ta książka stała w moim domu, w pokoju rodziców odkąd tylko pamiętam. Ileż razy jadłam obiad i przesuwałam wzrokiem po półce z książkami, zawsze w głowie odczytując ten tytuł (to książka - cegła, widać ją "z kilometra")... Wchodziłam do pokoju - ona tam była, musiałam tytuł wymamrotać jakby to był jakiś wewnętrzny nakaz, lekka nerwica natręctw. Jako dziecko kartkowałam Polskę..., to pozycja raczej do oglądania niż czytania. Co ciekawe, ta książka nadal jest w mojej rodzinie. Coś mi się widzi, że pewnie ja ją odziedziczę.


Ponieważ o haśle nr 4 jest trochę mało, będzie jeszcze...

#5 Książka non-ficiton, której czytanie sprawiło ci niekłamaną przyjemność

Ryszard Kapuściński - Heban
Od niej pokochałam tego autora. Czytałam Heban pół roku, dawkowałam sobie ją oszczędnie, po akapicie wręcz. Nie wiem co można o niej powiedzieć poza tym, że biały człowiek nie jest w stanie napisać więcej o Afryce niż zrobił to Kapuściński. Jeśli w ogóle my, ludzie z zewnątrz, jesteśmy w stanie jakoś zrozumieć ten kontynent, to właśnie jemu się to udało i to swoje wnikliwe spojrzenie przekazał na szczęście innym. Najbardziej mi się w Hebanie podoba, że nie jest zbiorem historii, anegdot, właściwie nawet nie ma bohaterów, których śledzi. Ujęła mnie tym, że przybliżając czytelnikom Afrykę, mówi coś uniwersalnego o człowieku w ogóle, ponieważ Kapuściński, jak to on, nie stroni od głębszych i szerszych analiz. Jednocześnie nie mądrzy się, nie poucza i nie uważa, że zjadł wszystkie rozumy. Jest pełen pokory.

* źródło 1 zdjęcia

4 lipca 2012

#3 Książka, która cię najbardziej zaskoczyła

Nad tym hasłem musiałam się już trochę zastanowić. Przejrzałam swoje oceny i postanowiłam skupić się na poszukiwaniach tytułu, który zaskoczył mnie pozytywnie, nie negatywnie, i w sumie szybko ją znalazłam. Co prawda, do tej kategorii zaliczam też i Sto lat samotności, i Hańbę, ale ponieważ o nich już pisałam u siebie, postanowiłam przedstawić tu coś kompletnie innego (mniejszego) kalibru. 

Jonathan Carroll - Na pastwę aniołów
Teraz już nie czytuję tego autora, skończył się dla mnie wraz z Kośćmi księżyca, potem już tylko odcinał kupony. Nawet nie wiem czy teraz wydaje nowe książki... A kiedyś czytałam go taśmowo, bardzo lubię jego wcześniejsze utwory. I właśnie Na pastwę aniołów zaliczam do moich największych zaskoczeń czytelniczych, a nie o wiele bardziej znaną Krainę chichów. Zaczyna jak to on, zwyczajnie, jakąś obyczajową historią, wrzuca do środka postaci nie zwracające specjalnej uwagi. Następnie, też tradycyjnie, wpisuje w to jakieś rysy, pęknięcia, coś niepasującego do rzeczywistości. Ugniata fabułę na stolnicy, coraz bardziej zniekształca prawdziwy obraz tej historii i nagle coś, co jawiło mi się jak opowieść o rodzącym się uczuciu staje się czymś całkowicie innym. Po przeczytaniu finałowej rozmowy dwóch postaci w austriackiej restauracji siedziałam bite 5 minut oniemiała z rozdziawioną paszczęką. Nigdy wcześniej i nigdy później jak dotąd mi się to nie zdarzyło.

27 czerwca 2012

#2 Książka, której najbardziej nie lubisz

No, jak na razie, to wychodzi, że trzaskam posty okołoksiążkowe, a recenzji brak ;) Musicie mi to wybaczyć, mam nadzieje, że się poprawię, jakoś mało czytam ostatnio.

Długo zastanawiałam się na książkami, których nie lubię. Problem z nimi jest taki, że takich pozycji najczęściej nie kończę: rzucam nimi o ścianę (czasem tylko metaforycznie) z jednoznaczną miną wyrażającą moją dezaprobatę. Stwierdziłam, że nie ma sensu pokazywać tu jakiegoś czytadła lub książki kompletnie nieznanej, do której mogłabym niepotrzebnie zniechęcić. To, że mnie się nie podobało, nie znaczy, że książka powinna zostać skreślona na stracie przez innych czytelników. Przejrzałam swoje najniższe oceny i zdecydowałam się wybrać lekturę znaną, przez wielu uznaną wręcz za doskonałą, sławnego i dla niektórych kultowego pisarza, do tego noblisty. Kiedyś już wyrażałam swoją niechęć do niego, więc chyba wielkim zaskoczeniem nie będzie jak powiem, że mowa o...

Ernest Hemingway i jego Komu bije dzwon
To właśnie ten tytuł sprawił, że znielubiłam Hemingwaya. Była to też pierwsza książka w moim życiu, której nie skończyłam. I nie to, że się szybko poddałam, o nie, męczyłam ją chyba przez 250 czy 300 stron (a końca nie było widać). Przede wszystkim dobijały mnie lapidarne dialogi, jakby bohaterowie zmuszali się wręcz do mówienia. I ten główny bohater... w ogóle się nie nadawał dla tej roli, bo dla niego książki się nie chciało czytać, tylko właśnie przez niego marzyłam, żeby wreszcie ją skończyć. Bardzo rozczarowała mnie kobieca bohaterka - noż taka gąska, że można by ją ubezwłasnowolnić i by nie zaprotestowała. Ledwo koleś wymamrotał jakieś słowo, już mu wskoczyła do śpiwora, nawet palcem nie kiwnął. Ogólnie wybór tej książki nie był najszczęśliwszy - czego ja się mogłam spodziewać  jako nastolatka po fabule osadzonej w ogarniętej wojną domową Hiszpanii? Oczekiwałam po tej powieści nie wiadomo czego, więc moje rozczarowanie było tym większe, że nie znalazłam w nim choćby odprysku absolutu. Jeśli czytają to jacyś fani Hemingwaya - za co go lubcie? Co czyni go wyjątkowym w Waszych oczach? (dla mnie to zagadka, ale czytelnicy są różni, niektórzy Schmitta lubią, to i Hemingwaya pewnie sporo ludzi uwielbia)

A jakie są Wasze znielubione książki? Proszę się nie krępować ;)

20 czerwca 2012

30 tygodni z książkami #1 Twoja ulubiona książka

Pomysł 30 dni z książkami podpatrzyłam u Zbyszka, jednak pierwsza była zdaje się  prowincjonalna nauczycielka, która wypatrzyła wyzwanie na facebooku. Chodzi o ustosunkowanie się do 30 kwestii dotyczących naszego czytelniczego życia. Brzmi ciekawie, co więcej stanowi wręcz wyzwanie, ponieważ nad wieloma pytaniami będę się musiała poważnie zastanowić. Sam koncept postanowiłam trochę zmodyfikować i dopasować do własnych możliwości, stąd u mnie są tygodnie, a nie dni, co oznacza, że najpóźniej powinnam skończyć 9 stycznia 2013 ;) Ale może nastąpić pewna nieregularność wpisów, w jedną i drugą stronę, więc czas pokaże. Założenie jest takie, aby pisać co środę, plan jednak może ulec zmianie.

***
#1 Twoja ulubiona książka
Pierwsze pytanie wydaje mi się zdecydowanie najtrudniejsze. Znam sporo osób, które bez zająknięcia i wahania są w stanie od razu podać swoją ukochaną książkę, często nazywaną książką życia. Podobno jest to coś w rodzaju objawienia, która spływa na czytelnika w trakcie lektury. Hm, ja tak nie mam :| Mam dwie ulubione książki. Zachwyciły mnie, ale nie na zasadzie uderzenia pioruna - na to czekałam tyle lat. Po prostu po setkach przeczytanych książek i od czasu, który upłynął od ich przeczytania nadal są dla mnie najwyższej próby arcydziełami i nadal mnie zadziwiają. Wymienię je według chronologii czytania, ponieważ obie są u mnie na miejscu pierwszym.

Gabriel García Márquez - Sto lat samotności 
Przeczytałam ją jeszcze w liceum i była to doskonała decyzja. Dzięki tej książce stałam się zdecydowanie odważniejsza w wyborze lektur. Wcześniej czytałam dużo  klasyki, a moim światem był XIX wiek, ale to właśnie Marquez otworzył mi oczy na współczesną literaturę. Pokazał mi, że dobry pisarz, to niekoniecznie martwy pisarz ;) Oczarował mnie tym sławnym realizmem magicznym i dzięki niemu zaczęłam sięgać po pozycje, w których fabuła nie zawsze była liniowa. Nauczyłam się czytać rzeczy, które nieraz bawiły się formą, w których autorzy nie stawiali sobie za wzór motta Stendhala (powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu). Nie bali się sięgać dalej i wyznaczać nowe granice. Myślę nawet, że to Marquez przygotował mnie psychicznie na fascynację science-fiction! 
Oczywiście Sto lat samotności jest też wartością samą w sobie - to książka, która po prostu zachwyca. I przekonałam się dzięki niej do literatury iberoamerykańskiej. Do tego Marquez ma jedną unikalną cechę - nie znam drugiego takiego pisarza - gdy otwieram jego książki czuję jak bucha z nich gorące, parne powietrze, słyszę śpiew dzikich ptaków, czuje na skórze krople spadające z liści amazońskich drzew. To jest magia, tylko prawdziwi magicy literatury są w stanie wyczarować takie rzeczy na kartce papieru.

Lew Tołstoj - Wojna i pokój
Za to dzieło z kolei zabrałam się w czasie studiów. Cztery tomy absolutnego upojenia czytelniczego. Pożerałam oczami każdą stronniczkę, a każda scena wzbudzała mój bezgraniczny podziw. Pamiętam, że w  swoim sekretnym dzienniku piałam z zachwytu nad jej doskonałością i kunsztem Tołstoja. Nie ma co ukrywać - Wojna i pokój rozłożyły mnie na łopatki i do tej pory mam do tej powieści nabożny stosunek. Nie ma czego już do niej dodać, nie można nic odjąć, to czysta, skończona i idealna forma piękna. Gdy mnie o nią pytają, mam natłok emocji, więc zazwyczaj kończy się na moim koronnym argumencie: gdybyśmy mieli w kosmos wysłać jedną, jedyną książkę, którą mówi wszystko o człowieku, to wcale nie byłaby to Biblia tylko Wojna i pokój. Nie da się więcej napisać i wymyślić o naszym rodzaju ponad to, co napisał o nas Tołstoj. Koniec i kropka. Aha, włos mi się jeży na głowie, gdy słyszę jak ktoś mówi, że omijał opisy bitew! To jak jeść pieguski, wypluwając kawałki czekolady...

18 czerwca 2012

Mika Waltari - Tak mówią gwiazdy, panie komisarzu

Wydawnictwo: Wydawnicto Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: Tähdet kertovat, komisario Palmu!, 1962
Stron: 353
Tłumacz: Sebastian Musielak

Skończyłam tę książkę jeszcze  w maju, ale nadmiar obowiązków  i Euro 2012 sprawiły, że nie dałam rady o niej nic napisać. No, ale  co sie odwlecze... Trzecia i ostatnia odsłona kryminałów z komisarzem Palmu. Zdecydowanie najlepsza okładka, książka jest też grubsza od swoich poprzedniczek o pięćdziesiąt kilka stron. A w środku? To chyba jednak najsłabsza częśc tej serii.

Trudno było mi się w nią wciągnąć, ale możliwe, że wynikało to z tego, iż nie mogłam sobie pozwolić na zalegnięcie na kanapie i zatopienie się w lekturze. Miałam czas tylko na czytanie od przypadku do przypadku, a to nie służy lekturze. Nie zmienia to jednak faktu, że książce nie wyszło na dobre postawienie na pierwszym planie Toivo, który tymczasem został szefem samego komisarza. Owszem, w poprzednich częściach też Toivo był narratorem, jednak nie prowadził aż tak długich monologów o sobie i policji. To on też odpowiadał zawsze za część humorystyczną serii, jednak tym razem Waltari przesadził - czasem ten komizm wydawał mi się już nieco na siłę, sztucznie przedłużany.

Historia też nie powala: w parku znaleziono zmasakrowane ciało starszego pana. Początkowo brano go za menela, potem wychodzi na to, że jest wręcz przeciwnie - ofiara obserwowała gwiazdy przez teleskop. W historii przewija się sporo o Helsinkach lat 60., (minęły 22 lata od czasu napisania części 2!), o ówczesnej problematycznej młodzieży i tradycyjnie co nieco o fińskich elitach finansowych. Fabuła była trochę naciągana, przesadnie wydłużana i porozciągana, a najmniej mnie przekonały przerysowane postaci pojawiające się pod koniec. Według mnie w części 3 serii widać wyraźne zmęczenie formą kryminału u autora. Szkoda, zaczął tak dobrze, a Palmu to jednak świetny bohater ze sporym potencjałem.

No, ale ostatecznie tak źle nie było, książkę czytałam właśnie dla samego komisarza; poza tym ciągle byłam zainteresowana skąd ofiara miała tyle pieniędzy i kto zabił tego staruszka. Jednak po takim zakończeniu serii tęsknić za nią nie będę. Można ją przeczytać, fani kryminałów, ale nie trzeba.

Ocena: 4/6

1 czerwca 2012

W telegraficznym skrócie 3

Andrzej Sapkowski - Ostatnie życzenie
Muszę czytać Sapkowskiego, wyznaję, z tej prostej przyczyny, że bnetka z uporem maniaka poleca mi chyba każdą jego książkę, ponieważ dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, gdym miała 16 lat oceniłam sagę o Wiedźminie (każdą część z osobna) na 6. Aby więc usunąć Sapkosia ze strony pierwszej polecanek co kilka miesięcy czytam coś z tego cyklu, a w planach mam powtórkę samej sagi po to tylko, aby w miarę możliwości dać im oceny nieco bardziej stonowane, obiektywniejsze. No, chyba, że znowu byłyby to szóstki ;) Tym razem padło na ten zbiór opowiadań i, choć poprzedni Miecz przeznaczenia uznałam za wyjątkowo przeciętny, tym razem muszę przyznać, że ta pozycja to już insza inszość. Nie tylko da się czytać, ale jest też zabawna i zaskakuje zgrabnymi nawiązaniami do różnych baśni, legend, ale też do współczesności. Wreszcie brak sztampy tak typowej dla fantasy, a Yennefer nawet byłam w stanie przełknąć (nigdy jej nie lubiłam).

Charles Dickens - Klub Pickwicka
Naprawdę próbowałam. Byłam uparta i dalej brnęłam. Chciałam ją skończyć, ale na stronie 167 stwierdziłam - basta! Po prostu miałam już dość, nie będę się poświęcać na polu literatury niczym jakaś siłaczka. Dlaczego Dickens ma dostać fory, gdy innym daję szansę do 50 strony? Przykro mi to stwierdzić, ale tej książki nie da się czytać. Nie przekonują mnie argumenty o jej rzekomym humorze, bo nie rozbawiło mnie tam zupełnie nic. Każdy dowcip jest mdły, bohaterowie ze wszystkimi obchodzą się jak z jajkiem, a autor z nimi. Fabuła topi się w lukrze i wiecznych uprzejmościach, które nie pełnią żadnej istotnej roli. I najgorsza zbrodnia: nie ma w niej kogo lubić, bo główni bohaterowie są nudni, wiecznie naiwni, egzaltowani i przemądrzali. Powiedzieć o tej książce, że się zestarzała to eufemizm. Może Diderot się zestarzał (a nadal da się czytać!), ale Klub Pickwicka wręcz śmierdzi trupem!

Debiuty polskiego kina
Jest to zbiór rozmów z polskimi reżyserami pod redakcją Marka Hendrykowskiego. Każdy z rozmówców pytany jest o swój debiut, ich dobór jest imponujący, a rozmowy prowadzone są w ciekawy sposób świadczący o przygotowaniu. Wiele z nich zapadło mi w pamięć, np. rozmowa z Hasem, Kolskim, Zanussim czy Leszczyńskim. Ponadto ten zbiór nie ogranicza się tylko do samych debiutów, ponieważ rozmowy z reżyserami są często pretekstem do szerszej dyskusji o polskim kinie współczesnym, o historii kinematografii, o kinie na świecie. Są one ułożone chronologicznie (pierwszy debiut jest z 1947, ostatni z 1996) i dzięki temu zarysowuje się przed czytelnikiem subletalna zmiana jaka zachodziła w polskich filmach. Do tego zbiór ten niesie zaskakującą refleksję, że mimo wszystkich absurdów PRLu, mimo całego zła, jakie wyrządzono artystom, miało ono tę dobrą cechę, że nie znało pogoni za słupkami sprzedaży, dlatego wiele filmów miało w ogóle szansę powstać, na co dziś nikt by pieniędzy nie wyłożył...

Jules Verne - Tajemnicza wyspa
Kolejna książka, której nie skończyłam, przerwałam ja jednak po bożemu, na 50 stronie, a następnie pobieżnie przejrzałam do końca. Nuda, ludzie kochani. Papierowe postaci, prowadzące drewniane dialogi i zero napięcia (a to przecież powieść przygodowa). Każdy bohater jest sztuczny i zbyt idealny. Wszystko wiedzą, mają pamięć jak jakieś cyborgi, znają się na wszystkim. Nawet nastolatek jest tam doskonały (a na rysunkach chodzi w marynarskim kapelusiku!). W dodatku Murzyn (były niewolnik) obsesyjnie kocha swojego ex-pana i brakuje jeszcze tylko, żeby zaczął merdać ogonkiem na samą myśl o nim. Nie, dziękuję, postoję. Wolę Robinsona Crusoe.

J.I. Kraszewski - Śniehotowie
Króciutkie opowiadanie, trochę chyba za szybko napisane, ale daje radę! Wydaje mi się, że Kraszewski mógł pisać dobre sążniste powieści i szkoda, że zdecydował się ciekawy temat tak szybko omówić. Rękę do opowieści to on ma - tym razem wziął na warsztat niesnaski między dwoma braćmi Śniehotami. Myślałam nawet, że zaraz wszystko skręci w dobrze mi znanym kierunku, czyli jakieś weselicho, ratowanie panny czy coś w ten deseń, ale tym razem każda postać kobieca (no, może prócz Hanki) jest negatywna. Mam nadzieję, że w kolejnej książce Kraszewskiego będzie mi dane poczytać więcej opisów przyrody i podupadłych dworków. Uwielbiam go za to. Jest wybitnie plastycznym pisarzem i ma smykałkę do odmalowywania bohaterów (ach, ta pierwsza scena przy kominku w karczmie!). W starciu Kraszewski-Dickens po 4 rundzie jest stan 2:1, ponieważ Karol zaliczył wpadkę z Klubem... :) 

Ad. tagów: rozczarowania to nr 2 i 4.