24 lutego 2010

Barbara N. Łopieńska - Książki i ludzie

Wydawnictwo: Twój Styl
pierwsze wydanie: 1998
ilość stron: 259

Mamy prawo mieć lekkiego bzika na punkcie książek, prawda? Skoro inni mogą zakładać fan cluby Hanny Montany, robić ustawki po meczach czy biegać w lesie, chyba nie jest wielkim snobizmem przyznanie się, że namiętnie czyta się książki? Dlaczego, gdy ktoś mówi "lubię czytać" jest traktowany jak dziwoląg, przecież, gdy ludzie słyszą "lubię gotować" nie obrzucają rozmówcy spojrzeniem pełnym zdziwienia...

Czytelniku, jeśli lubisz książki o książkach, poszukaj tej pozycji w bibliotece (ponieważ nigdzie indziej już jej, niestety, nie uświadczysz). Czytając, odetchnęłam z ulgą. Jestem normalna! Nawet, powiedziałabym, nieco normalniejsza niż rozmówcy pani Barbary Łopieńskiej ;) Żarty, żartami, ale książka to zacna, pozytywna i w sam raz dla takich dinozaurów jak ja. Przypomina mi nieco swoją formułą genialny cykl "Rozmowy na koniec wieku", ponieważ też niby wychodzi od jednego tematu, a okazuje się, że krążąc wokół niego można poruszyć jeszcze wiele, wiele innych spraw.

Moja stała (tajemnicza) czytelniczka k. (którą niniejszym pozdrawiam!) ukochała wywiad pierwszy, z panią profesor Janion i mogłaby się go nauczyć na pamięć. Jest on pikny, nie powiem, zwłaszcza fragment o powstrzymywaniu się od podzielenia się ze współpasażerami pociągu wspaniałym cytatem z "Pana Tadeusza" (bo i ja tak mam i jeszcze parę innych osób ;). Moim jednak naj-naj-najulubieńszym jest rozmowa z Ryszardem Kapuścińskim. Jest to dla mnie szczególny pisarz, ktoś, kto nie jest geniuszem na miarę Tesli czy Feynman'a, nie pociągnął za uszy żadnej nauki, nie stworzył własnego systemu filozoficznego, a jednak według mnie osiągnął stan chyba pełnej mądrości jaką człowiek może osiągnąć. Czy to głupie, co piszę? Nic na to nie poradzę, mam dla niego wiernopoddańczy szacunek i gdybym dowiedziała się o nim czegoś strasznego, bardzo bym to przeżyła (nie, nie zamierzam czytać o nim tej książki, o której teraz tak głośno). Rozmówcy są często pytani o ich stosunek do książek, czym one dla nich są, ja dzielę podejście z Kapuścińskim właśnie, cytat z tego wywiadu:
Bardzo mi jest potrzebna obecność książek, bo to obcowanie z innymi umysłami, z inną wrażliwością, z inną wyobraźnią.
I jeszcze z panem Łukaszem Korolkiewiczem:
Czytanie to bardzo skomplikowany proces. Krótko mówiąc: szukamy bliskiej sobie duszy, bliskiego sobie umysłu i bliskiej sobie filozofii. A jak się jest w pewnym wieku, to człowiek już wie, czego szuka - szuka potwierdzenia i pogłębienia spostrzeżeń.
Ach, mogłabym całą rozmowę z p. Ryszardem tu zacytować, tak mi się podoba! To kopalnia cytatów, czytam i wzdycham. Równie świetny był dla mnie ten z prof. Januszem Jedlickim.

Kilka refleksji po: kompletny brak fantastyki w tych rozmowach (nieładnie!), większość czyta po coś, a nie dla przyjemności, w związku z tym przeważa też tzw. literatura faktu (a gdzie balans?), i uderzyło mnie po tej książce, że nie pamiętam kiedy ostatnio czytałam poezję (ok, Milton, ale chodzi mi o przeczytanie jakiegoś tomiku).

Dorzucę jeszcze akcent humorystyczny (rozmowa z Julią Hartwig i Arturem Międzyrzeckim):
on: - A to jest mój pokój.
ona: - To jest groza nie pokój.
A gdyby się jeszcze kiedyś pojawił taki Międzyrzecki na świecie - chyba mu się oświadczę! I tym akcentem skończę.

Ocena: 5,5/6

*zdjęcie pochodzi z bloga Prowincjonalnej nauczycielki, innego w sieci nie ma

19 lutego 2010

John Milton - Raj utracony

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
pierwsze wydanie: 1667
ilość stron: 415
tłumacz: Maciej Słomczyński

Pewnie zaskoczyłam co poniektórych? Tak, przeczytałam to, z własnej woli i z przyjemnością. Ale najpierw słowo o okładce: mam książkę biblioteczną z typową szarą okładką, ale wiem, że pod nią jest ukryta właśnie ta ilustracja autorstwa William'a Blake'a Szatan spogląda na Adama i Ewę w raju (ilustracja do księgi IV). Te rysunki można znaleźć w sieci (patrz tu), późniejsze wydania też przykuwają uwagę.

Lekturę polecam czytelnikom wytrwałym i chcącym zapoznać się z tzw. kanonem. Nie będę kłamać, że czyta się to łatwo i lekko, zwłaszcza środek jest trudny do przejścia, ale pierwsze chyba 4 księgi są moimi ulubionymi. Trzeba się też przyzwyczaić do mieszania przez Miltona przeszłości, teraźniejszości i przyszłości w jednym tygielku. Nierzadko zdarzało mi się jednak zatrzymywać nad danym fragmentem i wzdychać "jakie to piękne i genialne"... Warto też to przeczytać z innych powodów. Raz, wydaje mi się, że wreszcie rozumiem ludzi tamtych czasów. Np. w tekście jest wiele niepochlebnych rzeczy o kobietach i początkowo to denerwuje, ale kiedy pamięta się, że napisano to w XVIIw. wszystko staje się jasne i oczywiste. Ale nie chodzi tylko o to, chodzi o samą świadomość jak wcześniej ludzie tłumaczyli sobie świat, dlaczego dla społeczeństwa religia była tak istotnym elementem, pozwala pojąć ich stosunek do Kościoła, grzechu, kultury. Raj utracony jest dowodem jak bardzo europejska tradycja i kultura osadzona jest w chrześcijaństwie (niezależnie od wyznawanych poglądów jednostek). Wokół nas jest tyle odniesień do Biblii, Szekspira i właśnie Miltona, teraz wiem, że warto ten poemat znać, aby móc dekodować te symbole. Dwa, poemat jest inspiracją do stawiania sobie pytań na temat natury człowieka, pochodzenia zła, wiary, Boga, śmierci i tego co po niej. Księga II, wers 612-622:
O hańba ludziom! Gdy diabeł przeklęty
Z diabłem żyć może w zgodzie doskonałej,
Człowiek jedyny wśród istot rozumnych
Żyje w niezgodzie, lecz w ciągłej nadziei
Na łaskę niebios; a choć Bóg obwieścił
Pokój, lecz ludzie tkwią w zawiści, w złości,
I nienawiści, a wojny okrutne
Wiodą i niszczą przy tym ziemię, pragnąć
Zniszczyć się wzajem, jakby ie miał Człowiek
Wrogów piekielnych, którzy dniem i nocą
Czyhają tylko na jego zniszczenie.
Milton te 400 stron właściwie podyktował, był już wtedy niewidomy. Całe życie chciał napisać genialny, wielki, poemat, chciał nie zmarnować danego mu talentu. I udało mu się. Jest dla nas przykładem jak kształceni byli wtedy ludzie zamożni, kompletnie nie przystaje to do naszej rzeczywistości. Nie musimy znać mitów, Biblii, Dantego, Szekspira, dzieł filozofów starożytnych i średniowiecznych. Nas się uczy fragmentami, po łebkach. Oni znali to na wyrywki niemalże ( a Milton był wyjątkowo oczytany). Ilość porównań i bardzo skomplikowanych, ukrytych metafor jest przeogromna, bez czytania przypisów nie da rady, niestety. Milton mieli to wszystko własnym umysłem i przedstawia z wielkim artyzmem.

Ciekawe jest również to jak inaczej odczytujemy to dzieło dzisiaj, a jak było odczytywane za  swoich czasów. Jednocześnie już po pierwszej publikacji poemat Miltona uznano za kontrowersyjny. Najpierw ze względu na język i sposób napisania poematu. Potem zarzucano mu, że... gloryfikuje Szatana, solidaryzuje się z nim i mu współczuje (choć częściej nazywa się go "nieświadomym satanistą"). Przyznaję, że i w oryginale, i w tłumaczeniu polskim Szatan jest najciekawszą postacią, najżywszą, najbardziej interesującą. To z nim człowiek może się utożsamiać jakby był stałą częścią jego osobowości. Adam jest dość nudny, typ niewolnika, Ewa próżna i niestała, ale Szatan... ho ho, to na jego monologi się czeka i to jego się właśnie rozumie! Milton o Szatanie (Księga IV, wers 25-34):
Myśl skołataną zmąciło zwątpienie
I lęk, a piekło w głębi piersi płonie,
Gdyż piekło jest w nim, otacza go wokół,
A nie oddalił się o krok od piekła
Miejsce zmieniając, jako i od siebie
Nie mógłby odejść: a oto sumienie
Budzi uśpioną rozpacz, budzi gorzkie
Wspomnienie tego, czym był, jest i musi
Być, a być musi gorszym, gdyż po gorszych
czynach cierpienia gorsze muszą nadejść.

Wielkość Miltona przejawia się też w tym, że do dziś używamy zwrotów przez niego wymyślonych, np. ognie piekielne. Nigdy wcześniej nikt nie zabrał się za temat tego, co było przed stworzeniem człowieka, nikt tego też nie malował, stąd wyobraźnia i odwaga autora budzi podziw. Chyba najpiękniejsza część to monolog Szatana obserwującego Raj (księga IV): pełen rozpaczy, bezsilności, ciężaru wiedzy, którą ma na swój temat, ostatecznej walki dobra w nim samym. A oto chyba najsławniejszy fragment (Księga I, wersy 297-303) omawiany na wszystkich wykładach dotyczących Miltona, mówi Szatan:
Umysł jest dla siebie
Siedzibą, może sam w sobie przemienić
Piekło w niebiosa, a niebiosa w piekło.
Mniejsza, gdzie będę, skoro będę sobą,
Bo kimże mam być, jeśli niemal równy
Jestem zwycięzcy zbrojnemu w pioruny?
Tutaj wolnymi będziemy przynajmniej;

Oryginał (nie da się ukryć, że sto razy lepszy;):
One who brings
A mind not to be chang'd by Place or Time.
The mind is its own place, and in it self
Can make a Heav'n of Hell, a Hell of Heav'n.
What matter where, if I be still the same,
And what I should be, all but less then he
Whom Thunder hath made greater? Here at least
We shall be free;
Chrześcijanie muszą mieć chyba problem z tą książką, według mnie po niej wiara zamiast się umacniać, niebezpiecznie chwieje się w posadach.

Ocena: 5/6

13 lutego 2010

Truman Capote - Z zimną krwią

Wydawnictwo: REBIS
wydanie pierwsze: 1966
ilość stron: 427

Znałam i film na podstawie tej książki (In Cold Blood), jak i film o powstawaniu tej książki (Capote), w związku z tym zawsze chciałam to przeczytać. Nie dziwię się, że Capote nie był po niej w stanie napisać już niczego równie dobrego, bo tu pobił samego siebie. I jest to kryminał, i nim kompletnie nie jest. Jak to jest: znam dokładnie całą tę historię, znam jej tło (vide film), a nawet wiem jak to się skończy. A jednak nie można się od niej oderwać. Wspaniale zarysowane charaktery, z tym że słowo "zarysowane" jest wręcz obraźliwe dla tego pisarza. Gdy coś jest zarysowane, kojarzy mi się ze szkicem, a to nie są szkice, to nawet nie portrety, to są głębokie, psychologiczne i genialne opisy ludzi. Jakby im walcem w dusze wjechał. I to nie tylko jeśli chodzi o samych morderców, mam też na myśli tę zabitą rodzinę i kilkoro innych uczestników tej całej historii. Rzadko się czytelnik z czymś takim spotyka. Jeśli kiedykolwiek będę mogła powiedzieć, że poznałam prawdę o jakimś człowieku ( w końcu czuża dusza temnyj lis), to zaryzykowałabym, że był nim Perry Smith (na nim Capote się wyraźnie skupia).

Co dziwne, mam dość ambiwalentny stosunek do tego tytułu jak i do samego pisarza. To, co zrobił jest naprawdę świetne, włożył w to ogrom pracy, osiągnął szczyt swojego talentu jak dla mnie. Ale z drugiej strony... był wampirem jakby nie patrzeć. Wyssał z tej historii wszystko, co się tylko dało, niemalże z żył tych morderców i innych, do szpiku kości, wziął dla siebie, zmielił i wykorzystał jak jakaś okropna pijawka. Dlatego ten tytuł ma dla mnie trzy, nie dwa znaczenia, ostatnie było niezamierzone i tyczy się właśnie autora.

Czy książka zbliża się do wielkiej tajemnicy - jakie są korzenie zła? Nie, ale dlatego, że to jest po prostu niemożliwe. Pokazuje jednak, że ono nie ma granic, że nie da się go ogarnąć i zrozumieć. Opisuje tam takie rzeczy, że człowiek ma ochotę zamknąć się w schronie i nie ufać nikomu (w mistrzowski sposób opisuje Lowell'a Lee Andrews'a). Wyobrażacie sobie sytuację, w której zabijany jest człowiek, która pyta się "w czym mogę pomóc?", po tym fragmencie musiałam na chwilę odłożyć książkę, przerosło mnie to wtedy...

Styl Capote robi wrażenie, z ręką na sercu. Potrafi wyraźnie zarysować scenę, nakreślić dialogi (w których całkowicie, nie licząc jednego razu, pomija siebie), oddać czyjś charakter przy pomocy kilku zdań tej osoby, oddać panującą atmosferę. I do tego pięknie pisze o naturze, pogodzie i krajobrazach, np. Minęło Święto Dziękczynienia, skończył się sezon polowań na bażanty, ale przepiękne babie lato wciąż trwało, przędąc czyste i jasne dni. Przeczytałam to zdanie z miejsca dwa razy :)

Wydanie. Za Rebisem nie przepadam, ale tym razem naprawdę się postarali. Ładny papier, przyjemna czcionka, porządnie wykonana okładka (pomysł na zdjęcie jednak średni), szczególne uznanie dla tłumaczenia Krzysztofa Filipa Rudolfa - oddaje nawet południową gwarę, sposób mówienia ludzi prostolinijnych i/lub niewykształconych oraz błędy ortograficzne w cytowanych listach.

Ocena: 5,5/6

8 lutego 2010

Benjamin R. Barber - Skonsumowani: Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli

Wydawnictwo: MUZA
pierwsze wydanie: 2007
ilość stron: 531

[Cytaty można omijać, chciałam je sobie wynotować ku pamięci.]

Opasłe tomiszcze, które czytałam dłuuugo. Nie dało się szybko, bo wymagało skupienia, robienia notatek (wpływ prowadzenia bloga) i przemyśleń. Przyznaję się też bez bicia, że w trakcie lektury trzymałam na podorędziu mój niezwykle przydatny słownik Kopalińskiego, ponieważ Barber jest takim erudytą i chodzącą encyklopedią, że mógłby mnie czasem ostrzegać "uwaga! trudne słowo" ;) Nie to, żebym w trakcie mojej edukacji była taką ignorantką, ale przyznaję, że jak trafiałam np. na coś takiego jak imprimatur to bez słownika nie wpadłabym, co to jest.

Moje czytanie wydłużyło się też z tego powodu, że pierwsze 200 stron mnie autentycznie zdołowało, było mi niedobrze na myśl o tym, jak funkcjonuje nasz świat. Ten temat nie jest dla mnie pierwszyzną, od lat interesuję się konsumpcją, marketingiem (zwłaszcza politycznym), ale Barber dotknął spraw, które mnie osobiście dotyczą. Większość z nas, niestety. Więc o czym to jest? O konsumpcji, konkretnie o kulturze konsumpcyjnej i jej skutkach, krótko mówiąc. Z książki przebija się wielka niechęć autora do Friedmana. Dla nie zaznajomionych z ekonomią - to jest ten pan wychwalający wolny, niczym, nieskrępowany rynek. Barber krytykuję friedmanowskie wychwalanie prywatyzacji, nie rozumie jej jednak jedynie jako przekazywanie spółek państwa w prywatne ręce, ale głównie jako nastawienie człowieka na "moje", a nie "nasze", co odzwierciedla walkę w nas konsumenta z obywatelem.

Istotny argument przemawiający za prywatyzacją brzmi, że zastępuje ona rzekomo "monopol" rządu pluralistycznym i zróżnicowanym sektorem prywatnej konkurencji. Doniosłe znaczenie ma fakt, czy rzeczywistość, jaką prywatyzacja wytwarza, jest rzeczywiście zróżnicowana, czy zdominowana przez homogenizującą komercyjną kulturę.
Prywatyzacja, komercjalizując dziedziny, które "uwalnia" spod władzy publicznego monopolu, zręcznie ukrywa społeczne koszty rynkowych transakcji. (...) W wielkiej Brytanii zorientowane na rynek rządy z lat 70. i 80. likwidowały połączenia kolejowe z mniejszymi miastami i miasteczkami w całym kraju, uzasadniając to zmniejszającą się liczbą pasażerów i sprzedażą biletów. W tym cięciu kosztów odwołującym się do efektywności nie uwzględniono kosztów społecznych - tych "zewnętrznych". Skutki społeczne, mierzone szkodami wyrządzonymi jakości życia wiejskiego, a tym samym angielskiej kulturze, a także utrzymaniu ogólnokrajowej sieci transportu dostępnej dla wszystkich obywateli (a więc czynnika uważanego za istotny dla morale narodu) okazały się fatalne. Wspomniane cięcia przyczyniły się ponadto do zanieczyszczenia środowiska naturalnego i powstania korków na drogach, zlikwidowano bowiem alternatywę dla transportu samochodowego w rejonach wiejskich. To, co może być pożądane z punktu widzenia rynkowego konsumenta, okazuje się niekiedy nie do obrony z punktu widzenia obywatela.
Skąd my znamy cięcia na kolei... W zeszłe lato uruchomiono okazjonalnie pociąg z Torunia do Golubia - Dobrzynia na jeden dzień. Potem lokalne gazety zostały zasypane mailami od ludzi, którzy chwalili pomysł (pociąg pękał w szwach) i liczyli, że będzie takie stałe połączenie. Ale po co , prawda? Przecież to się nie opłaca. I tak Barber dochodzi do twierdzenia, że umowa społeczna chwieje się w posadach. Poświęca on dużo miejsca cedowaniu podstawowego obowiązku państwa (i jego niezbywalnego prawa świadczącego o suwerenności) - zapewnienie bezpieczeństwa - na prywatne korporacje i ich podwykonawców. Podaje przykłady Afganistanu, Iraku i samych Stanów po huraganie Katrina. Prywatyzacja edukacji i infrastruktury związanej z transportem etc. wynikają z niewydolności państwa, którego nie stać na to, na co stać prywatny kapitał, z tym, że ten ostatni nigdy nie ma na celu "dobra publicznego", ale wymierny zysk.
Jeśli zaś sfera publiczna nie spełnia waszych oczekiwań, można się przeprowadzić do ogrodzonego osiedla, zapłacić za własną ochronę, za szkołę i wywóz śmieci, a odpowiednie usługi w dzielnicach zamieszkanych przez tych, co płacą niskie podatki, niech się pogarszają - nas to już nie obchodzi, będziemy się tylko skarżyć na "podwójne opodatkowanie", bo przecież "musimy" łożyć zarówno na cele publiczne, jak i opłacać wysokiej jakości prywatne usługi dla siebie i swojej rodziny. Jeśli ktoś mieszka w kraju Trzeciego Świata, dotkniętym anarchią, przestępczością i korupcją, może sobie za pieniądze wynająć najemników do ochrony i zapłacić im, żeby przejęli władzę, obalili rząd albo chronili nas przed siłami rządowymi (jak w Papui Nowej Gwinei). W nowym, postsuwerennym świecie rynku "suwerennym prawem" do użycia siły nie rozporządza lud na podstawie umowy społecznej, ale ci, którzy mogą za to zapłacić - stary przepis, oznaczający powrót do Hobbesowskiej "wojny wszystkich ze wszystkimi".
Tytułowa infantylizacja zaś jest robieniem z dorosłych dzieci - konsumentów, a z dzieci gotowych już konsumentów, które nie mogą (i nie powinny!) dorosnąć.
Infantylizacja wzmacnia skłonność do tego, co prywatne i dziecinne, uznając impulsywne, zachłanne dziecko za ideał klienta, a klienta za idealnego obywatela. Dorosłym każe ulegać wołaniom "chcę!" i "daj mi!", odsłaniającym i zarazem stanowiącym infantylne id. Infantylność jest czymś więcej niż jedną z opcji, jest niezbędną przesłanką przetrwania kapitalizmu, a tym samym nakazem ducha czasu - którym, rzecz jasna, jest etos infantylizacji. Etos ten uznany więc zostaje za dobroczynny, a nawet święty, tak jak praca i inwestowanie cieszyły się niegdyś żarliwym błogosławieństwem ze strony protestantyzmu. W rezultacie mamy istny "kult dziecka", uznany powszechnie przez media.
Przejawia się to w tylu różnych miejscach, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Barber podaje przykład kina, w którym największe kasowe przeboje z lat 2001 - 2005 pokazują tendencję, że ich targetem są dzieci i młodzież. To rozrywka przewidziana dla nich: prosta, pełna efektów, szybkiego teledyskowego montażu z nieskomplikowaną fabułą i postaciami. Na ich poziomie. Zresztą, historie kręcone przez przemysł filmowy (ha! przemysł - o tym też Barber wspomina) z roku na rok są coraz infantylniejsze, prostsze, absurdalne. Czy się pomylił? Spójrzcie teraz z tego punktu widzenia na Avatar - film o dwumetrowych niebieskich istotach... Wskazuje też, że:
Pojawia się nowy rodzaj książek (...) które dowodzą, że wszystko, co uważaliśmy za ogłupianie dzieci, służy w istocie rozbudzaniu ich inteligencji - dzięki idiotycznym grom video nastolatki stają się bystrzejsze, a wielowątkowe seriale telewizyjne przeznaczone dla widzów z zaburzeniami koncentracji pobudzają zdolność do złożonego myślenia i posługiwania się logiką nielinearną.
Kultura masowa opłaca się rynkowi, bo łatwiej stworzyć masowy produkt skierowany do wielu niż inwestować w wiele różnych i jeszcze męczyć się z ich promocją w wielu odmiennych grupach konsumentów (asortyment różnorodny jest kosztowny). Łatwiej jest promować kilka gwiazdek i zespolików niż ryzykować inwestując w wielu artystów, których muzyka przeznaczona jest dla bardziej wymagającego (a więc nie - dziecinnego) odbiorcy. Wygrywa czysta kalkulacja.

Barber przewidział nawet do pewnego stopnia kryzys:
Ta irytująca obywatelska schizofrenia przenika do bankowości i zagraża nawet gospodarce. Amerykanie, jako jednostki, lubią wydawać pieniądze, a etos infantylizmu sprawia, że wydają coraz więcej. Rezultat tego nieustającego szaleństwa jest jednak taki, że ludzie już nie oszczędzają, zadłużenie kraju rośnie, pogłębia się zależność od zagranicznych inwestorów i daje o sobie znać kryzys walutowy, powodujący nie tylko spadek wartości dolara, ale i grożący załamaniem gospodarki.
A zaczęło się właśnie w Stanach... Aż trudno wyobrazić sobie, że tam wmawianie ludziom, iż wydawanie = forma oszczędzania jest na porządku dziennym (za każdego dolara wydanego kartą kredytową na koncie pojawia się jeden cent). O naiwności! Co jest winne tej samonapędzającej się maszynie wydawania? Nadprodukcja. Stąd marketing musi wymyślać nasze potrzeby niż zaspokajać realne potrzeby biednych.

Autor duża miejsca poświęca też wolności, jest to jedna z najważniejszych kwestii, która pomaga zrozumieć konsumpcjonizm. Uczy się nas, że wolność to tylko kwestia prywatnego wyboru, nieistotna jest wolność wspólna. Jednak i nasz prywatny wybór jest tylko złudą, iluzją, w której żyjemy. Powiedzmy sobie szczerze, dzieci mogą żyć bez Szczeniaczka Uczniaczka (cena ok. 150zł), ale przecież można na nim zarobić, wmawiając rodzicom, że bez tej zabawki nasze dziecko nie będzie tak bystre jak inne (w stanach niektóre zabawki reklamuje się tekstami - "bez niej twoje dziecko nie dostanie się do koledżu!").
Kiedyś dzieci skakały przez skakankę, bawiły się w dom, grały w klasy, w pomidora, w palanta - rozrywki dostarczało im najbliższe otoczenie wzbogacone ich własną wyobraźnią. Dzisiaj zabawa jest wspomagana przez towary, nieodłączna od konsumpcji, nie obejdzie się od drogiego sprzętu, elektronicznych gier wideo, Internetu. Odpowiedni ekwipunek pojawia się wciąż w nowych i ulepszanych wersjach, które trzeba wciąż na nowo kupować, co może łatwo wejść w nałóg.
Dzieci są szybko uczone, że ciągle muszą czegoś chcieć, że zabawa wymaga zakupienia jakichś rzeczy, niszczy się ich kreatywność, podtykając pod nos gotowe rozwiązania - zabawki i to ze śmiechu wartą nalepką "edukacyjna".
Namawia się nas, żebyśmy uznali, iż istotą wolności jest prawo do wybierania z menu, ale jeśli weźmiemy pod uwagę istotne konsekwencje, to o posiadaniu prawdziwej władzy, a tym samym prawdziwej wolności, decyduje możliwość ustalania składu menu.
(..) kiedy religia kolonizuje każdą sferę naszego życia, które powinno być wielowymiarowe, mówimy o teokracji. Kiedy robi to polityka - mówimy o tyranii. Dlaczego więc w sytuacji, gdy rynek - z natarczywą ideologią konsumpcji i upartą ortodoksją wydawania pieniędzy - kolonizuje wszystkie sfery naszego wielowymiarowego życia, nazywamy to wolnością?
Faktem jest, że mamy tendencję do opisywania pokoleń i grup społecznych na podstawie tego jak zarabiają i wydają pieniądze ich członkowie (np. Bobo ), redukując w ten sposób ludzi przede wszystkim do roli konsumentów.

Na pewno mamy inne poglądy na rodzinę, wspólnotę, rolę społeczeństwa i jego wagi dla naszego "ja", na redukowanie młodych ludzi prowadzących 1-osobowe gospodarstwa do roli dzidziusiowatych konsumentów pozbawionych więzi społecznych, oprócz tych, jakie przydają im marketerzy (może to wynikać zarówno z wieku, jak i indywidualnego podejścia); trudno jednak nie zgodzić się w jego ocenie marketingu, kultury czy gospodarki. No, może nie z takimi zdaniami:
Na arenie światowej rynek jest wolny od wszelkich ograniczeń, racjonalnych czy nieracjonalnych, zarówno w praktyce, jak i w teorii.
Argumentuje to tym, że nie istnieje demokratyczne rządzenie czy globalne państwa, ale rynek nie jest czymś abstrakcyjnym, istniejącym poza państwem, nadal jest tworzony w ich rzeczywistości (fakt, że wymyka się już ich kontroli). Mamy jednak nadal w wielu miejscach cła, pomoc publiczną dla pewnych sektorów, monopol państwa, przepisy prawa itd. Nie ma więc czegoś takiego jak całkowicie wolny rynek i nigdy nie było (zapewne też nie będzie).

Trzeba przyznać, że autor wykonał ogromną pracę, zebrał masę materiałów i opracował je. Odnosi się do tysięcy artykułów i setek książek (pracował nad nią 4 lata). W swoich komentarzach bywa ironiczny, zdarza mu się kpić, czasem może i przesadzać, ale nie znajdziemy tu twierdzeń typowych dla Naomi Klein czy Tomasza Grossa - jak wszyscy wiemy, oczywiste wydaje się więc itp. Jego argumenty mają mocne i przemyślane podstawy. Nie należy też zapomnieć, że Baber pisze przede wszystkim z perspektywy amerykańskiej, tam wszystko jest przejaskrawione, wiele z tych zjawisk (jeszcze?) do nas nie dotarło, dlatego też łatwo zarzucić mu przesadę, ale nie wpadnijcie w tę pułapkę. Dla mnie jedynie idzie za daleko w kwestii polityki i skupienia się na brandingu. Jednak co infantylizacji kultury i zamieniania ludzi głównie w konsumentów zdecydowanie mu przytaknęłam. Ubrał w słowa wiele z moich przemyśleń. Nie można mu też zarzucić jakichś teorii spiskowych. Wielokrotnie odcina się od takiego paranoicznego myślenia, np.
(...) nie sugeruję, że rynek i działające na nim firmy mają własny, hegemoniczny interes w kształtowaniu tożsamości czy kontrolowaniu zachowania. Jak we wszystkim, co wiąże się z etosem infantylizmu, celem nie jest rządzenie poddanymi czy zmiana obywateli w poddanych, ale stworzenie kultury sprzyjającej sprzedawaniu towarów, czemu służy traktowanie obywateli jak konsumentów - takich jednak, którzy już nie chcą ani "z natury" nie potrzebują tego, co rynek musi im sprzedawać, żeby przetrwać. (...) Osłabiane właściwej dorosłym ludziom autonomii jest ostatecznie tylko strategią marketingową sprzyjającą dziecinnym postawom.
Przyznaję mu rację co do agresywności współczesnego marketingu, który dwoi się i troi, żebyśmy zwrócili uwagę na kolejne przedmioty i usługi. Staje się to coraz bardziej męczące i wyzwala chęć obrony. Reklama w teatrze (sic!)? Czy oni powariowali...? Wydaje mi się jednak, że Barberowi brakuje trochę wiary w człowieka i aż dziw, że mi przyszło nas bronić ;) Np. nie cały Internet to miejsce reklamy i sprzedaży. Z tej książki przebrzmiewa według mnie pewne zagubienie autora we współczesnym świecie, wyraźnie nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości jaka go otacza. Nie przypomina to czasów jego młodości. Jednak i nam trudno teraz prorokować na temat tego jaki faktyczny wpływ te zmiany mają na nas. Ocenią to za 30-50 lat, kiedy my będziemy staruszkami. To, że ktoś ma Ipoda czy mp3-ójkę nie znaczy, że używa ich do kupowania, nie każdy słucha radiowej papki. Oczywiście, nie redukuję Barbera do roli stetryczałego dziadka, który siedzi na swoim ganku i narzeka. Nie, to bardzo zajęty politolog, wykładowca, doradca, który wcale nie stracił kontaktu ze światem młodych (książkę zadedykował swojej 15-letniej córce).

Puentę tej książki zawarłbym w tym cytacie:
System rynkowy, uznający wyłącznie zysk i traktujący wszystkie inne wartości jako koszty zewnętrzne, którymi nie należy się przejmować, może w dążeniu do zysku z inwestycji przynieść opłakane skutki dla cywilizacji.
Wydanie, tłumaczenie i korekta na wysokim poziomie, jedyny minus to tusz, który się trochę rozmazuje. Warto też czytać przypisy - dzięki nim wypisałam sobie kilka książek na przyszłość i dotarłam do masy artykułów w internecie.

Ocena: 5/6
[gratulacje dla tych, którzy przeczytali całość ;) ]

6 lutego 2010

Tamara Zwierzyńska-Matzke, Sven Matzke - Czasami wołam w niebo

Wydawnictwo: W.A.B.
wydanie pierwsze: 2002
ilość stron: 240

To będzie osobista recenzja. Jestem całkiem rozbita po tej książce i w sumie nie wiem czy to najlepszy moment na jej pisanie, ale na żywca będę pamiętać moje wrażenia.

Na bnetce pod nią rozpętała się dyskusja na temat obiektywnego i subiektywnego oceniania książek. Więc tak: obiektywnie to według mnie książka jest do bólu przeciętna, wręcz nieciekawa. Nie chodzi tylko o język, zgadzam się z tymi, którzy zwracają uwagę, że prywatnych lisów nie piszemy, używając wyszukanych słów, więc mnie to nie przeszkadzało w ogóle. Ale na dobrą sprawę nudne jest to ciągłe czytanie o pogodzie w Brukseli, o drobnych sprawach z życia bohaterki, jej rodziny i przyjaciół, ciągle te same pozdrowienia, pytania itd. To jest interesujące dla nich i dla nikogo więcej, sama staram się unikać tych rzeczy w listach, bo wiem, że po czasie nie będzie to miało żadnej wartości, no, ale ja też milczek jestem. Zadziwiło mnie też wielce w trakcie lektury, że Tamara pisze jakby nie uświadamiała sobie, co się naprawdę dzieje, nawet gdy było już bardzo źle. Miałam ochotę nią potrząsnąć: kobieto, obudź się! Dlaczego nie zastanawiasz się nad jakimiś ostatecznymi sprawami? Odliczałam jej wręcz czas, zostały jej dwa tygodnie życia, tydzień, za 4 dni będziesz martwa... Byłam w komfortowej sytuacji, ja to wiedziałam, ona nie. Teraz ja to ona, przecież. Nie znajdziecie w tej książce jakichś górnolotnych zdań do zapamiętania, wskazówek, dobrych rad. Najciekawsze w niej są jej sny, moim zdaniem im dalej, tym bardziej znaczące i słowa jej męża. Śmierć chyba nie czyni z nas kogoś bardziej interesującego, niż jesteśmy, ignorujemy wszystko wokół tak, jak robiliśmy to dotychczas, nie chcemy wiedzieć.

W trakcie czytania czułam się fatalnie. Było mi przeraźliwie zimno, miałam wrażenie, że jestem chora, w fatalnej formie, niemalże współodczuwałam jej stan. Przede wszystkim z biegiem kartek ogarniał mnie niewyobrażalny strach. Od razu przypomniała mi się Psychologia społeczna Aronson'a. Choćby nie wiadomo jak człowiek udawał i siebie okłamywał jest to stałym atrybutem każdego człowieka - strach przed śmiercią. I dla mnie ta książka była wyobrażaniem sobie jak to będzie. Nie płakałam nad nią na ostatnich stronach, płakałam nad tą obezwładniającą pewnością, że nie ma innego końca. Opadła mnie taka masa osobistych rozmyślań, że dlatego zupełnie nieobiektywnie daję tej książce 5. A teraz potrzebuję jakiejś ciepłej, pozytywnej lektury, bo mam wrażenie, że po Świtaju i Tamarze nie dam rady zmierzyć się z kolejnym dramatem... Nie będzie mi to chyba jednak dane, ponieważ następna w kolejce jest Z zimną krwią.

Ocena: 5/6

4 lutego 2010

Matthew Pearl - Klub Dantego

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
rok pierwszego wydania: 2003
ilość stron: 506

Nie chciałam pisać o tej książce, ponieważ pewnie wszyscy już ją czytali, ale na bnetce znalazłam głównie skrajne opinie. Albo, że nudna i wtórna, albo, że z klasą. Chciałabym trochę wypośrodkować własną ocenę. Okładka jest zachęcająca i niegłupia, gorzej z tym polecaniem ją przez Dan'a Browna, moją myślą było "o nie! mam nadzieję, że Pearl nie pisze jak Brown!". Nie oczekiwałam po niej niczego specjalnego, a jednak zajmowała mi czas przez pięć dni, w czasie których w kąt poszły inne książki, wymagające skończenia.

Napisana jest dość sprawnie, widać jego znajomość Dantego (napisał o nim pracę dyplomową bodajże) oraz ile osób pracowało nad wyszukiwaniem mnóstwa informacji, które ubarwią powieść i sprawią, że uwierzymy w ten Boston z połowy XIX w. Autor stara się być erudytą, swoimi bohaterami uczynił też znane ówcześnie postacie. Jest w niej sporo schematów, uważam jednak, że jak na książkę rozrywkową i napisaną pewnie tylko dla pieniędzy, jest całkiem zajmująca. Oczywiście, tylko chciwy marketingowiec mógłby porównać tę książkę do Imienia róży Eco, nie czarujmy się, to nie ta półka. Im bliżej końca, tym Pearl obniża loty (tłumaczenie łopatologiczne co doprowadziło mordercę do jego czynów uważam za kuriozalny pomysł), zwłaszcza rozwiązanie zagadki pozostawia niedosyt. Czytając takie kryminały (z zamkniętym kręgiem osób), chcemy mieć minę: o-rany-w-życiu-bym-na-to-nie-wpadł, tymczasem autor oskarżył jedną postać, ale bez przekonania, równie dobrze, mógłby to być ktoś zupełnie inny. Powieść nie jest też pozbawiona błędów, dobrzy są dobrzy (i najczęściej wyglądają porządnie, źli są źli, poprawność polityczna też pisarzowi nie jest obca. Pearl za to nie katuje nas Brown'owskimi wstawkami w stylu "spojrzała na niego spod spuszczonych rzęs", chwała mu za to. Nie oczekiwałam jednak po tej książce jakichś mistycznych uniesień (to tylko kryminał, do licha), więc zakończyłam go całkiem usatysfakcjonowana. Na moją ocenę ma też wpływa fakt, że czuję się autentycznie zachęcona do poznania Boskiej komedii w całości!

Ocena: 4,5