Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzwanie - pod hasłem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyzwanie - pod hasłem. Pokaż wszystkie posty

24 lutego 2013

Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: Denn Du Trägst Meinen Namen, 2000
Stron: 160
Tłumacz: Maria Przybyłowska, Janina Szymańska-Kumaniecka

W końcu! Po 18 miesiącach wreszcie postawiłam książce najwyższą ocenę! Wręcz nie mogę opisać jak się ucieszyłam, gdy w trakcie lektury byłam już pewna, że wystawię tę szóstkę. Jakbym się obawiała, że najlepsze książki już za mną. Teraz wróciła mi wiara, że kolejne diamenty jeszcze gdzieś są na horyzoncie i czekają aż je odkryję.

Kiedy na okładce przeczytałam o Stephanie Labercie "wybitny dziennikarz" trochę się zaniepokoiłam, ponieważ,jeśli wydawnictwo jest zmuszone chwalić autora, to może znaczyć, że próbuje dodać mu wartości. Na szczęście jednak mogę potwierdzić, że jest to wybitnie dobra dziennikarska robota. A było tak: w 1959r. Norbert Lebert przeprowadził wywiady z kilkorgiem dzieci znanych nazistów (Hessa, Bormanna, Franka, Himmlera, Goringa i von Schiracha). Po wielu latach, syn Leberta, Stephan, je znajduje i postanawia spotkać się z tymi ludźmi jeszcze raz. Noszę jego nazwisko jest zbiorem obu części tych wywiadów. Połączył je po mistrzowsku, nie bojąc się napisać też o swoim ojcu, członku Hitlerjugend, który koniec wojny odebrał jako klęskę, a w omawianych wywiadach był raczej łagodny i współczujący dla swoich rozmówców, jakby ich rozumiał. Aż do śmierci męczyła go świadomość, i nie umiał się od niej uwolnić, że człowiek nie może ufać samemu sobie, że jest zdolny do wszystkich możliwych czynów, także złych, jeżeli wymagają tego zewnętrzne okoliczności. Tego wstrząsu, który położył się cieniem na całym jego życiu, nie tłumaczył tym, że ktoś inny sprowadził go na złą drogę. Wiedział jedno, należy strzec się przed uznaniem za powszechnie obowiązującego własnego kodeksu moralnego. (Stephan o ojcu, s. 116). Z kolei Stephan dokonuje wiwisekcji swoich odczuć na bieżąco, co czasem przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Np. ten fragment: Idę nabrzeżem i czuję jakiś przerażający ucisk w sercu. Trochę za blisko otarłem się o piekło. (s. 97, po rozmowie z Niklasem Frankiem). Nie ucieka też od pisania o całym społeczeństwie niemieckim, które bez zmrużenia oka wchłonęło swoich obywateli odpowiedzialnych za III Rzeszę i za wojnę i skupiło się na zarabianiu pieniędzy. W którym pokoleniu zacznie więc wychodzić poczucie winy? I co jeśli to nie nastąpi?
(...) Wolfgang Schmidbauer po przeprowadzeniu niezliczonych badań dochodzi do stwierdzenia "wyrażającego najgłębiej niesprawiedliwą" sytuację, że mordercom z kacetów, którzy w okrutny sposób zabijali tysiące ludzi, a także związanym z obozami przedsiębiorcom, którzy czerpali zyski ze śmierci wielu tysięcy bezradnych pracowników, jest o wiele łatwiej zrzucić z siebie winę, zapomnieć o skrupułach i prowadzić normalne życie rodzinne jako szanowani przez swoje dzieci ojcowie, niż ofiarom cierpiącym najczęściej na straszliwe poczucie winy, bo przeżyły. (...) Mówiąc inaczej, bardziej cynicznie: zadawanie cierpienia powoduje o wiele mniej skutków ubocznych niż bycie jego ofiarą. (s. 118) 
Bardzo mnie interesuje temat tzw. winy Niemców; teraz też szczególnie mnie pociąga kwestia wpływu przodków na nas, co do nas wraca, co wychodzi po latach, jaki ciężar ojców nosimy przez resztę życia. Ta książka stała się więc dla mnie kopalnią cennych spostrzeżeń i wywołała we mnie silne emocje. Jest jak mocne uderzenie. Do tego dochodzą przeróżne wątpliwości, które porusza też Stephan, czy możemy obarczać winą dzieci za to co robili ich ojcowie, czy mamy prawo doszukiwać się w ich charakterach skazy przekazanej przez rodzica, zastanawiałam się wręcz nad ich genami, bolałam nad tym, jak ich wychowano. Zżymałam się, czytając, co im wpojono i jak wiele z tego zostało im w głowach. Czułam odrazę do tych, którzy bronili ojców na zasadzie czcij ojca swego i matkę swoją, bo nie mieli odwagi spojrzeć na nich z boku. Rozumiałam ich wstyd, nieraz im współczułam. Niektórzy za to wzbudzali we mnie wręcz obrzydzenie, czytałam i wyzywałam ich w duchu! Silnie przeżyłam te wywiady... Jestem pod ogromnym wrażeniem ciężaru, który nosili przez całe życie. Sprawdziło się jednak dużo z tego, czego dowiedziałam się o wpływie rodziny. Jednocześnie cieszę się, że większość z nich nie przekazała swoich genów dalej... Myślę też, że szczególnie na nich spoczywa obowiązek pamięci. Ten wysiłek podjął syn Bormanna i na swój sposób też Niklas Frank. Reszta potomków zbrodniarzy mnie po prostu przeraziła...
(...) ktoś, kto tak namiętnie ubóstwia ojca oraz własną pewność siebie, czerpie głównie z roli, jaką kiedyś odgrywał ojciec (z jego przebrzmiałej sławy), nie jest po prostu w stanie przyznać, że biografia rodziny stanowi dla niego poważne obciążenie. Jak budując swoje życie na takich podstawach, można przyznać się do podobnej słabości? Trzeba więc skonstruować sobie świat, który będzie miał tak małe okna, że wzrok nasz padnie tylko na to, co najchętniej chcemy codziennie oglądać. (s. 133, o Eddie Göring)
Ich wspomnienia z dzieciństwa są wręcz schizofreniczne: a to kochany tatuś przynoszący prezenty, a to wujek Adolf (czasem ojciec chrzestny!), który dawał pralinki albo trzymał na kolanach (jaki chłód wiał z tej książki w tych momentach! Samo nazwisko Hitlera jeżyło włos na głowie). Z drugiej strony wizyty u taty w pracy i przebłyski z obozów koncentracyjnych. Czy mieli szansę, żeby wyrosnąć na zdrowych ludzi po czymś takim? Jak wielki dysonans musieli odczuwać, słysząc wyroki skazujące na ojców i to, co im udowodniono. Jak wielu z nich poszło w kierunku wyparcia tego, odrzucenia logicznego osądu: (...) niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. (s. 135) Dysonans poznawczy podany na talerzu. I do tego ten szokujący list od zakonnika, który w ostatnich chwilach towarzyszył Hansowi Frankowi: Jestem przekonany, że Twój ojciec poszedł prosto do nieba (s.80) (!!!). Spowiedź, odpuszczenie win, "nawrócenie". Nie wiem kto mu dał prawo, wręcz upoważnienie, żeby takiemu potworowi cokolwiek wybaczać; na pewno nie ofiary...

No i na koniec: wypisałam sobie z tej książki kilka tytułów niemieckich (!). Mam nadzieję, że zostały przetłumaczone chociaż na angielski. A tu jest jeszcze ciekawa dyskusja o tej pozycji, plus kilka innych podobnych publikacji, które wrzucę sobie do schowka.

Ocena: 6/6

Książka wpisuje się w ramy wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: LIST.

6 lutego 2013

Marian Zacharski - Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski: Wbrew regułom

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2009
Stron: 528

Od paru dni odkładam pisanie o tej książce, nie wiem jak zacząć. Z jednej strony dobrze się to czytało, z drugiej ten Zacharski...

Autobiografia ta jest opisem szpiegowskiej działalności autora w USA od 1975 do 1981 roku, kiedy to został aresztowany i skazany na dożywocie. W 1985 roku wrócił do kraju w ramach wymiany ze Stanami. Jest jeszcze druga część, Rosyjska ruletka, gdzie opowiada o swojej dalszej pracy w Polsce. Sama nie wiem czy chcę ją przeczytać. I tak, i nie.

Sam tytuł jako nawiązanie do Bonda jest ciekawym zabiegiem, choć nie znajdziesz w niej pościgów, strzelaniny czy smokingów na przyjęciach w ambasadzie. Wciąga coś zupełnie innego - to, jak Zacharski przez ok. 1,5 roku rozpracowuje jeden ze swoich kontaktów, sąsiada do tego. Bardzo powoli, subtelnie, wręcz niezauważalnie przeciąga go na swoją stronę, zaciera na jego użytek granicę między zwykłą rozmową i zdradą, przyzwyczaja go do nagród pieniężnych. I potem nagle wszystko nabiera tempa, a William Bell bez zmrużenia okiem zdradza swoją ojczyznę i jeszcze sprawdza kurs złota coby go nikt nie oszukał na tysiączku lub dwóch. Zacharski nie ujawnia szczegółów swojego szkolenia, ale widać, że takie operacje to dla agentów chleb powszechni. Momentami naprawdę nie mogłam się oderwać od tej opowieści, nawet gdy opisywany jest już sam proces w Stanach, potem jego lata w więzieniu, sama wymiana i pierwsze tygodnie w PRL po niej. 

Jest jednak w tej książce coś śliskiego, co ciągle budziło mój dysonans, pewną odrazę do takiej działalności. Wiem, że nie można być naiwnym, ale włos się jeży na głowie, gdy sobie uświadamiam, że działalność wywiadowcza nadal trwa, gdzieś pod powierzchnią świat nadal jest brudny i nieufny, dzieją się rzeczy, o których opinia publiczna nie ma pojęcia. Może czasem to "tylko" tajemnice handlowe, techniczne, gospodarcze, a może czasem faktycznie nam uratowali tyłek. Trudno powiedzieć, to nie moja działka, tak sobie tylko zgaduję. Jednak czytając tę pozycję, odrzuciłam Mariana Zacharskiego i nie zgadzam się z nim na jakimś głębokim poziomie. Jeśli nawet czasem werbalnie nie wiedziałam o co mi chodzi, wewnętrznie czułam ogromną do niego niechęć. Nie chodzi mi nawet o to, że autor mocno koloryzuje siebie jako człowieka, pokazując się z najlepszej strony (gdy tymczasem życie szpiega to życie w zakłamaniu). Do tego broni się przed nazywaniem siebie bohaterem, by na końcu jednak jasno dać do zrozumienia, że właśnie tak o sobie myśli. Co ważne, budziło mój sprzeciw to, co on przypisuje sobie za powód do chwały - wierność władzom. Z uporem maniaka nazywa to miłością do ojczyzny, nieważne jaki miała przymiotnik w swojej nazwie, podkreśla, że jego Departament nie zajmował się sprawami wewnętrznymi, gdy wspomina ruch Solidarności i stan wojenny. A przy tym zupełnie zapomina, że nie ma znaczenia, w którym miejscu było się trybikiem tej zbrodniczej maszyny, istotne, że swoim działaniem przyczyniało się do jego utrzymywania! 

Rozumiem, że należymy do różnych pokoleń, wychowaliśmy się w  innych czasach, mamy różne doświadczenia, jednak niedobrze mi było, gdy autor cieszył się, że miał swój udział w utrzymaniu równowagi militarnej pomiędzy Wschodem i Zachodem. Przecież strach przed armią radzieckich towarzyszy był też ważnym czynnikiem trzymania się państw satelickiej po ich stronie. Owszem, chęć utrzymania stołków szybko też doszła do głosu ( i 100 innych powodów), więc wiem, że upraszczam historię. Jednak rok 1956 na Węgrzech i Praska Wiosna w 1968 są faktem. Zacharski woził ze Stanów walizy z jedzeniem dla rodziców, narzekał na swoich przełożonych z partyjnego nadania, śmieszyła go nowomowa polityków, a po powrocie dziwił się, że połowa społeczeństwa zareagowała na niego wrogo. I najlepsze, wymyślił sobie, że zostanie dyrektorem Peweksu za swoje zasługi (tak, został). Czy nie widział raka drążącego jego ukochaną ojczyznę? Czy nie widział, że przykłada do tego rękę? 

Nie chcę jednocześnie powiedzieć, że powinien wyśpiewać wszystko FBI i tam zostać. To już jego decyzja i w sumie nie o nią mi chodzi. Nie podoba mi się jednak, że patrzył na swoją służbę jako pracę na rzecz kraju, nie dla władz, bo takie spojrzenie można między bajki włożyć. To jak powiedzmy wywiadowca Północnej Korei, który zarzeka się, że służy swej ojczyźnie, nie dostrzegając przy tym, że wspiera chorą władzę, która tym krajem rządzi. Popłynęłam z emocjami, przepraszam. To chyba jednak dowód na to, że warto tę książkę przeczytać i sprawdzić własne odczucia. Mi dała ona okazję do przemyśleń. Nie uzurpuję sobie prawa do posiadania jedynie słusznej prawdy, wiem, że może patrzę na to płytko, z podobnymi klapkami jak Zacharski, równie idealistycznymi. Mam jednak prawo do swoich rozterek, w końcu szpiegostwo to nie czarno-biały świat.

Ocena: 4,5-5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: IMIĘ.

17 stycznia 2013

Rok z... + wyzwanie

Naszukałam się moich patronów 2013 roku. W końcu zdecydowałam się na tych, którzy nie obchodzą rocznicy urodzin z jednym lub dwoma zerami na końcu. Rok temu jakoś tak łatwo z tym poszło, ale teraz wybór był zdecydowanie mniej oczywisty. Chcę po prostu lepiej poznać tych, których książki mam w planach od dawna i w końcu jest okazja.
Zagranica: padło na jednego z moich ulubionych autorów. W tym roku obchodzi 185 rocznicę urodzin.
Polska: kobieta! Zmarła w 2004r., skończyłaby w tym roku 75 lat.

Lew Tołstoj (ur. 9 września 1828r.)
&
Dorota Terakowska (ur. 30 sierpnia 1938r.)

Postanowiłam 
przeczytać 

Tołstoj:
Zmartwychwstanie
Śmierć Iwana Iljicza

Terakowska:
Córka czarownic
Samotność bogów

źródła zdjęć: 1 i 2  

***
Postanowiłam w tym roku podjąć się czegoś nowego, w ogóle staram się jak mogę patrzeć pozytywnie na ten rok i dlatego nakręcam się na książki, bo nie chcę czytać tak rzadko jak pod koniec 2012! Zasady są na blogu ejotka, czyli http://czytelnicza-dusza.blogspot.com.Hasłem stycznia jest IMIĘ. Ja już czytam pasującą książkę, ale mam zastój (zg na Martina, jakżeby inaczej), więc nie wiem czy zdążę z recenzją do końca stycznia. Wyzwanie trwa do 31 grudnia 2013; chciałabym, żeby było ono okazją do wyciągania książek z własnych półek.