25 lutego 2011

Peter Fröberg Idling - Uśmiech Pol Pota (O pewnej szwedzkiej podróży przez Kambodżę Czerwonych Khmerów)

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Pol Pots leende : Om en svensk resa genom röda khmerernas Kambodja, 2006
Stron: 293
Tłumacz: Mariusz Kalinowski

Spotykam się najczęściej z reportażami, których autorzy starają się być gdzieś poza tekstem, oni są tylko narzędziami do przekazania nam pewnych wydarzeń, do opisu społeczności lub/i danego miejsca. Idling potraktował ten gatunek znacznie szerzej i napisał książkę osobistą, a wszystko czego doświadczył, co przeczytał lub o czym się dowiedział od innych przefiltrował przez siebie, przez swoją wrażliwość, swoje spojrzenie.

Uśmiech Pol Pota jako główny wątek przyjęło odniesienie się do wizyty szwedzkiej delegacji z 1978 w Kampuczy. Poza tym opowiada o Kambodży przed rządami Czerwonych Khmerów, o jej losach potem i współcześnie. O samym Pol Pocie i innych ludziach reżimu. O podróży autora do tego kraju. Nie chciałabym zamykać moich spostrzeżeń do banalnego "to straszne co zrobiono z tym krajem" itp., w związku z tym napiszę o mojej osobistej refleksji w trakcie lektury, która okazała się też - wraz z odwróceniem ostatnich stron - refleksją Idlinga.
Jedno zdjęcie zostaje w pamięci. Mogę przywołać je w każdej chwili. To fotografia małego chłopca. Nie starszy jak pięć lat. Mały wróg lud. (...) Siadam na schodach prowadzących do jednego z budynków i płaczę. (s. 161)
Sporo miejsca w Uśmiechu zajmuje odmalowanie nastrojów opinii publicznej lat 70. One, zarówno jak losy Kambodży po inwazji Wietnamu, były dla mnie nowością. Z czego to się bierze? I tu po raz drugi pochylę się nad podręcznikami do historii, które z każdym rokiem zawodzą mnie coraz bardziej swoją powierzchownością, a nawet przekłamaniami. Serwuje się młodzieży gładką i prostą historię świata, przemilczając sprawy zbyt skomplikowane, zbyt obszerne lub niepochlebne dla (wstaw jakieś państwo, jakąś kulturę, daną grupę społeczną). Potem człowiek dorasta, a jeśli ma szczęście, trafia na inne źródła i następuje wielkie zdziwienie. Moja książka od historii przekłamała nie tylko wiele faktów z PRL-u, zaserwowała mi też niesprawdzone plotki na temat khmerskiej dyktatury! Słowem też nie wspomniała o dalszych losach Kambodży. Po co, w końcu szybko przestała być istotna dla dwóch głównych mocarstw.
Jeżeli trzy z czterech pogłosek są najwyraźniej nieprawdziwe, to tej czwartej też niezbyt łatwo dać wiarę. A teraz na odwrót: gdy okazało się, że te masowe mordy, w całej swojej grozie, to nie wymysł, lecz prawda, prawdziwe stały się też tamte pozostałe pogłoski. Czarno - biały obraz przysłania koniec końców wszystko. Jak więc wyciągnąć jakąś naukę z historii? (s. 226)
Autor umiejętnie próbuje przekazać jak niewielkie szanse mamy na obiektywizm wobec wydarzeń bieżących. Dopiero po upływie dłuższego czasu zaczyna w nas przeważać trzeźwe spojrzenie, dopiero wtedy jesteśmy racjonalni. Jak więc o czymkolwiek możemy wnioskować? Nie tylko nasze bliskie otoczenie filtrujemy przez własne, subiektywne spojrzenie; nawet codzienne wydarzenia jak kryzys ekonomiczny, wojna tu czy tam, decyzje polityczne; jesteśmy jak dzieci we mgle. Nie wiemy nic, Sokrates miał rację, my naprawdę nie wiemy nic... i ta myśl przypomniała mi moje polemowskie zadumanie nad nauką. Jedynie ona, i tylko w ścisłym zakresie, jest czymś namacalnym już tu i teraz. Ani historia, ani literaturoznawstwo, ani biologia itp. nie załapują się do tego marginesu pewności. Nagle ten cud natury, człowiek, staje się szmacianą, nierozumną lalką i może to jest nasz prawdziwy obraz (?). No dobra, znowu za bardzo odeszłam od tematu! (silly me). Zwrócę jeszcze tylko uwagę na fakt, że czasem znajdzie się ktoś, kto jest w stanie dostrzec prawdę od razu. W tym przypadku był to François Ponchaud, któremu nikt nie wierzył i który przez lata był dyskredytowany w oczach opinii publicznej i wyśmiewany.

Interesujący jest też tu język, czasem faktycznie dość poetycki, na pewno subtelny i oddający wrażliwość Idlinga. Drażnił mnie jednak czasem nadmiar zbyt krótkich zdań, czasem ich równoważniki. No i autor nie ma smykałki do pisania o historii, fragmenty poświęcone na zapoznanie czytelnika z podstawowymi faktami były najsłabsze. Poza tym nie mam żadnych do niego zastrzeżeń. Do wydania też (jedna literówka), z wyjątkiem sceny nr 150 (to błąd czy to jakieś tajemnicze nawiązanie do dadaizmu? ;)

Ocena: 5/6

22 lutego 2011

Stanisław Lem - Niezwyciężony

Wydawnictwo: Iskry, 1982
Pierwsze wydanie: 1964
Stron: 217

Kryzys, nie kryzys, o Lemie nie sposób nie napisać. W siedmiu przypadkach na osiem jego książki wciągnęły mnie błyskawicznie do swojego świata, zachwyciły pomysłem, powagą stawianych pytań pod pozorem kosmicznej przygody. Ta książka jest dłuższa niż "Solaris", mniej filozoficzna, napisana prostszym językiem, choć zdecydowanie bardziej "techniczna". Lem nie czaruje wyrafinowanym językiem, skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi, głębią analizy ludzkich charakterów, a i tak był i nadal jest w moich oczach geniuszem.

"Niezwyciężony" jest klasyczną Lemowską powieścią. Tytuł oznacza krążownika - cud techniki wyładowany nowoczesnym sprzętem, z pełną, około 80-osobową załogą. Jest tu też typowe dla tego autora nazywanie poszczególnych postaci Lekarzem, Fizykiem, Biologiem itp. (pisane tradycyjnie z dużej litery), z tym, że dał im też imiona. Trafiają oni na planetę Regis III. Ich zadaniem jest zbadanie co stało się z ich bliźniaczym statkiem Kondorem. Kilka lat wcześniej słuch o nim zaginął, pozostało tylko kilka tajemniczych meldunków, które zdążył wysłać. Poszukiwania przynoszą wiele sprzecznych wniosków, rodzi się pytanie o stan psychiczny załogi Kondora...
Ile takich niesamowitych, obcych ludzkiemu pojmowaniu zjawisk może taić w sobie kosmos? Czy mamy wszędzie przybywać z niszczącą potęgą na pokładach statków, aby strzaskać to wszystko, co jest sprzeczne z naszym rozumieniem? (s. 169)
Pierwsze strony są ciężkie, dominują techniczne opisy, aktywność automatów, procedura lądowania. Potem jednak opowieść wciąga czytelnika, atmosfera się zagęszcza od zagadek. Ponadto na pierwszy plan wysuwają się dwaj bohaterowie: Rohan, nawigator, druga osoba na statku pod względem ważności, oraz Horpach, dowódca, zwany astrogatorem. Ta dwójka dostała od pisarza rozbudowane osobowości, których cechy są konsekwentnie ujawniane. Reszta jest dla nich tłem.

Po raz pierwszy w trakcie czytania Lema uświadomiłam sobie jak bardzo mnie przyciąga jego szacunek dla nauki. To pisanie dużą literą nazw ich zawodów ("Eden"!), określanie, że tych 19-stu naukowców zebranych na naradzie tworzy mózg strategiczny statku, opisy eksperymentów i badań, dociekliwość bohaterów, kłótnie o swój własny punkt widzenia poparte merytorycznymi argumentami, chłodne analizowanie sytuacji. To kolejna cecha jego twórczości, oprócz pochylania się nad kondycją człowieka, nad stanem naszej cywilizacji, którą tak bardzo cenię.
Nie wszystko i nie wszędzie jest dla nas (...). s. 212
Przytoczone przez mnie cytaty powiedzą Wam jaki jest główny problem "Niezwyciężonego", tylko w nich, zresztą, Lem pisze otwarcie co go nurtowało, motyw ten jednak można wysnuć z całej opowieści. Mnie jednak uderzyło też inne spostrzeżenie, może i dziecinne. To, co czyni człowieka interesującym, to jego mózg (umysł). Pozbawiony tego, co w nim zgromadził przez lata swojego życia, staje się znowu zależnym od innych niemowlęciem, które potrzebuje lat, aby fascynować innych swoją osobowością, aby wykorzystać drzemiący w nim potencjał.

Jedyne co się zestarzało w tej książce to papierowe książki na pokładzie i siatkowa podkoszulka dowódcy ;) Cieszę się, że Lem był tak płodnym pisarzem, bo będę go jeszcze czytała przez całe lata.

Ocena: 5/6

P.S. W książce jest kilka motywów, które nadal wykorzystywane są we współczesnych filmach s-f.

17 lutego 2011

Erich Maria Remarque - Czarny obelisk

Wydawnictwo: Czytelnik, 1991
Pierwsze wydanie: Der schwarze Obelisk, 1956
Stron: 406
Tłumacz: Adam Kaska

Po tej książce zdecydowanie pozytywnie nastawiam się na Łuk triumfalny, który będę czytała w przyszłym miesiącu (?). W ogóle przeprosiłam się z Remarque'iem i jestem przekonana, że to był utalentowany pisarz. Co prawda, trochę monotematyczny, no ale to trochę jak z naszym pokoleniem kolumbów, takie czasy zmieniają człowieka.

Wieczór w niebieskim płaszczu stoi już przy oknie. Pokój jest pełen refleksów i cieni i nagle samotność uderza mnie jak maczuga z zasadzki. Wiem, że to głupstwo, nie jestem bardziej samotny niż wół w stadzie wołów, ale cóż mogę poradzić? Samotność nie ma nic wspólnego z brakiem towarzystwa. (s. 81)
Wieczór nagle staje się wagą, na której obu szalach spoczywa jednakowy ciężar świata. Czuję ją, jakby balansowała lekko na mojej piersi. Nic mi się stać nie może, myślę, póki tak spokojnie oddycham. (s. 149) zamieram, kiedy czytam coś takiego...
Książka zaskoczyła mnie swoim dowcipem i kpiną. Dialogi momentami są przezabawne, co razem z tłem w postaci niemieckiej rzeczywistości lat 20. XX wieku daje świetny efekt. Z jednej strony śmiech, z drugiej przewartościowanie wszystkich dawnych wartości. Zastanawiam się czy Ludwik nie jest czasem alter ego autora. On wraz ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi jest kwintesencją tego jak zmieniły się Niemcy po I wojnie światowej, ale też, co mnie bardzo uderzyło, że faktycznie to jej wybuch jest cezurą oddzielającą XIX i XX wiek. Potem już nic nie miało być takie samo i Czarny obelisk udanie to przekazuje między wierszami. Świat stracił wtedy ostatnie ślady swojej dawnej niewinności (jeśli ją kiedykolwiek miał?). W czasach szalejącej inflacji postępuje ostateczna degrengolada społeczeństwa. Wszystkie te początkowo wykpiwane zmiany dadzą później efekt w postaci triumfu rodzącego się już nazizmu.
(...) jeśli wierzyć nekrologom, ziemia wydaje się być zamieszkana przez hordę aniołów bez skrzydeł, o których nic się nie wiedziało. (s. 75)
(...) wyobrażałem sobie Boga jako kogoś w rodzaju zakłopotanego prezesa stowarzyszenia, szczególnie jeśli dwa wrogie kraje są tego samego wyznania. Za którym się wypowie? Za krajem z większa ilością mieszkańców? Albo z większą ilością kościołów? A gdzie jest sprawiedliwość, jeśli da zwycięstwo jednemu krajowi, a drugiemu nie, mimo, że tam się równie gorliwie modlono? Niekiedy wydawał mi się jak zagoniony stary cesarz kilku krajów, który stale musi brać udział w paradach i bez ustanku zmieniając mundur - katolicki na protestancki, potem na ewangelicki, anglikański, episkopalny, reformowany, i zawsze stosowanie do nabożeństwa, jakie się właśnie odbywa - zupełnie jak cesarz na paradach huzarów, grenadierów, artylerii i marynarki. (s. 119-120).
A czym jest tytułowy obelisk? Dla mnie to symbol dawnego Cesarstwa, na który teraz już tylko sikają pijacy, który tkwi jak wyrzut sumienia, którego należy się pozbyć, by przetrwać. Stanął na grobie starej kur.wy, już nikomu niepotrzebny, całkowicie nieprzystający do nowych czasów. Chętnie przeczytałabym zdanie innych w tej kwestii.

Ocena: 4,5/6

P.S. Mam kryzys na całej linii odnośnie pisania recenzji.
P.S.2 Poproszę o pomoc przy otagowaniu tej książki; jaką kategorię powinnam dać?

8 lutego 2011

Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu

Wydawnictwo: Phantom Press, 1991
Pierwsze wydanie: The Thombs of Atuan, 1971
Stron: 139
Tłumacz: Piotr W. Cholewa

cz. 2 cyklu Ziemiomorze

Ostatnio mam dobrą passę, czytam same wspaniałe książki. No, ale w przypadku Le Guin to żadna niespodzianka, olśniła mnie już po raz czwarty w czasie naszej krótkiej, ale jakże intensywnej znajomości.

Nie będę się dziś za bardzo produkować, raz, że czasu brak, dwa, że wszystko, co wymyślę wydaje mi się głupie. Są to po prostu dalsze losy Geda, tym razem opowiedziane z perspektywy młodej dziewczyny Tenar. To ona walczy ze sobą przez większość stron, a on spokojnie jej się przygląda, podrzuca puzzle do całej układanki. I jak zawsze u Le Guin - to tylko warstwa wierzchnia, zeskrobcie ją i sprawdźcie co jeszcze kryje w sobie ta historia. Ja do końca marca dobrnę do części 3, a potem będę miała kilkumiesięczny odwyk od Ziemiomorza...
Większość rzeczy starzeje się i znika w miarę, jak płyną wieki. Niewiele rzeczy cennych pozostaje cennymi i niewiele historii wciąż się opowiada. (s. 49)
Pan Cholewa na pewno włożył w swoje tłumaczenie sporo pracy, na miarę własnych umiejętności, ale Barańczakiem to on, niestety, nie jest. Jak można było pozwolić na zmianę tłumacza, tego nie rozumiem. Tym samym obiecuję sobie przeczytanie całego cyklu w oryginale. Grobowce udowadniają, że dobra historia obroni się sama, ale jednak udany przekład pozwala jej błyszczeć. Gdzieś ta wielkość oryginału przebijała się przez język polski, ale jednak, to nie było to samo, co w części pierwszej.

Ocena: 5,5/6

P.S. Ciekawa strona o tej krainie. Tu są mapy Grobowców i Labiryntu z angielskich wydań.

7 lutego 2011

Robin Dunbar - Ilu przyjaciół potrzebuje człowiek?

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: How Many Friends Does One Person Need?, 2010
Stron: 333
Tłumacz: Dominika Cieśla-Szymańska

Postanowiłam nie przejmować się tą niepoważną okładką i sprawdzić jakie to zagadki ewolucji Dunbar mi wyjaśni. Niestety, tym razem opakowanie jest dość dobrą ilustracją zawartości.

Mój najpoważniejszy zarzut wobec tej książki brzmi, że jak na pozycję popularnonaukową jest bardziej popularna niż naukowa. Nie zawiera żadnych przypisów, o bibliografii nie wspominając. Przywoływane eksperymenty opisane są tak lakonicznie, bez źródeł i ważnych danych statystycznych, że ich wpływ na przekonanie czytelnika, co do prawdziwości niektórych teorii jest znikomy. I jak to z antropologią bywa, (która, nawiasem mówiąc, niespecjalnie mnie przekonuje jako nauka w chwili, gdy zaczyna gdybać i przypuszczać) Dunbar używa tych denerwujących sformułowań typu "wydaje się więc", "załóżmy, że", "uprawdopodabnia to" itd. Na szczęście, są też fakty, twarde dane, których nie można interpretować jak się chce i pojawiają się one w rozdziałach dotyczących genetyki. Właśnie te zagadnienia oraz opisywanie teorii umysłu i tzw. intencjonalności podobały mi się najbardziej. Nigdy nie sądziłam, że jest to tak istotne dla naszego człowieczeństwa, a także dla... artystów. Z teorii zachowań społecznych natomiast, kupuję tę o "liczbie Dunbara", jego najbardziej znane osiągnięcie, ponieważ sprawdza się w praktyce (to właśnie ona odpowiada na tytułowe pytanie, aczkolwiek termin "friends" jest tu bardzo mylący).

Książka może zrobiłaby na mnie lepsze wrażenie, gdyby nie język. Po profesorze z uniwersytetyu oksfordzkiego spodziewałabym się lepszego władania piórem, niezależnie o d tego, że te teksty to jego przeredagowane artykuły i felietony z magazynów naukowych. Napisane jest to bowiem prostym językiem, ale też niechlujnym. To znaczy jest kilka fragmentów, gdy brak w zdaniu logiki, związku przyczynowo-skutkowego. Chyba, że w tłumaczeniu tak wyszło. Ponadto Dunbar usilnie próbuje czytelnika rozbawić, co mu się w ogóle nie udaje. I te jego uproszczenia w stylu "ludzie wybierają sobie rodziców", "człowiek podjął ryzykowną decyzję o zmianie kształtu swojej miednicy" (nie cytowałam dosłownie) itp. To mnie wyjątkowo odrzucało.

Gwoli zakończenia: okładka zachęca, że książka inspiruje, prowokuje i bawi. Zgadza się tylko to pierwsze. Wydano ją natomiast bardzo starannie, czego dowodem niech będzie brak choćby najmniejszej literówki.

Ocena: 3/6

1 lutego 2011

Giuseppe Tomasi di Lampedusa - Lampart

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1988
Pierwsze wydanie: Il gattopardo, 1958
Stron: 363
Tłumacz: Zofia Ernstowa

W trakcie studiów moi wykładowcy czasem polecali nam pewne książki. Należałam do tych dziwaków, którzy otwierali wtedy kajecik i skrupulatnie zapisywali sobie te tytuły. Lampart jest jednym z nich, a wspominał go śp. prof. Sławomir Kalembka, człowiek - legenda. I powiem Wam jedno - chwała mu za to!

Z książkami wyjątkowymi zawsze jest ten problem, że nie wiem co o nich napisać. Musielibyście zobaczyć jak wzdycham, zamykając przeczytaną już książkę, jak ściskam ją w ręku, nie chcąc odłożyć na półkę. Ostatnim razem miałam dokładnie takie samo uczucie. Jednak blog rządzi się swoimi prawami, trzeba coś napisać, a czasem wręcz należy, żeby książka nie zginęła zakurzona gdzieś na bibliotecznej półce albo na Waszym regale, czy Waszych rodziców. Trzeba ją uratować od zapomnienia, a to wymaga napisania czegoś w rodzaju reklamy. Niełatwe zadanie, zawsze się boję, że nie sprostam temu i ktoś od razu odpuści sobie dany tytuł, co będzie moją winą...

Jakoś prywatnie mi dziś wyszło. Do rzeczy. Lampart to literacki odpowiednik oryginalnych jajek Fabergé. Żebyście mieli jakiś ogląd, to te dwa są najsławniejsze: Zima i Azov. Zachwyca już jego skorupka: mieniąca się i skrząca w oku czytelnika, przykuwająca uwagę a to eleganckim porównaniem, a to ozdobnym (a przy tym nie za długim) opisem przyrody, mebli, ubrań. Lśnią wyraziste charaktery bohaterów, błyszczą dialogi pełne ukrytych motywów. Wraz z przewracaniem kolejnych stron odsłania nam się bogactwo wnętrza, dokładnie jak w przypadku carskich jajek. Tam ukryte są już najprawdziwsze klejnoty, a im uważniej się im przyglądamy, tym więcej szczegółów jesteśmy w stanie dostrzec. Jakież trzeba mieć pióro, żeby tak subtelnie odmalować zmierzch pewnej epoki, umieranie arystokracji, zmianę świata, używając do tego celu tylko kilku pluszowych foteli, trzech zamkniętych skrzyń, spojrzeń wnuków i wypchanego psa. Ostatnie dwa rozdziały rozłożyły mnie na łopatki swoim mistrzostwem. Nie wystarczy kilka tricków z podręcznika pisania powieści, żeby wyczarować przed czytelnikiem wrażenie nostalgii, tęsknoty za czymś bezpowrotnie utraconym.

Kim więc jest Lampart? Jest księciem Salina, którego herb rodowy (z lampartem właśnie) oddaje jednocześnie charakter tej dominującej nad wszystkimi i wszystkim postaci. Wokół niego kręci się życie rodzinne, jest to więc i saga, ale mająca rolę symbolu, zwłaszcza, że wydarzenia zostały wpisane w okres zjednoczenia Włoch (1860-62). Miejscem akcji jest Sycylia, opisana solidnie: od arystokratycznej góry, przez duchowieństwo, dorobkiewiczów, aż do ostatniego szczebelka biedoty. Historia Włoch nie przytłacza jednak całości. Lampedusa jest pisarzem jednej książki, jednej wielkiej powieści, ale jakiej. To możliwe - zdążyć skończyć coś pisać przed śmiercią i zyskać wieczną sławę i szacunek :)

I jeszcze mała refleksja: jak to jest, że w książkach wydawanych przed 1989r. po prostu nie ma literówek, nie ma żadnych błędów zapomnianych przez korektę? Czy obecnie to kwestia pospiesznego wydawania kolejnych tytułów? Dobrze, że poprawiła się za to jakość okładek, ta moja jest marnym opakowaniem dla takiej perły, jaką jest Lampart.

Ocena: 6/6