Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Książka i Wiedza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Książka i Wiedza. Pokaż wszystkie posty

3 maja 2016

Tomasz Mann - Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1988
Pierwsze wydanie: Boodenbrooks, Verfall einer Familie, 1901
Stron: 285+267=552
Tłumacz: Ewa Librowiczowa

Literacka Nagroda Nobla 1929

Mam zawstydzający wręcz poślizg w pisaniu o książkach. Buddenbrooków skończyłam w styczniu, recenzja teraz... Ideałem byłoby pisać w ciągu tygodnia od zakończenia książek, bo stosik niepokojąco rośnie, a emocje blakną. Czemu tego nie robię?!

Mam osobisty problem z Mannem, bowiem jako nastolatka poległam na Czarodziejskiej górze. To była chyba druga książka w życiu, której nie skończyłam, gdzieś mam nawet zapisane, na której stronie się poddałam, jakoś mi nie szło, termin oddania do biblioteki już dawno minął, wicie, rozumicie. A jednak było/jest mi żal. Ponoć jednak Górę lepiej przeczytać w zupełnie innym wieku, więc może wyjdzie mi to na dobre? Tymczasem sięgnęłam po własny egzemplarz sagi rodzinnej uznanej za znacznie lżejszą pozycję.

Można ją za taką uznać, bowiem nie jest to lektura jakoś wyjątkowo trudna i zawiła, z drugiej strony trudno uznać jej styl za lekki, jakby nie patrzeć to książka jeszcze dość mocno osadzona w XIX wieku (co jest jej zaletą!). Opisuje ona zresztą dzieje tytułowej rodziny na przestrzeni lat 1835-1877. Kolejne pokolenia, ich losy, decyzje, marzenia, ambicje i zasady. Nie jest to pozycja historyczna jednak, bowiem wydarzenia historii Niemiec stanowią zaledwie jej tło. Bardzo ciekawy zabiegiem Manna było umieszczenie w sumie samego zakończenia w tytule. Upadek. Czytelnik ciągle ma to z tyłu z głowy. Nie wiem jak Wy, ale ja długo spodziewałam się, że będzie to coś na kształt dickensowskich zabiegów à la rodzina na bruku, bieda, przeprowadzki do coraz gorszych miejsc itd. i tu mnie noblista przyjemnie zaskoczył, bo chodzi mu o upadek duchowy i poniekąd intelektualny.

Jestem dość prostym czytelnikiem w obsłudze i bardzo lubię, gdy opowieść zawiera w sobie jakiegoś człowieka, z którym może nie tyle chcę się utożsamiać, co jakoś go rozumiem i wydaje mi się choć trochę duchowo bliski. Trudno mi to do końca wyjaśnić. W każdym razie Mann odmalowuje całą paletę bohaterów, w ten typowy dla XIX wieku sposób, a jednak trudno tam zapałać do kogoś sympatią. Choć jest jeden wyjątek - Hanno, najmłodszy przedstawiciel rodziny, taka mameja, ale jednak on jeden ma interesujące przemyślenia, on też ma w książce najlepszą scenę (gdy dopisuje coś w księdze Buddenbrooków). A i tak on razem z całą resztą marnieje na naszych oczach, wszystko w jakiś sposób niszczeje, zamiera, gaśnie, a członkowie rodziny niejako izolują się na własne życzenie i odchodzą w cień. Myślę, że to nadal jest siłą tej książki. Wiem, że autor bardzo wiernie oddał rzeczywistość Lubeki tego okresu i bardzo hołdował zasadzie realizmu, jednak po ponad 100 latach nie to robi największe wrażenie.

I jeszcze jedno, odnośnie mojej oceny. Nie byłam w stanie dobić do oceny 5, ponieważ Mannowi brakuje jakiejś werwy, takiego skoku, cała fabuła to szemrzący strumyczek, żadnej zimnej, wysokiej fali, nawet zwroty akcji są opisane dość bezbarwnie. Może jestem sentymentalna, ale zabrakło mi tam jednak emocji. Z drugiej strony książka cały czas mnie interesowała, zaznaczyłam sobie nawet jej fragment, który chciałam tu wypisać, ale gdzieś mi się ta fiszka zapodziała.

Coś jeszcze mi się przypomniało. W każdym omówieniu tej książki pojawia się konflikt między artyzmem a handlem, między duchową wolnością a mieszczańską mentalnością, między jednostką a powinnością wobec rodziny i społeczeństwa. Fakt, rodzina jest kupiecka, jej interesy to ważna część książki, kilka osób wyznaje jednak zupełnie inne wartości lub wyróżnia się swoimi zainteresowaniami. Ostatecznie jednak taki sam los spada na wszystkich. Jak myślicie czemu? Jaki jest wynik tego "pojedynku"? Może właśnie to, że stawiam sobie takie pytania po lekturze (i to po 4 miesiącach!) tłumaczy nagrodę Nobla. W każdym razie ta kwestia jest niezwykle intrygująca.

Ocena: 4,5/6

11 sierpnia 2013

Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1987
Pierwsze wydanie: Крейцерова соната, 1889
Stron: 190
Tłumacz: Eleonora Słobodnikowa (Albert), Maria Leśniewska (Sonata...)


Moje wydanie zawierało też opowiadanie Albert, krótką opowiastkę o skrzypku-alkoholiku. O nim później.

Skandaliczna Sonata Kreutzerowska to relacja o burzliwym małżeństwie Pozdnyszewa. Wszystkiego dowiadujemy się w jego rozmowie z innym pasażerem pociągu. Jego opowieść jest pełna emocji, sączy się z niej zazdrość, nienawiść, pożądanie i pogarda. Człowiek ten wpada w ciąg monologów, w których wyłuszcza swoje poglądy na społeczeństwo, mężczyzn i kobiety, ludzką moralność i różnice między klasami. Co jednak najważniejsze i będące przyczyną całego skandalu wokół Sonaty to atak na instytucję małżeństwa, wieszanie psów na obu płciach i krytykowanie ówczesnego wychowania dziewcząt. Pozdnyszew jest bardzo radykalny i w tym swoim radykalizmie posuwa się bardzo daleko. Czasem zaskakiwał mnie spostrzeżeniami, które są czasem jeszcze prawdziwe i w naszych czasach, np. gdy zwraca uwagę, że młode kobiety uczone są, aby występowały jak na targu, prezentując swoje atuty cielesne, że poddawane są presji znalezienia męża za wszelką cenę. Innym razem podkreślał kwestie charakterystyczne dla XIX w., gdy kobieta nie miała w sumie żadnych praw. Całe szczęście, to już się zmieniło. Nie da się też nie zauważyć, że główny bohater często sobie sam zaprzecza, zapętla się w tym swoim spojrzeniu czarne-białe i nawet tego nie widzi. Składam to na karb jego rozemocjonowania. Z tego co wyczytałam w sieci opowiadanie to prezentuje jednak poglądy samego autora.

Warto było to przeczytać zg na język, jak zawsze u Tołstoja, krystalicznie czysty i ostry jak nóż. Do tego głębokie opisy charakterologiczne, rytm dialogów (a właściwie monologu), który sprawia, że w głowie sama nadawałam słowom ton, tempo, słyszałam czyjąś barwę głosu, akcent w odpowiednim momencie itd. (podobne wrażenie miałam też u Meyrinka i Miltona). To literatura, która dobrze brzmi czytana na głos. Spodobał mi się też pomysł na rozpoczęcie opowiadania: kilka osób w pociągu, zaczyna się kleić rozmowa, wreszcie wybucha dyskusja, potem zostaje dwóch mężczyzn i ten, który siedział wcześniej milczący, nagle się otwiera.

Na koniec parę słów o Albercie. Jest równe i porządne, ale nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia. Jest tam ciekawy opis czegoś na kształt delirium, pokazanie przepaści między tym, co sobie wyobrażamy nt. ludzi, a tym, jacy oni rzeczywście są, plus ta literacka kreska z jaką narysowano postać muzyka. Dobre, ale łba nie urywa :)

Ocena: 4,5/6

22 stycznia 2013

Charles Dickens - Ciężkie czasy

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1950
Pierwsze wydanie: Hard Times - For These Times, 1854
Liczba stron: 352
Tłumacz: Wanda Gojawiczyńska-Nadzinowa

Obok ilustracja do cz. 1 powieści; wklejam, ponieważ okładka mojego wydania jest typowo biblioteczna.

Jak na Dickensa, to czytałam ją bardzo długo; miałam kilka zastojów. Nie wiem czy to wina książki, czy akurat mojego zapracowania. W każdym razie fabuła nie porywa. Rozczarowało mnie kilka elementów: wolne tempo, jednostronne spojrzenie na robotników, niektóre jednowymiarowe postaci. Autor skupił się na rodzinie Thomasa Gradgrind'a, a także na Stefanie Blackpool'u. Do tego dorzucił kilka innych żywych osobników w rodzaju hipokryty Bounderby'ego oraz wrednej pani Sparsit. Powieść dzieli się na 3 części: najpierw pokazuje styl wychowania dzieci Thomasa (ordnung muss sein itd.), potem one wchodzą w dorosłe życie, wkracza prostolinijny Stefan, aż wszystko bierze w łeb. Miałam wrażenie, że Dickens trochę nie wiedział, gdzie ma położyć ciężar całej historii: czy na tych socjalistycznych dyrdymałach, którymi książka zalatuje, czy na potępieniu zimnego wychowu, czy jeszcze na czymś... To mnie nieco irytowało. 

Generalnie warstwę fabrykanci - robotnicy w ogóle bym sobie odpuściła, wyszło to bardzo niewiarygodnie (tu bym poleciła Germinal Zoli czy Północ Południe Gaskell). Bogaci to mendy nie z tej ziemi, a robotnicy to prostolinijne anioły, które w chwili natchnienia zaczynają mówić językiem osoby podejrzanie dobrze wykształconej. Z drugiej strony przy Ciężkich czasach trzymała mnie relacja ojciec - córka, a dokładnie Thomas - Luiza. Zwłaszcza kobieta była interesująca, jej sposób prowadzenia rozmowy i introwertyczna osobowość. Jest bardzo nietypowa jak na tego pisarza! Z tego też powodu starałam się moją ocenę wyważyć, pamiętając o jej dobrych i złych stronach. Dickens jak zawsze łatwo "rodzi" swoich bohaterów, kilka machnięć i już, są, istnieją, choć czasem, faktycznie, trochę mu się pędzel omsknie i za dużo farby nałoży (Bounderby), jednak łatwość z jaką przychodzi mu ożywianie przeróżnych charakterów jest tradycyjnie godna podziwu. Z drugiej strony pokazał swoją słabość - pisanie o problemach społecznych w mojej opinii nie jest jego mocną stroną.

Ocena: 3,5/6

źródło zdjęcia: klik

18 lutego 2012

Charles Dickens - Dawid Copperfield

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1989
Pierwsze wydanie: The Personal History and Experience of David Copperfield the Younger of Blundeston Rookery, 1850
Stron: 412 (I tom) + 404 (II tom) = 816
Tłumacz: Karolina Beylin

Założę się, że musi być jakieś prawo Murphy'ego, które mówi, że książka, którą zaczyna się, gdy czas przeznaczony na czytanie jest luksusem, okaże się niezwykle wciągająca! Tak widać musi być, bo jakoś za każdym razem to mi się przytrafia. Siedzę i czytam zamiast robić milion innych rzeczy, które jakby nie było należą do moich obowiązków. Dla mnie jednak czas się zatrzymuje i nagle jestem w stanie wydusić z siebie tylko "za chwilę", "tylko jeszcze ten rozdział" czy "już idę". Za to gdy mam czasu w bród, niby to przypadkiem wybieram te tytuły, które czytam tygodniami, a nawet miesiącami. Ech, życie mola jest takie skomplikowane ;)))

Jak więc nietrudno się domyśleć Dawid Copperfield to okropny złodziej czasu i trudno się od niego oderwać. Ktoś by powiedział, że to tylko zapis życia jednego człowieka, ot jego dzieciństwo, dorastanie, kawałek dorosłych lat. A jednak książka wciąga jak wysmarowana krówką ciągutką. Początkowo obstawiałam, że Copperfield będzie powtórką z Oliviera Twista i z drżeniem serca wypatrywałam momentu, gdy biedne dziecko trafi na ulicę i będzie wybierało jedzenie ze śmietników. David faktycznie sporo przechodzi, gdy w jego życiu pojawia się ojczym, a matka wkrótce umiera, jednak jego problemy raczej nie są natury finansowej. 

Ta książka kupiła mnie doborem bohaterów. Dickens wręcz mistrzowsko portretuje ludzi, stwarza niezapomniane typy, wręcz modelowe przykłady różnych charakterów. Oczywiście, po swojemu dzieli ich na dobrych i złych, od tego się nie ucieknie, ale moim zdaniem zrobił postępy od czas Twista i już nie opisuje tych dobrych jako chodzące anioły i niedościgłe wzory (z jednym wyjątkiem). Nie mają oni jakichś brudnych tajemnic, jednak popełniają błędy, mają swoje słabości, a czasem zachowują się dość ekscentrycznie (co przydaje się w momentach humorystycznych). Właśnie to mi się podobało, ponieważ tym samym Dawid, choć pozostaje centralną postacią powieści, nie przytłacza swoja osobą innych, a książka zawiera sporo wątków pobocznych. Jest komu kibicować, można wybrać sobie swojego ulubieńca, a do tego poczytać to, co tak lubią wielbiciele Dickensa, czyli opisy angielskiego społeczeństwa, ich zwyczajów, klasowości i pracy. Dickens opisuje i domy klasy wyższej, i rodziny uboższe. Pojawiają się rzemieślnicy, prawnicy, rybacy. Zaprowadza czytelnika do domu woźnicy, bogatych ludzi, pokazuje szkoły, więzienia, burdel i wspomina o parlamencie. Wyciąga na światło dzienne uwiedzenie dziewczyny, a także zwraca uwagę na emigrantów wyjeżdżających do Australii. Teraz jest już też niepoprawny politycznie, oj zdziwiłby się chyba, gdyby wiedział, że jego stosunek do kobiet, ogólna ksenofobia (Turcy!) i stawianie Anglii na piedestale będą uznawane kiedyś za faux pas :)
Uriasz Heep (autor: Fred Barnard, 1970s), dokładnie TAK  go sobie wyobrażałam! (źródło: wikipedia)
Warto pozytywnie nastawić się na tę książkę, wiedząc, że to ukochane dziecko pisarza, do tego zawierające najwięcej wątków autobiograficznych (np. Dawid pracuje jako dziecko, ale też para się później pisarstwem, a kilku bohaterów trafia za długi do więzienia). W Internecie można znaleźć mnóstwo stron poświęconych tylko tej jednej książce (ta jest godna uwagi - REMEMBER - prowadzona przez 19-letnią Amerykankę!) i jeszcze więcej ciekawostek. Choćby te: rybowaty Heep był ponoć wzorowany na Andersenie, który był gościem Dickensa przez całe 6 tygodni i żadne aluzje do niego nie docierały ;), zresztą kilku innych kandydatów jako pierwowzór jest równie ciekawych. Za to jedną z córek Dickens nazwał Dorą, która w powieści jest kimś w rodzaju głupiej gąski (choć o dobrym sercu). Z kolei postać Micawbera wprowadziła do języka angielskiego nowy przymiotnik "Micawberish", który oznacza biednego optymistę żyjącego wiecznie ponad stan. No, dnia by nie starczyło, żeby zaprezentować tu wszystko.

Jeszcze słów kilka o bohaterach. Przez I tom miałam ochotę potrząsnąć Dawidem i przemówić mu do rozsądku. Jako dziecko był usprawiedliwiony, nie rozumiał tego, co się koło niego działo, i tu też brawa dla autora, który wspaniale oddał świat widziany oczami dziecka, idealnie się wczuł. Za to nastoletni Dawid był niezwykle irytujący, co dla czytelnika jest sporą próbą cierpliwości, choć i tu muszę znowu pochwalić Dickensa: w końcu i my jako młokosy musieliśmy innych denerwować, choć jednak ta naiwność głównego bohatera może doprowadzić do białej gorączki. Jednak, ani młody Dawid, ani obrzydliwy Heep czy  wiecznie narzekająca pani Gummidge tak mnie nie denerwowali jak pustogłowa Dora, którą mogłabym potraktować tępym nożem z piosenką na ustach. Natomiast najbardziej przerażający był dla mnie tandem Edwarda i Jane Murdstone, przy nich to już nawet Heep i przedziwny Littimer wydają się być nie najgorszą alternatywą.
ciotka Betsey Trotwood - kobieta z charakterem :) (autor: Frank Reynolds, 1920s), źródło
Muszę przyznać, że angielskie XIX-wieczne powieści uderzają w jakieś zapomniane we mnie struny, budzą we mnie najlepsze uczucia i wydobywają dobre strony mojego charakteru, dlatego, gdy je kończę, mam od razu chęć znowu starać się być dobrym człowiekiem, pracowitym i obowiązkowym. Zaraz mam ochotę poświęcać się dla innych, zacząć pomagać, zabrać się za  robotę i być wzorem cierpliwości i łagodności :))) Nic, tylko czytać je dalej i utrzymywać się w tym stanie! Nie będę więc oryginalna, gdy przyznam,, że moją ulubioną postacią jest doskonała Agnieszka Wickfield, która może być wzorem do naśladowania. Oj, chciałabym być tak dzielna jak ona. Przypomina ją trochę Melania z Przeminęło z wiatrem, z tym, że Agnieszka ma zdecydowanie więcej życia w sobie. Poza tym polubiłam pełną fantazji Betsey Trotwood, która jako jedyna zawsze mówiła innym, co myśli (nawet Heepowi), a z postaci z trzeciego planu - doktora Chillipa, który był tak nieśmiały, że zdawał się przepraszać gazetę za to, że ośmiela się ją czytać ;) Odnośnie humoru, i tym razem Dickens nie zawodzi, nie raz śmiałam się do rozpuku! Tak więc pozostaje mi jedynie zachęcić do lektury tych z Was, którzy jeszcze po Copperfielda nie sięgnęli. Ja sama jestem pewna, że gdybym żyła w czasach Dickensa, jeszcze na ulicy czytałabym z przejęciem kolejny odcinek tej powieści.
Agnieszka Wickfield - skromny anioł (autor: Frank Reynolds, 1920s) źródło
Na koniec tylko zapytam czy możecie polecić mi którąś z ekranizacji jako szczególnie wartą obejrzenia? Jest ich sporo, a ja nie miałam okazji widzieć ani jednej, rekomendacje są więc mile widziane.

Ocena: 5,5-6/6

***
Moje nowe wyzwanie okazało się dobrym pomysłem i już się cieszę na jeszcze 4 książki Dickensa w tym roku. Jak na razie 1-0 dla niego w pojedynku z Kraszewskim ;)

14 lipca 2011

Mikołaj Gogol - Martwe dusze

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1949
Pierwsze wydanie: Мёртвые души, 1842
Stron: 288
Tłumacz: Władysław Broniewski

Wreszcie! Zawsze miałam swoje małe molowe kompleksy na punkcie kompletnej nieznajomości sławnego Gogola. W końcu mistrz Dostojewski już twierdził "My wszyscy z niego" i jeśli miał na myśli literaturę rosyjską jako taką, to pozostaje mi tylko przytaknąć, bowiem szybko zauważa się jak ci wielcy (Dostojewski, Tołstoj, Czechow) musieli zaczynać sami od czytania Gogola. Już w nim jest ten specyficzny rosyjski nerw, to specjalne opisanie świata i uważny obserwator Rosjan i ludzkiej natury ogólnie.

Zupełnie zaskakujące było dla mnie odkrycie, że Gogol napisał Martwe dusze w wieku 32 lat. Napisać w tym wieku powieść wieńczącą pisarską karierę, uznaną później za jego najświetniejsze arcydzieło; książkę zaliczaną do światowego kanonu i czytaną do dzisiaj! A przecież nie raz miałam wrażenie, że napisał to jakiś staruszek, z siwą brodą, opatulony kocem, z pomarszczoną twarzą, pełen gorzkiej wiedzy i rozczarowania ludźmi... Plany były wielkie: miał to być początek trylogii, jak się wydaje, o Rosji. Nikołaj jednak okazał się szalenie wrażliwy na krytykę i po wysłuchaniu serii zarzutów na swój temat jakoby szkalował swoim dziełem mateczkę Rosję i szlachetnych krajan wpadł w depresję. Spalił to, co napisał później i w ogóle skończył marnie: istnieje teoria, że pochowano go żywcem.
(..) nieporównanie bardziej godne uwagi było wrażenie (przedmiot zupełnego podziwu!), jakie wywarł Czyczykow na damach. Żeby trochę wyjaśnić, trzeba by dużo powiedzieć o samych damach, o ich towarzystwie, namalować, jak to się mówi, żywymi barwami ich duchowe zalety; ale to dla autora jest bardzo trudne. Z jednej strony powstrzymuje go bezgraniczny szacunek dla małżonek dygnitarzy, a z drugiej strony... z drugiej strony, po prostu trudno. Damy miasta NN były... nie, nie mogę w żaden sposób, odczuwam po protu onieśmielenie. W damach miasta NN najbardziej godne uwagi było to... To aż dziwne - pióro zupełnie się nie porusza, jakby miało w sobie ołów. Tak więc już być musi: opis ich charakterów trzeba widocznie pozostawić temu, kto posiada żywsze barwy i większą ich ilość na palecie; a nam przypadnie powiedzieć - zaledwie kilka słów o zewnętrznym wyglądzie i o tym, co jest najbardziej powierzchowne. (s. 184)
Na swego bohatera wybrał radcę kolegialnego Pawła Iwanowicza Czyczykowa, człowieka średniego pod każdym względem, tak jakby wziąć setkę zwyczajnych Rosjan i wyciągnąć z nich średnią arytmetyczną - to właśnie byłby Czyczykow. Pojawia się on w mieście NN, wchodzi w jego prowincjonalny światek, wzbudza poruszenie w tamtejszym towarzystwie. Wszystko byłoby bardzo niepozorne, gdyby nie jego cel, bowiem Paweł Iwanowicz skupuje od ziemian martwe dusze, czyli chłopów którym się zeszło, a jednak trzeba za nich płacić podatki aż do następnej rewizji. Czy jednak martwe dusze to tylko mały szczegół w interesach? Oczywiście nie, to w nich jest pies pogrzebany i po pewnym czasie łatwo było mi się zorientować, że w istocie każda postać przewijająca się w tej historii jest własnie taką duszą. Gogol wielokrotnie zwraca się w tekście do czytelnika, wyrażając swoją odrazę jaką ma do pewnych charakterystycznych dla Rosjan zachowań, opisując poszczególne typy odziane w karykaturalne wdzianko, w których niejeden ze wstydem odnajdzie jakiś rys swojego charakteru. Jest doskonałym obserwatorem, subtelnie złośliwym i wbijającym szpile niemalże niechcąco. I choć skupia sie na Rosji, nie da się ukryć, że jego ksiązka ma też walory uniwersalne. Zwłaszcza gdy Gogol rozpisuje się o naturze ludzkiej generalnie, gdy pisze o innych pisarzach lub o krytyce. Miałam wrażenie jakby czasem nie mógł się powstrzymać i popłynął z jakimś tematem, ze słowami skierowanymi nieomal do konkretnych adresatów. To wszystko sprawiało, że jego młody wiek był dla mnie sporą niespodzianką.
I do takiej nędzy, drobiazgowości, brudu mógł upaść człowiek? Mógł się tak zmienić? Czy to prawdopodobne? Wszystko jest prawdopodobne, wszystko może się stać z człowiekiem. Współczesny ognisty młodzieniec odskoczyłby z przerażeniem, gdyby mu pokazano jego portret, kiedy będzie stary. Zabierajcie więc ze sobą na drogę wychodząc z miękkich lat młodości w surowy okrutny wiek męski, zabierajcie ze sobą wszystkie ludzkie drgnienia, nie zgubcie ich po drodze, już ich później nie podniesiecie. Groźna i straszna jest nadchodząca starość i nic już nie wraca. (s. 146)
Jest to dla mnie piękna, typowo rosyjska proza, pełna szczegółowych opisów typów ludzkich, przemycenia w eleganckich zdaniach własnego spojrzenia na daną sprawę, najczęściej mało pochlebnego, ukrywająca krytykę pod powierzchnią komizmu i satyry, napisana rozbudowanymi i wyszukanymi zdaniami. Warto znać, a jak ktoś się zaczytuje literaturą rosyjską (lub ma to w planach), to już wg mnie obowiązkowo, jeśli wolno mi tak napisać. Sama na pewno sięgnę jeszcze po twórczość Gogola, także ponownie po Martwe dusze, ponieważ okazuje się, że tłumaczenie Broniewskiego, choć wspaniałe, to jednak było ocenzurowane przez ówczesną władzę. A poza tym Nikołaj ma rzadką umiejętność ukazywania tego, co w człowieku odpowiada za jego "rdzeń" niby mimochodem, tylko poprzez skupienie uwagi czytelnika na tym, co jest najbardziej powierzchowne.

Ocena: 5/6

1 lutego 2011

Giuseppe Tomasi di Lampedusa - Lampart

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1988
Pierwsze wydanie: Il gattopardo, 1958
Stron: 363
Tłumacz: Zofia Ernstowa

W trakcie studiów moi wykładowcy czasem polecali nam pewne książki. Należałam do tych dziwaków, którzy otwierali wtedy kajecik i skrupulatnie zapisywali sobie te tytuły. Lampart jest jednym z nich, a wspominał go śp. prof. Sławomir Kalembka, człowiek - legenda. I powiem Wam jedno - chwała mu za to!

Z książkami wyjątkowymi zawsze jest ten problem, że nie wiem co o nich napisać. Musielibyście zobaczyć jak wzdycham, zamykając przeczytaną już książkę, jak ściskam ją w ręku, nie chcąc odłożyć na półkę. Ostatnim razem miałam dokładnie takie samo uczucie. Jednak blog rządzi się swoimi prawami, trzeba coś napisać, a czasem wręcz należy, żeby książka nie zginęła zakurzona gdzieś na bibliotecznej półce albo na Waszym regale, czy Waszych rodziców. Trzeba ją uratować od zapomnienia, a to wymaga napisania czegoś w rodzaju reklamy. Niełatwe zadanie, zawsze się boję, że nie sprostam temu i ktoś od razu odpuści sobie dany tytuł, co będzie moją winą...

Jakoś prywatnie mi dziś wyszło. Do rzeczy. Lampart to literacki odpowiednik oryginalnych jajek Fabergé. Żebyście mieli jakiś ogląd, to te dwa są najsławniejsze: Zima i Azov. Zachwyca już jego skorupka: mieniąca się i skrząca w oku czytelnika, przykuwająca uwagę a to eleganckim porównaniem, a to ozdobnym (a przy tym nie za długim) opisem przyrody, mebli, ubrań. Lśnią wyraziste charaktery bohaterów, błyszczą dialogi pełne ukrytych motywów. Wraz z przewracaniem kolejnych stron odsłania nam się bogactwo wnętrza, dokładnie jak w przypadku carskich jajek. Tam ukryte są już najprawdziwsze klejnoty, a im uważniej się im przyglądamy, tym więcej szczegółów jesteśmy w stanie dostrzec. Jakież trzeba mieć pióro, żeby tak subtelnie odmalować zmierzch pewnej epoki, umieranie arystokracji, zmianę świata, używając do tego celu tylko kilku pluszowych foteli, trzech zamkniętych skrzyń, spojrzeń wnuków i wypchanego psa. Ostatnie dwa rozdziały rozłożyły mnie na łopatki swoim mistrzostwem. Nie wystarczy kilka tricków z podręcznika pisania powieści, żeby wyczarować przed czytelnikiem wrażenie nostalgii, tęsknoty za czymś bezpowrotnie utraconym.

Kim więc jest Lampart? Jest księciem Salina, którego herb rodowy (z lampartem właśnie) oddaje jednocześnie charakter tej dominującej nad wszystkimi i wszystkim postaci. Wokół niego kręci się życie rodzinne, jest to więc i saga, ale mająca rolę symbolu, zwłaszcza, że wydarzenia zostały wpisane w okres zjednoczenia Włoch (1860-62). Miejscem akcji jest Sycylia, opisana solidnie: od arystokratycznej góry, przez duchowieństwo, dorobkiewiczów, aż do ostatniego szczebelka biedoty. Historia Włoch nie przytłacza jednak całości. Lampedusa jest pisarzem jednej książki, jednej wielkiej powieści, ale jakiej. To możliwe - zdążyć skończyć coś pisać przed śmiercią i zyskać wieczną sławę i szacunek :)

I jeszcze mała refleksja: jak to jest, że w książkach wydawanych przed 1989r. po prostu nie ma literówek, nie ma żadnych błędów zapomnianych przez korektę? Czy obecnie to kwestia pospiesznego wydawania kolejnych tytułów? Dobrze, że poprawiła się za to jakość okładek, ta moja jest marnym opakowaniem dla takiej perły, jaką jest Lampart.

Ocena: 6/6