Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Niemcy. Pokaż wszystkie posty

18 grudnia 2017

W telegraficznym skrócie 11

Skrót Sci-Fi.

Brian W. Aldiss - Cieplarnia
Nagroda Hugo 1962 (najlepsza miniatura lit.)
Książka zaliczana do kanonu gatunku. Jest bardzo, ale to bardzo nietypowa, naprawdę nie będzie nadużyciem, jeśli napiszę - oryginalna. Niewiele w niej cech typowych dla fantastyki.  Zaskoczyła mnie pomysłem, nie samą Ziemią zamienioną w tropikalną dżunglę ani nawet zabójczą florą. Ciekawie była przedstawiona za to ewolucja człowieka oraz coraz bardziej przygniatająca apokaliptyczna atmosfera. Koncept jest naprawdę godny uwagi, ale przyznaję szczerze, że ciężko mi się to czytało i trochę wysiłku kosztowało mnie skończenie tej książki. Poza tym oklaski dla tłumacza - Marka Marszała - który zawładnął tym gąszczem neologizmów.




Wolfgang Jeschke - Ostatni dzień stworzenia
Bardzo ciekawa mała książeczka. Niemieckie SF, które zdumiało mnie wręcz pomysłowością i ogromem wyobraźni. Niby koncept podróży w czasie jest taki ograny, ale o poprowadzeniu tego tematu w takim kierunku w życiu bym nie pomyślała. Jeschke świetnie stwarza światy, ma smykałkę do plastycznych opisów, nie cacka się za bardzo ze swoimi bohaterami, jest sporo akcji, ale brak tu jakichś starych jak świat motywów typu Rambo-bohater, domek na prerii czy horror bezsensownej wojny. Pisarz wydaje się nie być przywiązany jakoś specjalnie do swoich postaci, z drugiej strony bezpretensjonalnie potrafi pokazać, że ktoś oszalał albo ma depresję czy się zwyczajnie poddał.





Bernard Werber - Tanatonauci
A teraz czas na rozczarowanie. Nie przebrnęłam. I nie to, że się szybko poddałam, bo w okolicach 200 strony. Poziom wciągnięcia odpowiadał sinusoidzie, momentami nie mogłam się oderwać, za chwilę ledwo przewracałam kartki... Czytałam już kiedyś inną książkę tego autora i wspomnienia miałam jak najbardziej pozytywne, więc chyba dlatego dobiłam aż tak daleko przy Tanatonautach. Co mnie odrzucało, to absurd, po prostu wydawało mi się to tak bezsensowne - podróże do krainy zmarłych, tego, że dla każdego umierającego ta kraina wygląda tak samo, że można przesuwać granice poznania tego "kraju", a jak doczytałam dalej, kartkując powieść, nawet dostarczać tam materialne rzeczy. No nie, po prostu nie, nie kupiłam tego. Do tego opis kobiet był tak obraźliwy dla płci pięknej, tak pełen stereotypów, pełen może i niezamierzonej, ale jednak ciągłej seksualizacji, jakby główny bohater nie dostrzegał, że po prostu ma człowieka przed sobą, że stwierdziłam, że nawet nie chce mi się kibicować temu palantowi.

3 maja 2016

Tomasz Mann - Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1988
Pierwsze wydanie: Boodenbrooks, Verfall einer Familie, 1901
Stron: 285+267=552
Tłumacz: Ewa Librowiczowa

Literacka Nagroda Nobla 1929

Mam zawstydzający wręcz poślizg w pisaniu o książkach. Buddenbrooków skończyłam w styczniu, recenzja teraz... Ideałem byłoby pisać w ciągu tygodnia od zakończenia książek, bo stosik niepokojąco rośnie, a emocje blakną. Czemu tego nie robię?!

Mam osobisty problem z Mannem, bowiem jako nastolatka poległam na Czarodziejskiej górze. To była chyba druga książka w życiu, której nie skończyłam, gdzieś mam nawet zapisane, na której stronie się poddałam, jakoś mi nie szło, termin oddania do biblioteki już dawno minął, wicie, rozumicie. A jednak było/jest mi żal. Ponoć jednak Górę lepiej przeczytać w zupełnie innym wieku, więc może wyjdzie mi to na dobre? Tymczasem sięgnęłam po własny egzemplarz sagi rodzinnej uznanej za znacznie lżejszą pozycję.

Można ją za taką uznać, bowiem nie jest to lektura jakoś wyjątkowo trudna i zawiła, z drugiej strony trudno uznać jej styl za lekki, jakby nie patrzeć to książka jeszcze dość mocno osadzona w XIX wieku (co jest jej zaletą!). Opisuje ona zresztą dzieje tytułowej rodziny na przestrzeni lat 1835-1877. Kolejne pokolenia, ich losy, decyzje, marzenia, ambicje i zasady. Nie jest to pozycja historyczna jednak, bowiem wydarzenia historii Niemiec stanowią zaledwie jej tło. Bardzo ciekawy zabiegiem Manna było umieszczenie w sumie samego zakończenia w tytule. Upadek. Czytelnik ciągle ma to z tyłu z głowy. Nie wiem jak Wy, ale ja długo spodziewałam się, że będzie to coś na kształt dickensowskich zabiegów à la rodzina na bruku, bieda, przeprowadzki do coraz gorszych miejsc itd. i tu mnie noblista przyjemnie zaskoczył, bo chodzi mu o upadek duchowy i poniekąd intelektualny.

Jestem dość prostym czytelnikiem w obsłudze i bardzo lubię, gdy opowieść zawiera w sobie jakiegoś człowieka, z którym może nie tyle chcę się utożsamiać, co jakoś go rozumiem i wydaje mi się choć trochę duchowo bliski. Trudno mi to do końca wyjaśnić. W każdym razie Mann odmalowuje całą paletę bohaterów, w ten typowy dla XIX wieku sposób, a jednak trudno tam zapałać do kogoś sympatią. Choć jest jeden wyjątek - Hanno, najmłodszy przedstawiciel rodziny, taka mameja, ale jednak on jeden ma interesujące przemyślenia, on też ma w książce najlepszą scenę (gdy dopisuje coś w księdze Buddenbrooków). A i tak on razem z całą resztą marnieje na naszych oczach, wszystko w jakiś sposób niszczeje, zamiera, gaśnie, a członkowie rodziny niejako izolują się na własne życzenie i odchodzą w cień. Myślę, że to nadal jest siłą tej książki. Wiem, że autor bardzo wiernie oddał rzeczywistość Lubeki tego okresu i bardzo hołdował zasadzie realizmu, jednak po ponad 100 latach nie to robi największe wrażenie.

I jeszcze jedno, odnośnie mojej oceny. Nie byłam w stanie dobić do oceny 5, ponieważ Mannowi brakuje jakiejś werwy, takiego skoku, cała fabuła to szemrzący strumyczek, żadnej zimnej, wysokiej fali, nawet zwroty akcji są opisane dość bezbarwnie. Może jestem sentymentalna, ale zabrakło mi tam jednak emocji. Z drugiej strony książka cały czas mnie interesowała, zaznaczyłam sobie nawet jej fragment, który chciałam tu wypisać, ale gdzieś mi się ta fiszka zapodziała.

Coś jeszcze mi się przypomniało. W każdym omówieniu tej książki pojawia się konflikt między artyzmem a handlem, między duchową wolnością a mieszczańską mentalnością, między jednostką a powinnością wobec rodziny i społeczeństwa. Fakt, rodzina jest kupiecka, jej interesy to ważna część książki, kilka osób wyznaje jednak zupełnie inne wartości lub wyróżnia się swoimi zainteresowaniami. Ostatecznie jednak taki sam los spada na wszystkich. Jak myślicie czemu? Jaki jest wynik tego "pojedynku"? Może właśnie to, że stawiam sobie takie pytania po lekturze (i to po 4 miesiącach!) tłumaczy nagrodę Nobla. W każdym razie ta kwestia jest niezwykle intrygująca.

Ocena: 4,5/6

24 lutego 2013

Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: Denn Du Trägst Meinen Namen, 2000
Stron: 160
Tłumacz: Maria Przybyłowska, Janina Szymańska-Kumaniecka

W końcu! Po 18 miesiącach wreszcie postawiłam książce najwyższą ocenę! Wręcz nie mogę opisać jak się ucieszyłam, gdy w trakcie lektury byłam już pewna, że wystawię tę szóstkę. Jakbym się obawiała, że najlepsze książki już za mną. Teraz wróciła mi wiara, że kolejne diamenty jeszcze gdzieś są na horyzoncie i czekają aż je odkryję.

Kiedy na okładce przeczytałam o Stephanie Labercie "wybitny dziennikarz" trochę się zaniepokoiłam, ponieważ,jeśli wydawnictwo jest zmuszone chwalić autora, to może znaczyć, że próbuje dodać mu wartości. Na szczęście jednak mogę potwierdzić, że jest to wybitnie dobra dziennikarska robota. A było tak: w 1959r. Norbert Lebert przeprowadził wywiady z kilkorgiem dzieci znanych nazistów (Hessa, Bormanna, Franka, Himmlera, Goringa i von Schiracha). Po wielu latach, syn Leberta, Stephan, je znajduje i postanawia spotkać się z tymi ludźmi jeszcze raz. Noszę jego nazwisko jest zbiorem obu części tych wywiadów. Połączył je po mistrzowsku, nie bojąc się napisać też o swoim ojcu, członku Hitlerjugend, który koniec wojny odebrał jako klęskę, a w omawianych wywiadach był raczej łagodny i współczujący dla swoich rozmówców, jakby ich rozumiał. Aż do śmierci męczyła go świadomość, i nie umiał się od niej uwolnić, że człowiek nie może ufać samemu sobie, że jest zdolny do wszystkich możliwych czynów, także złych, jeżeli wymagają tego zewnętrzne okoliczności. Tego wstrząsu, który położył się cieniem na całym jego życiu, nie tłumaczył tym, że ktoś inny sprowadził go na złą drogę. Wiedział jedno, należy strzec się przed uznaniem za powszechnie obowiązującego własnego kodeksu moralnego. (Stephan o ojcu, s. 116). Z kolei Stephan dokonuje wiwisekcji swoich odczuć na bieżąco, co czasem przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Np. ten fragment: Idę nabrzeżem i czuję jakiś przerażający ucisk w sercu. Trochę za blisko otarłem się o piekło. (s. 97, po rozmowie z Niklasem Frankiem). Nie ucieka też od pisania o całym społeczeństwie niemieckim, które bez zmrużenia oka wchłonęło swoich obywateli odpowiedzialnych za III Rzeszę i za wojnę i skupiło się na zarabianiu pieniędzy. W którym pokoleniu zacznie więc wychodzić poczucie winy? I co jeśli to nie nastąpi?
(...) Wolfgang Schmidbauer po przeprowadzeniu niezliczonych badań dochodzi do stwierdzenia "wyrażającego najgłębiej niesprawiedliwą" sytuację, że mordercom z kacetów, którzy w okrutny sposób zabijali tysiące ludzi, a także związanym z obozami przedsiębiorcom, którzy czerpali zyski ze śmierci wielu tysięcy bezradnych pracowników, jest o wiele łatwiej zrzucić z siebie winę, zapomnieć o skrupułach i prowadzić normalne życie rodzinne jako szanowani przez swoje dzieci ojcowie, niż ofiarom cierpiącym najczęściej na straszliwe poczucie winy, bo przeżyły. (...) Mówiąc inaczej, bardziej cynicznie: zadawanie cierpienia powoduje o wiele mniej skutków ubocznych niż bycie jego ofiarą. (s. 118) 
Bardzo mnie interesuje temat tzw. winy Niemców; teraz też szczególnie mnie pociąga kwestia wpływu przodków na nas, co do nas wraca, co wychodzi po latach, jaki ciężar ojców nosimy przez resztę życia. Ta książka stała się więc dla mnie kopalnią cennych spostrzeżeń i wywołała we mnie silne emocje. Jest jak mocne uderzenie. Do tego dochodzą przeróżne wątpliwości, które porusza też Stephan, czy możemy obarczać winą dzieci za to co robili ich ojcowie, czy mamy prawo doszukiwać się w ich charakterach skazy przekazanej przez rodzica, zastanawiałam się wręcz nad ich genami, bolałam nad tym, jak ich wychowano. Zżymałam się, czytając, co im wpojono i jak wiele z tego zostało im w głowach. Czułam odrazę do tych, którzy bronili ojców na zasadzie czcij ojca swego i matkę swoją, bo nie mieli odwagi spojrzeć na nich z boku. Rozumiałam ich wstyd, nieraz im współczułam. Niektórzy za to wzbudzali we mnie wręcz obrzydzenie, czytałam i wyzywałam ich w duchu! Silnie przeżyłam te wywiady... Jestem pod ogromnym wrażeniem ciężaru, który nosili przez całe życie. Sprawdziło się jednak dużo z tego, czego dowiedziałam się o wpływie rodziny. Jednocześnie cieszę się, że większość z nich nie przekazała swoich genów dalej... Myślę też, że szczególnie na nich spoczywa obowiązek pamięci. Ten wysiłek podjął syn Bormanna i na swój sposób też Niklas Frank. Reszta potomków zbrodniarzy mnie po prostu przeraziła...
(...) ktoś, kto tak namiętnie ubóstwia ojca oraz własną pewność siebie, czerpie głównie z roli, jaką kiedyś odgrywał ojciec (z jego przebrzmiałej sławy), nie jest po prostu w stanie przyznać, że biografia rodziny stanowi dla niego poważne obciążenie. Jak budując swoje życie na takich podstawach, można przyznać się do podobnej słabości? Trzeba więc skonstruować sobie świat, który będzie miał tak małe okna, że wzrok nasz padnie tylko na to, co najchętniej chcemy codziennie oglądać. (s. 133, o Eddie Göring)
Ich wspomnienia z dzieciństwa są wręcz schizofreniczne: a to kochany tatuś przynoszący prezenty, a to wujek Adolf (czasem ojciec chrzestny!), który dawał pralinki albo trzymał na kolanach (jaki chłód wiał z tej książki w tych momentach! Samo nazwisko Hitlera jeżyło włos na głowie). Z drugiej strony wizyty u taty w pracy i przebłyski z obozów koncentracyjnych. Czy mieli szansę, żeby wyrosnąć na zdrowych ludzi po czymś takim? Jak wielki dysonans musieli odczuwać, słysząc wyroki skazujące na ojców i to, co im udowodniono. Jak wielu z nich poszło w kierunku wyparcia tego, odrzucenia logicznego osądu: (...) niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. (s. 135) Dysonans poznawczy podany na talerzu. I do tego ten szokujący list od zakonnika, który w ostatnich chwilach towarzyszył Hansowi Frankowi: Jestem przekonany, że Twój ojciec poszedł prosto do nieba (s.80) (!!!). Spowiedź, odpuszczenie win, "nawrócenie". Nie wiem kto mu dał prawo, wręcz upoważnienie, żeby takiemu potworowi cokolwiek wybaczać; na pewno nie ofiary...

No i na koniec: wypisałam sobie z tej książki kilka tytułów niemieckich (!). Mam nadzieję, że zostały przetłumaczone chociaż na angielski. A tu jest jeszcze ciekawa dyskusja o tej pozycji, plus kilka innych podobnych publikacji, które wrzucę sobie do schowka.

Ocena: 6/6

Książka wpisuje się w ramy wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: LIST.

2 maja 2011

Sherko Fatah - Czarny statek

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Das Dunkle Schiff, 2008
Stron: 331
Tłumacz: Elżbieta Kalinowska

Przeczytałam kilka pozytywnych opinii o tej książce w sieci i teraz siedzę i myślę, dlaczego na mnie nie zrobiła wrażenia, zwłaszcza, że cenię Czarne za wydawanie książek, których nigdy inny by u nas nie wydał, i które pozwalają spojrzeć na świat oczami z punktu widzenia tak różnych ludzi.

Problem w tym, że ja w Kerima nie uwierzyłam i chyba tu jest pies pogrzebany. Kerim to młody Irakijczyk, świadek tamtejszego reżimu, który najpierw trafia do grupy terrorystycznej dowodzonej przez duchowego przywódcę - Nauczyciela, a potem ucieka na Zachód, do Niemiec. Jednak nic w tej książce nie wydało mi się jak to opisano w cytatach na okładce. Ani nie była to dla mnie "wstrząsająca, porywająca powieść" [Piotr Ibrahim Kalwas], ani "przejmująca" [Der Spiegel], ani "przerażająca w swej wiarygodności" [Die Zeit]. Właśnie wiarygodność to słowo, które wręcz mnie razi w kontekście Czarnego statku, ponieważ Kerim zachowuje się jak lalka, jak pusta, wydrążona w środku figurka z drewna. Nie wierzyłam mu cokolwiek robił czy mówił. Wszystko w jego życiu dzieje się tak płasko, on płynie przez te fale dni i nie reaguje gdzie go poniesie nurt, nie walczy z niczym, jakby nic nie czuł. Porywają go z drogi terroryści, to nie próbuje uciekać albo chociaż obmyślać takiej możliwości, gardząc swoimi oprawcami. Ku mojemu zaskoczeniu przyłącza się do nich i zaczyna podziwiać Nauczyciela. Potem zjawia się w domu i nagle ucieka, nie oglądając się na swoją rodzinę. W Niemczech kolejny przypadek - poznanie Sonji, jego pierwszej dziewczyny (w sumie ciekawa postać z niej była). Zaczyna zadawać się z innymi arabskimi chłopakami i też daje się wciągnąć bez słowa sprzeciwu w odrażający akt napadu na innych ludzi. Kerim nie zasługuje na szacunek, a tym samym na współczucie. Dlaczego inni blogerzy piszą o jego strasznych przeżyciach i dramatyzmie tej historii, kiedy ja nie czułam kompletnie nic, nawet gdy opisywano podrzynanie gardeł bezbronnym Irakijczykom? Może dlatego, że Kerim wydał mi się sztucznie stworzonym "simem", niby wygląda jak człowiek, niby zachowuje się jak on, ale jest martwy, jest tylko marionetką, narzędziem w rękach pisarza. Miałam takie uczucie zwłaszcza, gdy Fatah burzył konstrukcję narracji. Cała powieść pisana jest z punktu widzenia Kerima, by nagle pod koniec oddać głos kilka razy innym postaciom.
(...) widział jak ludzie trzęsą się do rytmu , jakby wpadali w zbiorową ekstazę. Oni też, pomyślał, znają siłę wspólnoty, oni też jej szukają, a jednak to, co robią nie ma w sobie wiary, żadnego obowiązku. Chyba bardzo ważne były dla nich przy tym te obrazy z plakatów. Ale nikt nie przechodził żadnej metamorfozy, tylko na krótką chwilę zapominał kim jest. (s. 224) [Kerim na koncercie]
Żeby jednak ta recenzja nie była jednostronna dodam, że są w Czarnym statku fragmenty, które mnie ujęły. Przede wszystkim Nauczyciel - jednocześnie fascynujący i groźny, mówiący wielkie słowa, a przy tym manipulator. Także kilka ciekawych spostrzeżeń dotyczących społeczeństw zachodnich. Poza tym opis meczetu, wspólnoty wiernych i przemyśleń Kermima oraz Amira z tym związanych. Fatah powinien więcej pisać o religii, o specyficznym podejściu muzułmanów do ich wiary i islamu, bo nie tylko mu to najlepiej wychodzi, ale też jest to kwestia bardzo interesująca. Na koniec zwracam Waszą uwagę na wuja głównego bohatera - Tarika. To on jest świetnie odmalowaną, żywą postacią, do tego budzącą sympatię swoją troskliwością, doświadczeniem i pokorą.

Ocena: 3,5/6

30 kwietnia 2011

Erich Maria Remarque - Łuk Triumfalny

Wydawnictwo: Czytelnik, 1973
Pierwsze wydanie: Arc de Triomphe, 1946
Stron: 482
Tłumacz: Wanda Melcer

Postanowiłam oszczędzić Wam widoku mojej szkaradnej (i rozwalającej się) okładki. Stąd po lewej jest zdjęcie samego autora.

Cóż za dziwna mieszanka z tej książki. Z jednej strony paleta kawiarni i nocnych klubów, zaprzyjaźniony burdel, ludzkie losy widziane szkiełkiem lekarza, z drugiej tani sentymentalizm, często nazbyt poetycki język, pachnący sztucznym tworzywem. Gdybym mogła wyciąć z niej cały wątek miłosny (bo zmienić go mógłby tylko sam pisarz), książka zapewne bardziej by mi przypadła do gustu. Jednak każda scena z głównym bohaterem i jego wybranką irytowała mnie tym bardziej, im bliżej byłam zakończenia. Chciałam ją nawet ocenić niżej niż Czarny obelisk, jednak ostatnie kilkadziesiąt stron pomogło mi zaniechać tego aktu surowości.
Usiadł na brzegu wanny i zdjął buty. To się przynajmniej nie zmienia, przedmioty i milczący przymus, pospolitość, mdłe przyzwyczajenie w złudnym świetle przemijania. (...) Ale kimkolwiek się jest, poetą, półbogiem czy idiotą, spada się co parę godzin z nieba, żeby oddać mocz. Tego niepodobna uniknąć. Ironia natury. Romantyczna tęcza, rozpięta nad refleksami gruczołów i robaczkowatym ruchem jelit. Narządy ekstazy, szatańsko przystosowane także do wydalania! Ravic rzucił buty w kąt. Wstrętne przyzwyczajenie rozbierania się! Nawet tego niepodobna uniknąć. (...) Zdarzało mu się sypiać w ubraniu, żeby tylko uciec od tej tyranii, ale to tylko odsuwało problem. Uciec nie było można. (s. 26)
Lubicie czytać książki, nie wiedząc o czym są? Po prostu dlatego, że są starymi, sławnymi tytułami, które przez lata obijają się nam o uszy. Często w ich przypadku zdarza mi się nie mieć większego pojęcia o ich fabule i jest to ciekawa okazja do czytania "na czysto", bez nastawiania się na cokolwiek. Polecam takie doświadczenie. W razie czego jednak podam kilka wskazówek dotyczących treści. Akcja rozplanowana jest na listopad 1938 - wrzesień 1939. W Paryżu przebywa Ravic, lekarz, niemiecki uchodźca. Żyje on w stanie całkowitego zawieszenia: pracuje nielegalnie w szpitalu, mieszka w hotelu nastawionym na uchodźców, wiecznie unika kłopotów i marzy o zemście na swoim oprawcy z gestapo. Poznaje też Joannę, kobietę z przeszłością, ale i znikąd, ona jest tajemnicza aż do końca. Jak nietrudno się domyśleć, Remarque wpisuje w tło atmosferę Europy tuż przed nową wojną, wskazując nieudolność i ślepotę polityków oraz bezkarność i terror niemieckiego reżimu jako dwa czynniki wzajemnie się wspierające w drodze do katastrofy.
To, co żyje, jest obdarzone ruchem, ruch przydaje siły, wdzięku lub śmieszności; jakże to porównać z osobliwym majestatem ciała, które nie będzie się już poruszało, tylko ulegnie rozkładowi. Majestat jest atrybutem doskonałości, a człowiek osiąga doskonałość jedynie przez śmierć, i to na krótką chwilę. (s. 35)
To właśnie ta warstwa podobała mi się najbardziej. Ukazuje Europę jako tonący statek, z którego pierwsze uciekają szczury, czujące pismo nosem, gdy jeszcze reszta nie wie co się święci albo się zwyczajnie łudzi. Wszystkie opisy hotelu "International" (był taki dosłownie) są świetne. Budowanie napięcia poprzez wplatanie informacji z poczynań Rzeszy tylko gdzieś w tle (np. artykuł z gazety leżącej na bezdomnym w parku). Kawiarnie, nocne lokale i burdel ze świetną Rolandą - im bliżej wojny, tym więcej ludzi się do nich garnie, istne szaleństwo. Do tego życie szpitalne, stosunek Ravica do swojego zawodu, rozmowy z pacjentami, tragiczna postać Kate (ona i przyjaciel Ravica - Morozow podobali mi się najbardziej) i niezłomna pielęgniarka Eugenia.
- Wiara łatwo zamienia się w fanatyzm. Dlatego religie kosztowały zawsze tyle krwi. - Uśmiechnął się krzywo. - Tolerancja, Eugenio, jest córką wątpliwości. Oto dlaczego pani z całą swoją wiarą jest bardziej napastliwa w stosunku do mnie, niż ja, zatracony bezbożnik, w stosunku do pani. (s. 47)
Wszystko to jest fantastyczne i na najwyższym poziomie, patrząc moim skromnym okiem. Stąd tak mnie dziwiły te mdłe, melancholijno-sentymentalne wstawki, pitu-pitu o ich nieszczęśliwej miłości, wieczne niezdecydowanie tej dwójki. Albo się zestarzałam, albo jestem nieczuła, albo to było naprawdę kiepskie. Mnie w każdym razie nużyło i tylko czekałam aby szanowna Joanna zabrała swoje cztery litery i wróciła do siebie. Szkoda, nie pasowało mi to do takiej nieco atmosfery a'la noir. Dobrze, że pozbył się tej maniery w późniejszym Obelisku. Czasem też Remarque powtarza swoje porównania czy zwroty, niepotrzebnie (jego redaktor powinien wyłapać takie rzeczy). Polskie tłumaczenie nie zachwyca, niektóre wyrażenia wyglądały podejrzanie, to wydanie nie jest też najlepsze pod względem korekty.

- To piękne - powiedział. - Cicho, ogień, książki, spokój. Dawniej nazywano to życiem drobnomieszczańskim. Dziś jest to sen o utraconym raju. (s. 149)
Ocena: 4,5/6

17 lutego 2011

Erich Maria Remarque - Czarny obelisk

Wydawnictwo: Czytelnik, 1991
Pierwsze wydanie: Der schwarze Obelisk, 1956
Stron: 406
Tłumacz: Adam Kaska

Po tej książce zdecydowanie pozytywnie nastawiam się na Łuk triumfalny, który będę czytała w przyszłym miesiącu (?). W ogóle przeprosiłam się z Remarque'iem i jestem przekonana, że to był utalentowany pisarz. Co prawda, trochę monotematyczny, no ale to trochę jak z naszym pokoleniem kolumbów, takie czasy zmieniają człowieka.

Wieczór w niebieskim płaszczu stoi już przy oknie. Pokój jest pełen refleksów i cieni i nagle samotność uderza mnie jak maczuga z zasadzki. Wiem, że to głupstwo, nie jestem bardziej samotny niż wół w stadzie wołów, ale cóż mogę poradzić? Samotność nie ma nic wspólnego z brakiem towarzystwa. (s. 81)
Wieczór nagle staje się wagą, na której obu szalach spoczywa jednakowy ciężar świata. Czuję ją, jakby balansowała lekko na mojej piersi. Nic mi się stać nie może, myślę, póki tak spokojnie oddycham. (s. 149) zamieram, kiedy czytam coś takiego...
Książka zaskoczyła mnie swoim dowcipem i kpiną. Dialogi momentami są przezabawne, co razem z tłem w postaci niemieckiej rzeczywistości lat 20. XX wieku daje świetny efekt. Z jednej strony śmiech, z drugiej przewartościowanie wszystkich dawnych wartości. Zastanawiam się czy Ludwik nie jest czasem alter ego autora. On wraz ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi jest kwintesencją tego jak zmieniły się Niemcy po I wojnie światowej, ale też, co mnie bardzo uderzyło, że faktycznie to jej wybuch jest cezurą oddzielającą XIX i XX wiek. Potem już nic nie miało być takie samo i Czarny obelisk udanie to przekazuje między wierszami. Świat stracił wtedy ostatnie ślady swojej dawnej niewinności (jeśli ją kiedykolwiek miał?). W czasach szalejącej inflacji postępuje ostateczna degrengolada społeczeństwa. Wszystkie te początkowo wykpiwane zmiany dadzą później efekt w postaci triumfu rodzącego się już nazizmu.
(...) jeśli wierzyć nekrologom, ziemia wydaje się być zamieszkana przez hordę aniołów bez skrzydeł, o których nic się nie wiedziało. (s. 75)
(...) wyobrażałem sobie Boga jako kogoś w rodzaju zakłopotanego prezesa stowarzyszenia, szczególnie jeśli dwa wrogie kraje są tego samego wyznania. Za którym się wypowie? Za krajem z większa ilością mieszkańców? Albo z większą ilością kościołów? A gdzie jest sprawiedliwość, jeśli da zwycięstwo jednemu krajowi, a drugiemu nie, mimo, że tam się równie gorliwie modlono? Niekiedy wydawał mi się jak zagoniony stary cesarz kilku krajów, który stale musi brać udział w paradach i bez ustanku zmieniając mundur - katolicki na protestancki, potem na ewangelicki, anglikański, episkopalny, reformowany, i zawsze stosowanie do nabożeństwa, jakie się właśnie odbywa - zupełnie jak cesarz na paradach huzarów, grenadierów, artylerii i marynarki. (s. 119-120).
A czym jest tytułowy obelisk? Dla mnie to symbol dawnego Cesarstwa, na który teraz już tylko sikają pijacy, który tkwi jak wyrzut sumienia, którego należy się pozbyć, by przetrwać. Stanął na grobie starej kur.wy, już nikomu niepotrzebny, całkowicie nieprzystający do nowych czasów. Chętnie przeczytałabym zdanie innych w tej kwestii.

Ocena: 4,5/6

P.S. Mam kryzys na całej linii odnośnie pisania recenzji.
P.S.2 Poproszę o pomoc przy otagowaniu tej książki; jaką kategorię powinnam dać?

28 grudnia 2010

Walter Moers - Miasto śniących książek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2006
Pierwsze wydanie: Die Stadt der Träumenden Bücher, 2004
Liczba stron: 461
Tłumacz: Katarzyna Bena

Umarłam i trafiłam do nieba moli książkowych! Ta myśl zdecydowanie mi przychodziła do głowa, zwłaszcza przy opisach Księgogrodu - istnym raju. Te szczegółowe wizje pachnące książkami, pełne antykwariatów, księgarni, spotkań z autorami, niesamowitych okładek, świetnych tytułów... Do tego sama charakterystyka tego miejsca: wąskie uliczki, stare domy, oryginalni mieszkańcy! I na każdym kroku wszyscy mówią głównie o książkach! Czyta każdy, na ulicach toczą się dyskusje, klasyka znana jest powszechnie, wstydem jest nie znać pewnych nazwisk i ich dzieł. Wyobraźcie sobie na stronach co jakiś czas obrazek otwartej książki, aż zapraszającej do czytania (ma się uczucie, jakby się chciało wejść do książki, żeby przeczytać tę narysowaną!). Albo taki rysunek: na stole leży otwarta księga, obok kubek z czymś parującym i słodka bułeczka o nazwie Loczek Poety. Brakowało tylko jeszcze dorysowanego tyłu moje głowy, bo to ja siedziałam w owej Moersowej knajpce w tamtej chwili!

Magia, pełno jest jej w Mieście śniących książek. A zaczyna się tak: Hildegunstowi Rzeźbiarzowi Mitów umiera ojciec duchowy - jego nauczyciel pisarstwa, że tak to ujmę. Zostawia on mu coś bardzo cennego, coś bardzo szczególnego, coś co zmienia całkowicie życie naszego smoka (bowiem bohater w istocie jest dinozaurem, ludzie w książce właściwie nie występują). To coś sprawi, że wybierze się on w podróż do tytułowego miasta, a my zwiedzamy je razem z nim. I nagle około 150 strony akcja rusza z kopyta! Nie chcę pisać Wam za dużo, ponieważ samodzielne odkrywanie tajemnic tego miejsca, pozwalanie zaskakiwać się rożnymi zwrotami w fabule i dotarcie do najciekawszych momentów sprawiło mi tyle radości i przyjemności, że byłoby okrutne odbierać to innym. Mam nadzieję, że i Wy wiele razy wybuchniecie w trakcie lektury śmiechem, jak ja to robiłam.

Książkę dostałam na ostatnie urodziny z polecenia Quaffery'ego, któremu za to bardzo dziękuję! Powtórzę za nim: nie psujcie sobie zabawy i nie przeglądajcie jej przed przeczytaniem. Odkrywajcie wszystkie rysunki po kolei, dajcie się zaskoczyć. Ta lektura pozwala się poczuć jeszcze raz jak dziecko! I pamiętajcie o odszyfrowaniu nazwisk buchlingów - będziecie mieć ubaw po pachy, zaręczam :)

Słowa uznania dla wydawnictwa: strona techniczna robi ogromnie wrażenie, i projekt, i tłumaczenie, i korekta (jedna literówka tylko), i dodanie wstążki jako zakładki, i papier. No, sami zobaczcie w księgarni. Ja mojego egzemplarza się na pewno nie pozbędę.

Ocena: 5,5-6/6

29 września 2010

Herta Müller - Głód i jedwab

Wydawnictwo: Czarne, 2008
Pierwsze wydanie: 1997
Liczba stron: 200
Tłumacz: Katarzyna Leszczyńska

Literacka Nagroda Nobla 2009

Ciężka pozycja. Müller ciągle wpadała w moje ręce i za każdym razem nie zdążyłam przeczytać jej książki przed terminem jej zwrotu. Tym razem mi się udało. I dobrze, w końcu wstyd nie znać noblistki, niezależnie co się samemu myśli o decyzjach Komitetu.

W trakcie lektury czułam pewien dysonans. Z jednej strony kobieta, która pisze tylko o strachu, o złości, o krzywdach swoich i innych, z drugiej ze zdjęcia patrzyła na mnie mocno umalowana, roześmiana kobieta. Przeczytałam też notki o pozostałych jej książkach i właściwie wszystkie dotyczą tego samego tematu - dyktatury w Rumunii. Wdaje mi się przez to trochę zasklepiona w swoim smutku, we wspomnieniach, jakby była już złamana na całe życie. Nie wiem czy to prawda, mam po prostu takie wrażenie. A znam ludzi też pokiereszowanych przez los w PRL, którzy zostawili to jednak za sobą. Może Herta traktuje pisanie jako formę autoterapii, próbę przetrawienia tego, co się stało. Za młoda jestem, żeby oceniać jej postawę. I przyznaję, że w porównaniu z tym, co pisze o Rumunii, to PRL po 1956r. jawi się jako państwo, w którym jednak dało się jakoś żyć. A ja to mam z nim wspomnienia co najwyżej powiązane z najfajniejszym okresem mojego dzieciństwa. Zresztą, jako dziecko przyjmowałam jako naturalne puste sklepy i kartki na jedzenie, bo nie byłam jeszcze wtedy w wieku, w którym przychodzi zastanowienie. A Müller wspomnienia ma straszne: codzienny strach, okropne traktowanie kobiet jak fabryki dzieci, pokątne mordowanie ludzi, kłamstwa i kult jednostki.

To nie jest proza dla każdego, myślę, że im ktoś młodszy, tym bardziej bym zalecała poczekanie z jej lekturą. Niby to eseje, ale bardzo pachnące prozą, podejrzewam, że jej książki są właśnie w takim stylu. Zmierzę się jeszcze z "Sercątkiem", ale po dłuższym czasie. Czytanie tego siada kamieniem na sercu i ciąży. Trzeba potem odpocząć.

Ocena: 4/6

P.S. Mam okropny kryzys blogowy, bardziej mnie nie ma niż jestem :(

16 września 2010

Anonim - Kobieta w Berlinie. Zapiski z 1945 roku

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: 2003
Liczba stron: 200
Tłumacz: Barbara Tarnas

Ta książka pokazuje najgorszą stronę wojny i jak łatwo dochodzi do powszechnego zezwierzęcenia. Młody chłopak, w swojej wsi, przy rodzinie, jest zwyczajnym, spokojnym człowiekiem. Młoda kobieta zakochuje się, słucha w domu Beethovena, podróżuje po Europie. Przychodzi wojna i zmiata ten stary świat jak śmieci z podłogi. Nikt i nic się tej sile nie może oprzeć.

Wstrząsające zapiski kobiety, która przeżyła zdobycie Berlina wiosną 1945 roku. Jej dziennik opisuje okres kwiecień - czerwiec, jest bardzo szczegółowy, niczego nie zataja, ale nie jest zbyt dosadny, wulgarny. Wydaje się być momentami beznamiętny, ale jednocześnie jest jedynym sposobem, żeby poradzić sobie z bezmiarem tego koszmaru. Mężczyźni zachowują się jak zwierzęta, udowadniając, że to nimi rządzą hormony w większym stopniu niż kobietami. Gwałci też Polak, jest względnie delikatny i się tłumaczy, ale i tak jego popęd jest ważniejszy od godności całej ludzkości świata, a co dopiero jakiejś starszej wdowy. Z drugiej strony sporo kobiet próbuje znaleźć jakiś porządek w tym chaosie, dla własnego bezpieczeństwa. Więc zgadzają się na "ochronę" oficerów w zamian za jedzenie, za możliwość bycia własnością tylko jednego żołnierza. Myślałam, że czegoś takiego nie da się przeżyć, że nie można sobie tego jakoś w głowie poukładać, a potem się otrząsnąć. Da się. Jest to szokujące, ale ten pamiętnik to dowód na to jak nieprawdopodobnie silne są kobiety.
W dawnych wojnach mężczyźni mogli się chełpić, że tylko oni mają przywilej śmierci i bycia zabijanym za ojczyznę. Dziś kobiety też mają w tym swój udział. To nas przeobraża, sprawia, że stajemy się świadome własnej wartości. U schyłku wojny następuje, oprócz wielu innych klęsk świata, także klęska mężczyzn jako płci. (s. 37)
Zastanawiam się jak było w tej części Niemczech zajętej przez Amerykanów. Nie sądzę, żeby ten opis się specjalnie różnił, może byli bardziej cywilizowani, ale zło jest złem. I czy możemy powiedzieć, że im się należało? Nie chcę świata, który tak rozumuje, który chce zniżać się do poziomu oprawcy. W każdym razie w posłowiu są przytoczone słowa autorki: "Żadna z ofiar nie może nosić swoich cierpień niczym cierniowej korony. Ja w każdym razie mam uczucie, że to, co mnie spotkało, wyrównało w pewien sposób rachunek". Straszna książka, wywołała mnie masę przemyśleń, tu jest ich tylko mała część. Polecam lekturę, ale tylko osobom o silnych nerwach i nie w hurra-optymistycznym nastroju, bowiem jest bardzo ponura i dołująca.

Książka została wydana bardzo dobrze, zmieniłabym jednak tę fatalną okładkę, aż się prosi o jakieś historyczne zdjęcie, np. to lub to.

Ocena: 5/6

23 sierpnia 2010

Tomasz Mann - Dostojewski - z umiarem i inne eseje

Wydawnictwo: Muza SA, 2000
Pierwsze wydanie: eseje z lat 1921 - 1954
Liczba stron: 283

Laureat Literackiej Nagrody Nobla - 1929

Obok zdjęcie pisarza, okładki w sieci nie ma, jak zrobię zdjęcie, to wstawię. Książka zawiera tylko niewielki dorobek Manna w dziedzinie esejów, jest ich 9. Wszystkie mówią o innych pisarzach i bardzo często o ich dziełach. I tak noblista zachwyca się Cervantesem, Goethem, Tołstojem, Dostojewskim, Czechowem, Kafką i Strindbergiem. Zwłaszcza widać w tych esejach uwielbienie dla geniuszu Goethego, któremu poświęca chyba najwięcej miejsca. Nieustannie stawia koło niego Tołstoja, a to uwypuklając między nimi podobieństwa, a to zaznaczając dzielące ich różnice. Niewątpliwie zachęcił mnie do przeczytania wielu tytułów, które każdy z nas ma w pamięci, ale nie zawsze zdążył jeszcze je przeczytać. W moim przypadku to będzie Don Kichot, Faust, kilka opowiadań Czechowa i właściwie cały Strindberg, który za mną chodzi od lat i nęka mnie, gdzie tylko zajrzę.
Pewnego dnia Gorki ujrzał Tołstoja siedzącego samotnie nad brzegiem morza - ta scena jest szczytowym punktem jego wspomnień. "Siedzi, podparłszy oburącz głowę, między palcami powiewają srebrne włosy brody, patrzy w dal na morze, a do nóg jego posłusznie się toczą i łaszą zielonkawe fale, jakby opowiadały coś staremu magowi... I on również wydał mi się prastarym kamieniem, który ożył i zna wszystkie przyczyny i cele, myśli o tym, kiedy i jaki będzie koniec kamieni i roślinności, ziemi, wody morskiej i człowieka, i całego świata od kamienia aż do słońca. I morze jest częścią jego duszy, i wszystko wkoło powstało za jego wolą, z niego. Wydało mi się, że w nieruchomym zamyśleniu starca jest coś wieszczego, czarodziejskiego... Brak słów na wyrażenie tego, co odczuwałem wtedy; duszę przejmował zachwyt i niepokój, a później wszystko się zlało w przejmującą szczęściem myśl: Nie jestem sierotą na ziemi, dopóki ten człowiek jest tutaj". I Gorki oddala się "na palcach", aby piasek nie zaskrzypiał i nie przeszkodził myślom starca. (s. 148)
Szczególnie podobał mi się esej Podróż przez ocean z Don Kichotem z 1934r., Anna Karenina ( wstęp do wydania amerykańskiego, 1939r.) i Ku czci pisarza z 1940r. o Kafce. Ten pierwszy jest kwintesencją mannowskiego eseju, który do końca esejem nie jest, ponieważ zawiera wspomnienia z podróży do Ameryki. Drugi ukazał mi znaczenia książki Tołstoja, o których nie myślałam w trakcie lektury. Trzeci wyjaśnił mi dobitnie wielkość Kafki i sprawił, że na jego Zamek spojrzałam z nowej perspektywy. Dodatkowym walorem tego zbioru jest liczba anegdot, które Mann przytacza, np. o tym jak Tołstoj wskakuje swojemu rozmówcy na plecy (sic!;) albo jak Goethe przyzwala gościowi wysiorbać mizerię z sosem z talerza ;) Kilka razy się wręcz uśmiałam w trakcie lektury, co równoważy poważne fragmenty esejów, zwłaszcza obszerny i dość ciężki esej Goethe i Tołstoj. No i w jednym z nich znalazłam nowy cytat dla mojego bloga, autorstwa Goethego.

Ocena: 4/6

31 lipca 2010

Patrick Süskind - Historia pana Sommera

Wydawnictwo: Świat Książki, 2006
Pierwsze wydanie: 1991
Liczba stron: 110
Tłumacz: Małgorzata Łukasiewicz

Książeczka na ok. 1,5 godziny, w sam raz na krótki, przyjemny przerywnik dla oderwania się na chwilę od pozycji cięższych czy bardziej męczących. Mi brakowało takiej normalnej historii, żeby wszystko miało ręce i nogi, bo teraz czytam jakieś opowiadania, literaturę faktu i kończę jedną fatalną powieść noblisty (o której wkrótce).

Nie załapałam się na fale oceniania Pachnidła, gdzieś u mnie w domu chyba nawet jest ta powieść, filmu nie zdzierżyłam do końca, a o Süskindzie nie wiedziałam nic, dopiero tył okładki mnie uświadomił, że to właśnie ten popularny autor. Książka zawiera też ilustracje Jean-Jacques Sempé'go, tego od Mikołajka, są one na pewno dużym atutem Historii pana Sommera.

Ta historia to jednak za dużo powiedziane, ponieważ tytułowy bohater jest jedynie stałym elementem pojawiającym się w różnych epizodach z życia chłopca, którego imienia nie zapamiętałam, a może go nie ujawniono. Epizody te z kolei składają się na historię jego dorastania. Całość napisana jest zgrabnie, choć z licznymi dygresjami, lekko i wcale zabawnie (kilka razy się głośno roześmiałam, zwłaszcza scena z ciasteczkiem mnie ubawiła). Ot, taka książeczka na chwilę, dla relaksu, nic się nie stanie, jeśli jej nie przeczytamy, ale zapewni ona nam chwilę przyjemności.

Ocena: 4/6