Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MUZA. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MUZA. Pokaż wszystkie posty

17 marca 2020

Kate Fox - Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania

Wydawnictwo: Muza, 2007
Pierwsze wydanie: Watching the English. The Hidden Rules of English Behaviour, 2004
Stron: 617
Tłumaczka: Agnieszka Andrzejewska

Sporo lat przeczekała ta książka w moim schowku. W końcu się doczekała. Trochę szkoda, że tak długo czekała, bo jednak rok wydania a czasy współczesne to naprawdę przepaść. Nie twierdzę, że się bardzo zestarzała, ale wydaje mi się, że obecnie autorka dodałaby sporo rozdziałów/podrozdziałów, który by ciekawie uzupełniły ten tom.

Warto pamiętać, że Przejrzeć Anglików skupia się właśnie na tym narodzie, nie na Brytyjczykach, nie na Szkotach, Walijczykach czy Irlandczykach. Kolejne rozdziały bardzo szczegółowo wgłębiają się w zachowanie Anglików w różnych sytuacjach takich jak praca czy szeroko rozumiana rozrywka, omawia ważne dziedziny życia np. jedzenie lub seks. Nie jest to akademicka lektura, zdecydowanie wpada do worka tej popularnonaukowej, ale nadal jest dość oryginalna, bowiem Kate Fox... jest zwyczajnie przezabawna! Zapewniam Was, że pisze ona o swoich rodakach nie tylko w sposób obiektywny, ale przede wszystkim w sposób przesiąknięty angielskim humorem i ironią (nierzadko jest też autoironiczna). Poczucie humoru Anglików jest zresztą dogłębnie omówione w tej książce i co rusz pojawia się ten wątek w poszczególnych rozdziałach jako jedna z podstawowych cech typowego Anglika.

Rodzaj ludzki jest uzależniony od tworzenia zasad. Każda bez wyjątku czynność ludzka (w tym naturalne funkcje biologiczne, takie jak jedzenie czy seks) obwarowana jest skomplikowanymi zestawami zasad i regulaminami, które dyktują szczegółowo, kiedy, gdzie, z kim i w jaki sposób dana czynność może być wykonana. Zwierzęta te rzeczy po prostu robią; ludzie wyczyniają z nimi ceregiele i nazywają je cywilizacją. (s. 22-23)

Chyba nie będzie jakimś spoilerem, gdy napiszę, że przeciętny Anglik to osobnik zabawny (w dość specyficzny sposób), pełen ironii, ułomny pod względem towarzyskim, zachowujący rezerwę, lubiący narzekać i mający bzika na punkcie fair play. To tak z grubsza. Prawda ta objawia się w niemal każdym rozdziale. Do tego zestawu trzeba dodać jeszcze kilka innych cech, ale o nich dowiecie się już z samej książki, którą niniejszym polecam. Niech Was nie zniechęci ta fatalna okładka.

Ocena: 5/6

25 stycznia 2019

Siba Shakib - Samira i Samir

Wydawnictwo: MUZA SA, 2005
Pierwsze wydanie: 2003
Stron: 278
Tłumacz: Barbara Tarnas

Irańsko-niemiecka pisarka, książka o Afganistanie. Ciekawe połączenie, bo czytając, ma się wrażenie, że akcja dzieje się może w połowie XX wieku, świat opisywany jest mocno zacofany i wszyscy żyją tak samo, jak ich przodkowie. A tu czasem przewija się samolot na niebie, wojny, Rosjanie, Amerykanie, świat współczesny. To pierwszy element wrażeń z czytania, a drugi to ciekawość skąd Shakib wzięła całe tło, ale też szczegóły codziennego życia, tradycje, sposób wysławiania się. Tego nie wiem. Pisarka zdaje mi się bardziej niemiecka niż irańska, z drugiej strony ma coś tak charakterystycznego dla pisarzy z Bliskiego Wschodu: operowanie poezją.

To jest właśnie to, co najbardziej zapamiętałam z całej książki. Poetycki język. Czasem aż do przesady, ale nieraz łapiący za serce, przyznaję. Język ten w tak odmienny sposób opisuje rzeczywistość, że czytelnik od razu czuje się się jak na innej planecie. Tytuł mnie zmylił, ponieważ zakładałam, że to opowieść o nieszczęśliwej miłości Samiry i Samira w równie nieszczęśliwym kraju. Szybko jednak okazuje się, że Samira i Samir to jedna i ta sama osoba: dziewczynka wychowana jako chłopiec, udająca go, zmuszona do ukrywania swojej prawdziwej tożsamości, tylko dlatego, że miała pecha nie być pierworodnym synem swojego ojca - Komendanta. Wiele jest w tej powieści aspektów, które dla człowieka zachodu wydają się absurdalne i aż nierzeczywiste, ale tam bywa, że to jedyne życie jakie ktoś zna.

Lektura tej książki trochę mnie stresowała, bo co chwilę bałam się, że zaraz ktoś ją nakryje, złapie, odkryje cały sekret i wszystko się wyda, zgwałcą ją i brutalnie zabiją. Na szczęście, powieść ta nie obfituje w jakieś okrutne opisy jeżące włosy na głowie. Jest w niej za to dużo poezji, subtelnego języka, powtarzania całych zdań istotnych dla bohaterów, zaklęć, którymi się chronią, ich marzeń i nadziei. Samira jest interesującą postacią, łatwo ją sobie wyobrazić, jej wygląd, który uwodzi i mężczyzn, i kobiety, jej spryt, zwinność, jej jazda konna, tajemniczość. Dla mnie najciekawszym pomysłem było to, że autorka nie skupia się na tym, że Samira udaje chłopca, młodego mężczyznę. Samira się nim staje. Zachowuje się jak facet, chodzi jak on, siada, mówi, pluje jak inni. Co więcej, im jest starsza, z tym większymi problemami z własną tożsamością się boryka. Sama nie wie, kim jest. Ciągnie ją do bycia kobietą, zwłaszcza w obecności przyjaciela, ale bycie kobietą, to więzienie, wyrok od urodzenia, a ona już przyzwyczaiła się do swojej niezależności.
Samira czesze swoje grube, czarne włosy, nakłada na biały kamiz kolorową, błyszczącą kamizelkę, mówi, matko, żyjemy w kraju, gdzie także mężczyźni nie są wolni. Gdyby byli wolni, nie potrzebowaliby odbierać wolności kobietom. Ten, kto jet wolny, nie musi nikomu innemu zabraniać być wolnym. (s. 233)
Warto zwrócić uwagę na ten wewnętrzny konflikt. Do tego książka niejako przy okazji pokazuje absurd różnicowania mężczyzn i kobiet. Jakby to było naprawdę takie ważne, żeby one nie miały prawa czytać, uczyć się czy jeździć okrakiem na koniu. Zupełny absurd budować cały swój świat i wiarę na tak niedorzecznych przekonaniach.

Ocena: 4,5/6

26 grudnia 2015

Bolesław A. Uryn - W świecie jurt i szamanów

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Stron: 335

Od razu uprzedzę, że nie jestem targetem tej książki. Zamówiłam ją zg na cudowną okładką, która po prostu zawładnęła moją wyobraźnią, a że Mongolia fascynuje mnie od lat, wydawało mi się, że to będzie książka dla mnie. W czasie lektury doszłam do wniosku, że to pozycja napisana przez mężczyznę po 60. skierowana właśnie do męskich czytelników w średnim wieku. Nie sądzę, żeby autor zdawał sobie z tego sprawę i że zrobił to intencjonalnie, po prostu skupia się na sprawach interesujących z punktu widzenia męskiego podróżnika w jego wieku lub trochę młodszego i ma też taki, a nie inny styl pisania. Nie jest to zarzut, daleka jestem od tego, po prostu łatwiej będzie mi wytłumaczyć mój odbiór tej książki.

Uryn jest na pewno świetnym podróżnikiem, jednak pisanie o swoich wojażach wychodzi mu już nieco gorzej (choć zdecydowanie lepiej niż Pałkiewiczowi!). Dużo miejsca poświęca historii i pisze o niej w mało interesujący sposób, wyciąga mało ciekawe szczegóły, jest też bardzo techniczny, skłonny do suchych opisów. Pisze właśnie tak po męsku: o łowieniu ryb w Mongolii, o jakichś danych technicznych spływu kajakowego, o sprzęcie i jego zabezpieczeniu. Nie jest więc to książka stricte podróżnicza, raczej książka, która ma przedstawić bardziej szczegółowo Mongolię oraz pomóc przygotować się do ewentualnej tam podróży. Z każdej strony przebija jego miłość do tego kraju i to poczytuję za jej plus!

Trochę rozczarowana byłam też, że część tekstu była już wcześniej gdzieś drukowana, bo zawiera wiele cytatów. Do tego zdjęcia są opisywane fragmentami tejże książki, więc co chwila czytelnik czyta dwa razy to samo. Oczekiwałabym choć bardziej osobistych podpisów pod zdjęciami. Mapa nie zawiera wszystkich miejsc, o których pisze autor, więc czasem wiedziałam tylko mniej więcej, gdzie akurat był. Zdarza mu się pisać o czymś wyjątkowo interesującym i oryginalnym i wspomnieć, że ma tego czegoś zdjęcie, ale brak tego zdjęcia w samej książce. Brakowało mi więcej o samych podróżach, jakichś anegdot z nich, opowieści o ludziach tam, mieszkających. To się pojawia, ale jednak nie w takim natężeniu, w jakim bym sobie życzyła.
Jesienią tajga jest cicha i piękna. W kolorach złota i czerwieni. Świetlista. Szczyty gór skrzą się lodem na tle błękitnego nieba. Wszystko to jednak ładnie wygląda, gdy świeci słońce. Szczególne wrażenie sprawiają zachody słońca, gdy ziemię pokrywa czarny, lodowaty mrok, a modrzewie na stokach gór jeszcze złocą się w słońcu. Płoną ogniem w jego promieniach. O zachodzie świat staje się czarny, ponury. Po zmroku natychmiast robi się zimno, groźnie i nieprzyjemnie. Pod lodowatym oddechem wiecznej zmarzłoci zamiera życie przyrody i - podobnie - obozowe. W oddali zaczynają wyć wilki... (s. 228)
No i moje osobiste zaskoczenie: Mongolia zawsze była w sferze moich marzeń. W trakcie lektury W świecie jurt i szamanów zaczęło do mnie docierać, że to chyba jednak za wysoka poprzeczka dla mnie. Trochę mnie Uryn otrzeźwił. Żeby zwiedzić ten kraj trzeba mieć kilka tygodni wolnego (jest ogromny), trzeba umieć prowadzić samochód (dobrze i to najlepiej terenowy), jeździć na koniu, trzeba umieć przetrwać czasem w ciężkich warunkach (np. zalany samochód, spędzasz cały dzień w lodowatej wodzie, ratując swoje rzeczy), nie należy odmawiać zjedzenia lub wypicia czegoś, na widok czego mój żołądek się sam skręca, do tego... roje komarów i insektów (sic!). To była ciekawa lekcja pokory dla mnie. Wiem, że nie jestem jednak typem ekstremalnego podróżnika, któremu żaden trud nie jest straszny.
" (...) wylazłem na zewnątrz i oniemiałem. Wokoło - bajka. Gwiazdy lśniły jak świąteczna dekoracja. Jaskrawe światło księżyca odbijało się od srebrnej ziemi. Szron spowodował, że wokół mnie cały świat aż po horyzont był jak z polerowanej srebrnej blachy. Łącznie z końmi, które grzebały kopytami i chrzęściły pyskami, żując wydobyte spod śniegu źdźbła. (s. 242)
Co polecam Waszej uwadze to zdecydowanie wspomniane już zdjęcia. Są naprawdę dobre i wysokiej jakości. A część z nich można zobaczyć tu.

Ocena: 3,5/6

17 lutego 2015

Joel Bakan - Dzieciństwo w oblężeniu: łatwy cel dla wielkiego biznesu

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Pierwsze wydanie: Childhood Under Siege: How Big Business Targets Children, 2011
Stron: 297
Tłumacz: Hanna Jankowska

Nie ma to jak recenzować książki, które dostałam od wydawnictwa w 2013 roku... No ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Bakan jest ostry i konkretny jak żyleta*. Rzuca statystykami, wynikami badań, artykułami jak z rękawa. Nie robi tego w sposób przesadnie suchy i po akademicku nudny, ale też nie ma tu populizmu czy lania wody coby autor mógł przedstawić w jakiś zjadliwy sposób swój pogląd. Początkowo byłam troszeczkę sceptyczna, bowiem na pierwszy ogień wziął on przeróżne gry komputerowe i aplikacje mobilne. Za bardzo do mnie nie trafia argument, że gry są odpowiedzialne za przemoc i znieczulicę, choć faktycznie małe bąble nie powinny grać w jakieś dziwne odmóżdżacze typu Zabij swoją żonę...  Tak więc początek książki jest nieco histeryczny, jednak im dalej w las, tym Bakan podnosił coraz ciekawsze argumenty udowadniające tezę, że wielkie korporacje nie mają żadnych skrupułów przed zarabianiem na dzieciach. Muszę przyznać, że szybko włosy zaczęły stawać mi dęba!

To, co pisze on o rynku leków psychotropowych mrozi krew w żyłach. Nie jest przesadą powiedzenie, że firmy farmaceutyczne mają wręcz na sumienie życie niektórych dzieci... To tylko pogoń za pieniędzmi, nic innego, nawet w tak poważnej dziedzinie jaką jest medycyna. Ale to ta moja naiwność, w końcu ten rynek to tylko komercja, o czym świadczą perypetie leków na AIDS. W każdym razie od tego rozdziału czytałam już Dzieciństwo w oblężeniu kręcąc głową z niedowierzaniem.

Ciekawie opowiada też autor o zmianach w systemie edukacji, poświęca temu zagadnieniu kilka rozdziałów, rozpatrując je pod kilkoma kątami, naprawdę bardzo trafnie. Z kolei części omawiające zanieczyszczenie środowiska naturalnego (i udawanie, że nic się nie dzieje, to nie oni, problemu nie ma, to nie powoduje żadnych chorób - sic!) oraz produkcję z użyciem trujących substancji całkowicie mnie już przeraziły. Zaczęłam inaczej patrzeć na przedmioty codziennego użytku, zabawki, nawet na własną kurtkę... Człowiek ma ochotę się po prostu wynieść tam, gdzie nie sięga cywilizacja, chodzić w spódniczce z liści, dziecko wykształcić samemu i zaszyć się niczym Thoreau na zawsze. A przecież tak się w życiu nie da. I może będę miała wpływ na to, że nikt mojego dziecka nie będzie faszerował psychotropami od małego oraz na to, czy koło mojego domu będą składowane jakieś niebezpieczne odpady, ale już nie da się uniknąć np. tego, że będzie ono miało styczność z jakaś substancją tylko dlatego, że dostanie breloczek czy będzie bawić się krążkiem hokejowym...

Książki z serii Spectrum tradycyjnie podnoszą mi ciśnienie. Taka to cena poszerzania horyzontów. Polecam.

Ocena: 4,5/6

*Ależ ja się powtarzam! kilka recenzji wcześniej napisałam to samo...

21 maja 2012

Irving Stone - Jack London: Żeglarz na koniu

Wydawnictwo: MUZA, 2012
Pierwsze wydanie: 1938
Stron: 367
Tłumacz: Kazimierz Piotrowski

Przyjdzie mi, niestety, włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu jaką są wszystkie recenzje do których dotarłam, ponieważ każda z nich jest bardzo pozytywna, ja natomiast nie mogę pominąć milczeniem własnego rozczarowania tą lekturą.

Nie wiem co przeważyło, chyba jednak dwie najważniejsze kwestie były równo niesatysfakcjonujące. Pierwsza więc to sam London. Do tej pory czytałam zaledwie jedną jego książkę i to w zeszłym roku (Kaftan bezpieczeństwa). Za to jako mniej więcej 14-letnie dziewczę zalewałam się łzami nad ekranizacją Białego Kła. Kojarzył mi się zawsze ten pisarz z przygodami, Alaską, powieściami raczej dla chłopców, czyli standardowo. Stone daje szansę poznać jego osobowość dogłębniej i muszę przyznać, że London nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Owszem, miał cechy, które są dla mnie godne podziwu. Po pierwsze: pracowitość - konsekwencja z jaką planował ile w ciągu dnia zrobi, napisze, przeczyta itd. jest powalająca i sprawiała, że miałam ochotę schować się do mysiej dziurki ze wstydu za własne lenistwo. Po drugie: ciekawość świata. Chłonął wszystko jak gąbka, szukał wiedzy jak spragniony wody, zawsze chciał od razu ogarnąć cały temat, a najlepiej jeszcze coś w danej kwestii zmienić, wręcz zrewolucjonizować. Po trzecie: uprzejmość i traktowanie wszystkich z równym szacunkiem i zainteresowaniem. Oczywiście, szczycił się też niesamowitą odwagą, radością życia, umiejętnością brylowania i zabawiania towarzystwa jednak to nigdy mi nie imponowało. Jednak z książki Stone'a powoli wyłania się obraz człowieka, którego trudno by postawić sobie za wzór. Wieczny chłopiec, lekkomyślny, podejmujący stale irracjonalne decyzje. Uważany za niezwykle męskiego, w moim oczach tym mężczyzną nigdy się nie stał, bo czyż przepłynięcie lodowatej rzeki przemienia chłopca w mężczyznę? Czy oznaką jego dorosłości była przeprawa przez Morze Żółte? Męskości stawiam jednak zupełnie inne wymagania. Z drugiej strony London był człowiekiem pełnym przeciwieństw: potrafił miesiącami pracować za grosze kilkanaście godzin na dobę z przerwą na sen i cały zarobek oddać matce, a potem, już jako pisarz, szastał pieniędzmi na prawo i lewo, wręcz wyrzucał je w błoto. Całe życie był zadłużony! Do tego otaczał się tak nieodpowiednimi ludźmi, był naiwny jak dziecko, nie potrafił przyznać się do błędu i nigdy nie rezygnował z niczego, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to nie ma prawa skończyć się dobrze (np. wyprawa "Snarkiem" czy budowa Domu Wilka). Swój talent i szczęście mógł wykorzystać zdecydowanie lepiej, o czym świadczą stosy notatek i niezrealizowanych pomysłów jakie znaleziono w jego archiwum po śmierci w wieku zaledwie 40 lat. No i ten jego stosunek do kobiet, który ostatecznie zrobił mu więcej szkody niż pożytku. Mój stosunek do niego sama przyjęłam ze dziwieniem, ponieważ pamiętam, że inne biografie Stone'a (Pasja życia i Opowieść o Darwinie) wpoiły mi wręcz nabożny szacunek do przedstawianych osób, niemal je pokochałam, traktowałam jak przyjaciół i wzory do naśladowania. 

To jest ta pierwsza warstwa, która mnie rozczarowała., ona sama jednak nie przyczyniłaby się do raczej niskiej oceny, ponieważ nie oceniamy biografii za to czy nam główny bohater odpowiada jako człowiek, czy nie. W końcu London mógł sobie żyć jak mu się podobało i cokolwiek napiszę będzie jeszcze długo podziwiany. Żeglarza na koniu pogrążył jednak sam autor. Po raz pierwszy widzę, że zupełnie nie przyłożył się do pisania. Chyba najbardziej miałam dość wiecznego czytania o pieniądzach: a to ile Jack pożyczył, a to ile zarobił, ile komu oddał, ile dostał zaliczki, za ile kupił materiały na dom, ile wypłacał członkom rodziny. Ileż razy odkładałam tę książkę z powrotem na stosik, bo już miałam po dziurki w nosie tych wyliczeń. Takie kwestie powinny pojawiać się od czasu do czasu, a nie stanowić wręcz szkieletu całej powieści! Poza tym w trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Stone pisał to po łebkach, niemal na kolanie, byle szybciej (przemawia za tym choćby jej stosunkowo niewielka objętość w porównaniu do innych biografii), omawianie niektórych kwestii w dwóch zdaniach. Do tego zalanie czytelnika tysiącem nazwisk, a gdy wracał do niektórych po dłuższym czasie nie próbował nawet mi przypomnieć któż to był (no, ale też czytałam tę książkę dość długo, więc może ten fakt przeważył). Denerwowało mnie też nagłe urywanie narracji i wyskakiwanie z czymś zupełnie nowym - czasem w ramach danego akapitu, czasem od nowego - zupełnie bez związku przyczynowo-skutkowego. Nie da się też ukryć, że Stone nawet nie silił się na obiektywizm. Myślę, że chyba zawsze lubi swoich bohaterów (i dobrze), jednak tym razem miałam wręcz wrażenie, że nachalnie próbuje usprawiedliwiać Londona, wybiela go i pisze mu laurkę, nawet gdy pisarz ten zasługiwał na słowa przygany. Wydaje mi się, że wynika to z zasadniczego błędu Stone'a: napisał Żeglarza na koniu zaledwie 22 lata po śmierci Londona, sam jako dziecko czytał o nim w gazetach, wydaje mi się też, że idee socjalizmu nie były mu obce (Jack był wojującym socjalistą), więc kiedy pisze się biografię swojego idola trudno o obiektywizm.Gdyby nie kwestie warsztatowe, książkę oceniłabym na pewno wyżej. Szkoda, że tłumaczenie też mi czasem zgrzytało.

Jakby tu zakończyć tę moją pisaninę. Nie chciałabym całkowicie zniechęcić nikogo do tej książki, w końcu pozostałym czytelnikom ona się naprawdę podobała. Poza tym London, jak by nie patrzeć, miał ciekawe życie, przeżył tak wiele, że można by tym obdzielić kilkadziesiąt ludzi. Jego biografia zawiera wiele interesujących faktów: np. że był trampem, przez jakiś czas nawet piratem, a jego niewinny idealizm, głęboka wiara w człowieka i umiejętność niepoddawania się mogą przysporzyć mu fanów. Do tego sama książka zachęciła mnie do sięgnięcia po jeszcze kilka jego pozycji (oprócz Martina Edena, którego nabyłam już w zeszłym roku po ciekawych zajęciach z lit. amer.), a mianowicie: Przed Adamem, Szkarłatna dżuma i Mieszkańcy otchłani. Sami będziecie wiedzieć najlepiej: czytać czy nie.


Ocena: 3/6

21 lutego 2012

Arne Dahl - Europa blues

Wydawnictwo: MUZA, 2012
Pierwsze wydanie: 2001
Stron: 366
Tłumacz: Dominika Górecka

Muszę się przyznać, że nie ma już odwrotu: zamierzam przeczytać tę serię do końca. Złapałam się na tym, że nie tylko nie mogłam się doczekać kiedy książka do mnie dotrze (chrapka na kryminał!), ale też byłam i nadal jestem wielce zaciekawiona kolejnymi zmianami w życiu prywatnym bohaterów.

Oczywiście, zagadka ma tu też znaczenie, a ta akurat dotyczy handlu kobietami. Jednak to okazuje się tylko pierwszym problemem, bowiem autor wkrótce skręca w stronę historii i zakończenia II wojny światowej. Drużyna A stoi przed koniecznością znalezienia wspólnego elementu pomiędzy morderstwami sutenerów i ... kandydata do Nagrody Nobla. Jak to u Dahla, jest wytężona praca, siedzenie przed stosami dokumentów, buszowanie po Internecie, zagraniczne wyjazdy i trochę broni. No i oczywiście, sprawy prywatne poszczególnych policjantów (tym razem na pierwszy plan wysunięty jest Fin - Arto). Bardzo mi się podoba, że ich życie jest ciągle przybliżane czytelnikowi, oni sami się zmieniają (aż trudno mi w to uwierzyć - zaczynam lubić Paula Hjelma, tego dupka z 1 części!), a do tego sama ekipa zaczyna się ze sobą zżywać, spędzają ze sobą czas, a dodatkowo dołącza do nich postać z cz. 3 - Sara, która wprowadza sporo świeżości.

Europa blues podobała mi się chyba aż tak bardzo jak odsłona nr 2 - Zła krew. Tym razem jednak sporo byłam w stanie przewidzieć:  i kwestii dotyczących sprawy, i tych związanych z życiem kilku bohaterów. Ale z jednym mnie Dahl nieźle nabrał, bo w myślach żegnałam się już z pewną osobą, ale, całe szczęście, pisarz go oszczędził :) Mam za to kilka przeczuć odnośnie tego, co może dalej wymyślić w życiu szefa grupy i jednej z kobiet.

Nowością w tej części jest z kolei lekkie wybieganie w przyszłość, gdy nagle pojawia się mała zajawka jakichś czekających nas zdarzeń. Wprowadzało to ciekawe napięcie w trakcie lektury. Poza tym chciałabym jeszcze pochwalić Dahla za dwie rzeczy. Mianowicie dopiero teraz uświadomiłam sobie jak sprawnie opisuje on szwedzką rzeczywistość. Zdziera kolorowy papierek z tego neutralnego państwa, dla wielu jawiącego się niczym raj na ziemi. Pokazuje grzeszki Szwedów, ocenia i burzy ich dobre mniemanie o sobie samych, zwłaszcza w kontekście historii. Trochę mi w tym Larssona przypomina. Potrafi też pisać o obrzydliwych kryminalnych sprawkach bez zbytniego epatowania przemocą i wynaturzeniem. Właściwie w każdej książce dotyka okropnych rzeczy, jakich ludzie się dopuszczają w swoim upodleniu, ale ani razu jeszcze, mimo tych znaczących polskich okładek, nie przekroczył granicy dobrego smaku i nie korzysta z tego taniego chwytu, czyli szokowania odpychającymi obrazami. A propos okładki :) Stało się! W końcu MUZA dała Dahlowi coś godnego uwagi - naprawdę znakomity wybór, a projektant okładki, pan Michał Korsun, jest w moim oczach zrehabilitowany po wpadce z cz. 2 :] Za to korekta tym razem trochę nawaliła.

Ocena: 4,5-5/6 (i nie mogę się doczekać kolejnej części:)

25 grudnia 2011

Pearl S. Buck - Pałac kobiet

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: The Pavilion of Women, 1946
Stron: 400
Tłumacz: Adam Chmielewski

Literacka Nagroda Nobla 1938

Długo wzbraniałam się przed tą książką, ponieważ Cesarzowa mnie trochę zmęczyła, a styl Buck nieco rozczarował. Obawiałam się, że Pałac kobiet będzie powtórką z rozrywki. Jakiś czas temu natknęłam się jednak na bardzo pozytywną recenzję tej książki i doszłam do wniosku, że nie ma co zwlekać, może jednak warto. I okazało się to prawdą. Okazuje się, że Buck z lat 40. potrafiła napisać coś bardzo dobrego, to jej późniejsza twórczość do mnie nie do końca trafiła.

Pewne wątki tej książki zdają się być charakterystyczne dla stylu autorki. Na pierwszy plan wysunięte są kobiety, ich siła, jakiś boski pierwiastek w nich ukryty. Poza tym rodzina, specyfika chińskiej kultury i jej zderzenie z zachodnia mentalnością. Czytelnik ma okazję zobaczyć to wszystko oczami pani Wu, którą poznaje w dniu jej 40-tych urodzin. Ta wielka dama długo czekała na tę chwilę, gdy wreszcie będzie mogła zmienić swoje życie, gdy będzie mogła być sobą. Inna kwestia jest to, gdzie ją to zaprowadzi. Muszę przyznać, że główna bohaterka to jedna z najciekawszych i najlepiej skonstruowanych postaci kobiecych z jakimi się zetknęłam! Wzbudzała wręcz mój bezgraniczny podziw, choć Buck uniknęła jej idealizowania. Po mistrzowsku pokazała skomplikowaną sytuację tej kobiety: mądrej, pięknej, dobrze zorganizowanej. Mogłoby się wydawać, że panuje ona nad całym swym światem bez żadnego wysiłku, każdy jej plan sam się realizuje, może patrzeć z góry na maluczkich, którzy nie dorastają jej do pięt. Jednak ten wizerunek zaczyna mieć rysy, gdy sama Pani Wu widzi, że nie uwzględniła wszystkich czynników ludzkiego świata w swoim projekcie. Szwy zaczynają puszczać, materiał rozchodzi się w rękach. Jej przemyślenia w tym momencie są szalenie ciekawe i wnikliwe.

Moją uwagę zwrócił też sposób autorki na przemycenie małych elementów codzienności w chińskich domach (akcja ma miejsce głównie  w latach 30. XX wieku, tak na moje oko). Np. plucie i załatwianie się na podłodze (sic!), mycie warzyw w przydomowych sadzawkach, relacje między mężem a żoną. Co ciekawe, tym razem język Buck jest bardziej życiowy: zdarzają się przekleństwa, małżeństwa mają prawdziwe problemy (np. niezgodność charakterów), mężczyźni odwiedzają burdel, kobiety podnoszą głowy i zaczynają nieco okazywać własne potrzeby, Chińczycy ogólnie chcą się uczyć i poszerzać swoje horyzonty. Wszystko to jest sprawiedliwie obdzielone między postacie i dzięki temu brak w tej powieści papierowych ludzi o jednowymiarowych charakterach. Praktycznie każdy został obdarzony głębią, paletą cech dla niego typowych, pragnieniami, rozterkami - po prostu duszą. Dla pisarza musi być to nie lada wyzwanie: porozdzielać własne pomysły, a nawet kawałki siebie samego pomiędzy postacie pierwszo-, drugo- i trzecioplanowe. Jest to też interesująca pozycja dla tych z Was interesujących się feminizmem, ponieważ Pałac kobiet delikatnie, ale też w niezwykły sposób dotyka tego tematu.

Ocena: 5-5,5/6

1 listopada 2011

Arne Dahl - Na szczyt góry

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Upp till Toppen av berget, 2000
Stron: 374
Tłumacz: Dominika Górecka

To już trzecia odsłona zmagań Drużyny A. Nie przebiła ostatniej, jednak podtrzymała moje zainteresowanie kryminałami Dahla. Wcale bym się nie zdziwiła, gdybym faktycznie przeczytała całą jego serię. Mają wszystkie cechy dobrego kryminału: interesującą intrygę, dobre tempo, zapamiętywalnych bohaterów i dodatkowy, Dahlowski smaczek. Mianowicie coś, co zwróciło moją uwagę już wcześniej, czyli przedstawienie toku myślenia policjantów i ich żmudnej pracy zamiast magicznego olśnienia. Jest jeszcze jedno: drużyna składa się z 7 członków i ich szefa. To sprawia, że trudno się znudzić, gdy pisarz zahacza o ich życie osobiste, ponieważ każdy z nich jest pokazywany też prywatnie (w kolejnych częściach czasem wybija się jeden lub dwóch z nich na tle swoich kolegów). Więc gdy któryś z nich nam nie podpasuje, czytelnik ma jeszcze kilku innych do wyboru, którym może kibicować. Bardzo mi się podoba ten aspekt różnorodności w tych kryminałach.

Fabuła nie zaskoczyła mnie tak, jak ostatnim razem. Do tego wszytko się bardzo komplikuje i gdzieś w połowie trochę mi się już to plątało. Mianowicie na celowniku policji są 2 bandy zbirów, które nie pałają do siebie przyjaznymi uczuciami. Między nich wchodzą jeszcze dwie tajemnicze osoby. W dwóch miejscach giną ludzie, do tego mamy walkę z pedofilami, oryginalnego chłopaka, czytającego Owidiusza w pubie no i naszą drużynę w rozsypce. Po ostatniej wtopie rozjechali się po kraju i zajmują się różnymi sprawami. Jednak nadchodzi taki moment, gdy zagęszczają się one i układają się  w pewien wzór. I ten początek zagrał doskonale. W pubie dochodzi do bójki, ginie kibic. Przesłuchiwani są świadkowie i właśnie z tych przesłuchań wyłania się coś większego, coś w tle. Małe szczególiki jakoś nie pasują do siebie, coś tam nie zatrybiło i dwie policyjne wygi (Hjelm i Kersitn tym razem) patrząc z dystansu, widzą za tym niepozornym zdarzeniem coś jeszcze. Z czasem puzzle układają się w logiczną całość. Ponadto Dahl nie epatuje zbytnio okrucieństwem w kontekście pedofilii i tej sugestywnej okładki, a tego się trochę obawiałam. Ostatecznie wychodzi więc z tego porządny kryminał, idealny na 2-3 dni.

Ocena: 4,5/6

3 września 2011

Pearl S. Buck - Cesarzowa

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Imperial Woman, 1956
Stron: 495
Tłumacz: Krzysztof Schreyer

Literacka Nagroda Nobla 1938

O Pearl Buck mówiło się, że tak naprawdę nie zasłużyła na tę nagrodę, że jej twórczość nie jest aż na tak wysokim poziomie, jakiego spodziewamy się po noblistach. Niestety, muszę się z tym zgodzić. Tak to jest, kiedy o przyznaniu nagrody decydują względy polityczne (tu miało to oznaczać solidarność z Chinami najechanymi wtedy przez Japonię) lub jakiekolwiek inne niż sama wartość literacka. Nie chciałabym przegiąć w drugą stronę. To jest porządna proza, powieść historyczna, która, jestem pewna, ma szansę spodobać się zwłaszcza kobietom i fan(k)om kobiecej literatury. 

Mnie w cieszeniu się tą książką przeszkadzał jednak język. Jest zdecydowanie zbyt prosty, a często aż się prosiło o wspaniałe pojedynki słowne czy o większy kunszt pisarski opisujący Chiny. Tymczasem Buck przykładała się tylko we fragmentach przedstawiających stroje, materiały, klejnoty, architekturę, ogrody itd. Skupiała się więc bardziej na pewnych detalach niż na całokształcie, co powodowało zaburzenia czasu akcji. Niektóre sceny zostały przez takie pochylanie się nad przedmiotami i ich pięknem niepotrzebnie wyolbrzymione, podczas gdy ważne momenty w historii Chin zostały przez to potraktowane po macoszemu. Dla mnie za mało było tam polityki, za dużo picia herbaty, kąpieli i opisu jej sukien (niektóre już znałam na pamięć; sporo z nich ma w końcu te same cesarskie motywy).

Sam opis cesarzowej za to jest interesujący. A zobaczenie jej jako człowieka z krwi i kości na zdjęciu (poniżej) jest niemal szokujące. Powieść opisuje życie Cixi, która rządziła Chinami w latach 1861-1908 (wg okładki 1862). Na okładce nazwano ją Tz-u Si (ale wiki mówi o Tz'u Hsi). Nie jest to wcale coś naturalnego w Chinach, bowiem kobieta nie mogła być cesarzową, mogła być tylko regentką, jeśli jej charakter i determinacja jej na to pozwalały. A Jehonala (kolejne jej imię) była naprawdę wyjątkowa; właśnie jej charakter wg mnie Buck opisała najlepiej. Cesarzowa jest kobietą wielu talentów, jest inteligentna, niezwykle uprzejma (nie bez celu), ale też okrutna i mściwa. Wydaje mi się, że Buck mogła ją też trochę wybielić, ale zrobiła to w sposób niebudzący sprzeciwu czytelnika. O Jehonali wiadomo z historii, że była bardzo konserwatywna, nie wahała się mordować dla zdobycia władzy, nawet własnego syna! Pisarka nie ukrywa jej żądzy władzy, jej intryg i zabiegów, ale niektóre sytuacje opisuje trochę inaczej niż wyczytałam w sieci. I choć cesarzowa w istocie zgubiła Chiny swoim zachowawczym spojrzeniem na świat, to jednak Buck bardzo dobrze tłumaczy jej motywy i to chciałabym polecić uwadze tych z Was, którzy skuszą się na tę grubaśną książkę.


Sama mam jeszcze do recenzji jej Pałac kobiet, ale poczeka na razie, muszę od niej odpocząć. Potem jeśli będę jeszcze po nią sięgać, to jedynie po Ziemię błogosławioną, ponoć jej najlepszą książkę, wspomnianą w uzasadnieniu Akademii Szwedzkiej.

Ocena: 4/6

8 sierpnia 2011

Tylko cytat #1


Pośród miejscowych dzieci dowodem wielkiej dzielności jest zakradnięcie się po zmierzchu do owych mrocznych pokoi i danie znaku płonącą zapałką z okna na najwyższym piętrze. Jednakże ganek jest jeszcze w niezłym stanie i co sobota roztasowują się na nim przebywające ze wsi rodziny.
Nowi ludzie rzadko osiedlają się w Noon City czy na jego przedmieściach, ponieważ bądź co bądź trudno tu dostać zajęcie. Z drugiej strony rzadko się słyszy, aby ktoś się stąd wyniósł, chyba że rusza w samotną wędrówkę na ciemną wyniosłość ponad kościołem baptystów, gdzie między chwastami niby kamienne kwiaty bieleją zapomniane nagrobki. (s. 18)

***

- Zważywszy, że urodziłem się martwy, jakaż to ironia, że w ogóle mam umrzeć! Tak, urodziłem się martwy, dosłownie, jednakże położna była na tyle przewrotna, że klapsem obudziła we mnie życie. A może i nie? - spojrzał na Joela z rozbawieniem. - Odpowiedz mi; może nie?
- Czy co nie? - zapytał Joel, bo jak zwykle nie zrozumiał; zdawało się, że Randolf stale prowadzi jakieś nieprzeniknione, tajemne rozmowy z kimś niewidzialnym. - Randolfie - powiedział. - Proszę cię, nie złość się na mnie, ale to dlatego, że zawsze mówisz w jakiś taki śmieszny sposób.
- Mniejsza z tym - odrzekł Randolf. - Wszelkiej trudnej muzyki należy słuchać kilka razy. I chociaż to, co ci mówię, brzmi bezsensownie, to jednak kiedyś we wspomnieniu wyda ci się to aż nadto jasne. Gdy to się stanie, gdy zwiędną już bezpowrotnie te kwiaty, które masz w swoich oczach, zapłaczę nad tobą, choć mnie samemu niczyje łzy nie dopomogły wydobyć się z kokonu. (s. 124)

[tłum. Bronisław Zieliński, MUZA, 1995]

28 lipca 2011

Marek Orzechowski - Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Stron: 284

Powoli seria Spectrum poleca zaczyna się rozrastać. Chciałabym nawet, żeby robiła to właśnie w tym kierunku, czyli opowiadając o innych krajach. Trudno pisać o Belgijskiej melancholii, nie odnosząc się do wcześniej wydanego Tatami kontra krzesła Tomańskiego o Japonii, więc nie będę od tego uciekać.

Już na pierwszy rzut oka książka o Belgii wydaje się być bardziej historyczna. Początkowo byłam do tego pomysłu sceptycznie nastawiona, obawiając się, że wpłynie to na łatwość i przyjemność czytania. Szybko jednak doceniłam tę metodę, przypominając sobie, że trudno zrozumieć jakiś kraj i naród bez jego historii. W przypadku Belgii jednak akurat mówienie o narodzie to do pewnego stopnia nadużycie, jak się dowiedziałam w trakcie lektury. Autor według mnie bardzo sumiennie wyjaśnia całą złożoność belgijskiego społeczeństwa, które mówi o sobie "jestem Belgiem" tylko przebywając za granicą, bowiem w ich własnym kraju dla nikogo nie ma to znaczenia. I w sumie taki też ich obraz wyjaśnia tych kilka rozdziałów opowiadających o historii tego kraju. Jako niepodległe państwo, zresztą, Belgia jest młodziutka, powstała dopiero w 1830r. i to w ciekawych okolicznościach: dzięki przedstawieniu w operze!

Co mnie się zwłaszcza podobało w opisie Walonów i Flamandów to ich charaktery nieznające zadzierania nosa, tolerancyjne dla każdego dziwaka i unikające rozgłosu. Nawet swoich celebrytów zostawiają w spokoju, uważając że każdy ma prawo do prywatnego życia i nie wypada wścibiać nosa w nieswoje sprawy. Okazują się być też niezwykle dyskretni i wyrozumiali dla ludzkich błędów.

Choć książka Orzechowskiego nie roi się od zabawnych opowiastek, tak jak Tatami, to jednak oceniam ją jako solidniejszą. Tomański postawił raczej na dowcip, ciekawostki i zadziwianie czytelnika, natomiast Orzechowski skupił się na samych fundamentach Belgii, próbując odpowiedzieć na pytanie dlaczego są tacy, jacy są. Czy mnie przekonał do Belgii? Nigdy nie miałam do niej negatywnego stosunku, chciałabym ją w przyszłości zwiedzić, więc w sumie przekonywać mnie nie trzeba było. Ponadto, choć pod koniec rozdziały są nieco nudniejsze, to właśnie z nich dowiedziałam się o cudownym miejscu - Redu - idealnym dla nas, moli, pełnym księgarni i dobrych restauracji. 

Tatami kontra krzesła jest faktycznie dowcipniejsza, ale też bardziej chaotyczna, Belgijska melancholia czasem jest zbyt poprawna, zbyt przewodnikowa, za to solidna i treściwa. Połączone razem byłyby niemalże idealną książką o danym kraju ;) Lektury uważam jednak za udane i czekam na przybliżenie mi kolejnego kraju.

Ocena: 4-4,5/6

24 czerwca 2011

Arne Dahl - Zła krew

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: Ont blod, 1998
Stron: 342
Tłumacz: Dominika Górecka

Obok zdjęcie autora (tak naprawdę nazywa się Jan Arnald), sympatyczny gość, prawda? Dobra, i tak wiemy, że wybrałam je zg na tło. Brak polskiej okładki to wynik mojego małego protestu. Projektant (pan Michał Korsun) cierpiał chyba na jakiś zanik zmysłu estetycznego, z kolei ten, kto to zatwierdził (nie wiem do kogo to należy) zapewne niedowidzi, co jeszcze by go tłumaczyło. W każdym razie na to szkaradztwo nie da się patrzeć! Serio, człowiek momentalnie odwraca wzrok z obrzydzeniem. Marna to reklama, w księgarni nie wzięłabym jej do ręki. Jeśli więc już pierwsza okładka tej serii kryminałów wyróżniała się in munus, to już nie wiem co powiedzieć o tej, ale wg mnie jest estetycznie osiąga poziom Rowu Mariańskiego. To teraz, żeby nie być gołosłowną mały pokaz (podlinkowany): okładka polska, szwedzka nr 1 i szwedzka nr 2 (moim zdaniem najlepsza). 

Koniec krytyki, wracam do meritum. Zła krew to druga część serii o Drużynie A. Ponieważ książkę rozpoczynającą cykl oceniłam dość nisko, opowieść o drugiej sprawie szwedzkich policjantów miała mi dać odpowiedź czy mam sobie darować kolejne. Odpowiedź brzmi: nie. Dahl rezygnuje (prawie całkowicie) z wszystkich zabiegów, które mnie irytowały w czasie tamtej lektury. Ale po kolei. Tym razem Drużyna A musi rozpracować sprawę amerykańskiego seryjnego mordercy K, który dziwnym trafem przyjechał do Szwecji. Nie jest to byle jaki kryminalista, to ktoś taki jak Zodiak, FBI ugania się za nim od bodajże 20 lat, wszystko bezskutecznie. Jak to bywa w takich historiach, zwyrodnialec ma swoje własne, specyficzne sposoby zabijania, jest najwyższej klasy profesjonalistą, za to klucz wyboru jego ofiar wprowadza raczej więcej zamieszania niż odpowiedzi na temat jego zwichrowanej psychiki.

To, co podobało mi się ostatnim razem, można znaleźć i teraz, czyli drobiazgowa i benedyktyńska praca policjantów. Zapewne będzie to stały punkt programu, co mnie cieszy, taki znak rozpoznawczy autora, tylko u niego się z tym spotkałam (poprawka na to, że nie znam np. Mankella). Świetnie ukazuje pracę całego zespołu, pochyla się nad każdym z nich, nad ich małymi wycinkami sprawy, przy okazji, jak ostatnio, zaznaczając ich indywidualność i wycinek życia osobistego. Hjelm znowu jest postacią główną, ale raz, że ewoluuje, dojrzewa i staje się coraz mniej antypatyczny, a dwa - nie zajmuje już tyle miejsca, co wcześniej. Największą sympatią darzę na razie trójkę z jego kolegów: Fina Arto, byłego pakera Gunnara i śniadego Chaveza. W przypadku negatywnych stron stylu Dahl'a wymienię jego próbę pisania...nazwijmy to poetyckiego. Wyrafinowane i subtelne fragmenty (w założeniu) wypadają po prostu śmiesznie. Równoważniki zdań, nietypowe połączenia przymiotników z rzeczownikami, opis wewnętrznych myśli postaci plus opisy pogody stylizowane na "coś więcej" dają efekt zwyczajnego bełkotu. Pisarz powinien uświadomić sobie, że kryminały pisze naprawdę porządne, więc niech nie próbuje czarować czytelnika jakimiś pseudoartystycznymi wstawkami, bo budzi to jedynie irytację i politowanie. Na szczęście, jest tego chyba mniej niż w "Misterioso". Korekta - bez zarzutu. Ogólny wynik: 3 dni świetnej rozrywki (dodatkowe oklaski za nietypowe zakończenie). Na pewno zamówię sobie cz. 3 Na szczyt góry.

A na koniec mała uwaga. Zauważyłam, że skandynawscy autorzy kryminałów lubują się wręcz w opisywaniu dokładnej drogi przemierzanej przez bohaterów. Każda ulica jest wymieniona, każdy zakręt, plac i okoliczne budynki. I Larsson tak ma, i Dahl, i Fossum. Poszaleli chyba:) Może spodziewają się jakichś pielgrzymek fanów tymi szlakami? Specjalnych map z oznakowaną trasą niczym te inspirowane "Ulissesem"? ;))) Ot, ciekawostka.

Ocena: 4,5/6

Zdjęcie pochodzi z tej strony.

6 czerwca 2011

Irving Stone - Opowieść o Darwinie

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Pierwsze wydanie: The Origin. A Biographical Novel of Charles Darwin, 1980
Stron: 718
Tłumacz: Hanna Pawlikowska-Gannon

Książki mają jedną, zasadniczą wadę. Mają zakończenie, po przeczytaniu którego trzeba je zamknąć i odłożyć na półkę. Owszem, można trochę na siłę wydłużać czytanie, jednak kiedyś trzeba lekturę skończyć. A czytanie o Darwinie niesłychanie uprzyjemniło mi całe dwa tygodnie. To były chyba najlepsze chwile dnia, kiedy wiedziałam, że mam wolną godzinę i mogę znowu zanurzyć się w ten świat. Przez ten czas bohaterowie Stone'a stają mi się już tak bliscy, że ciężko się potem z nimi rozstawać. Dodatkowo takie biografie zawsze kończą się ich śmiercią, więc smutek ma jeszcze takie nietypowe zabarwienie, jakby się traciło przyjaciela.

Opowieść o Darwinie na pewno nie dorównuje poziomem Pasji życia, jednak nadal jest to Stone, a to nazwisko to reklama sama w sobie i gwarancja satysfakcji. Nie tylko pokazał Darwina jako żywego człowieka, ale też wspaniale odmalował jego czasy. Jak wspominała śmietanka jest to też parada szczegółów i szczególików: twarzy, jedzenia, mebli, krajobrazów, strojów itd. Początkowo byłam tym przytłoczona, ale po kilku stronach już się przyzwyczaiłam. Ze śmietanką zgodzę się w jednym - niektóre dialogi faktycznie wydawały mi się zbyt wyszukane, zbyt dopieszczone, takiego wrażenia nie miałam czytając Pasji życia

Co mnie szczególnie za to urzekło, to tło społeczne i historyczne. Jest tam cała brytyjskość ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami. Późne małżeństwa klasy średniej, rodzinne wieczory z książką czytaną na głos, kobiety rodzące nawet dziesięcioro dzieci (dzięki Ci, Panie, za antykoncepcję!), specyfika medycyny XIX wieku, imperializm i już trącący myszką stosunek do innych nacji. Stone wspaniale też oddał dlaczego tak naprawdę teoria ewolucji wstrząsnęła światem i doprowadziła do wielkiej awantury. Owszem, i dziś znajdą się inteligentni inaczej, których oburza to sławne uproszczenie "człowiek pochodzi od małpy", do teraz zresztą dzieci przeżywają pewien szok, kiedy na lekcjach biologii pojawia się darwinizm. Jednak w XIX wieku tę małpę jeszcze jakoś by łyknęli, po bojach, ale jednak. Sęk w tym, że dla ludzi rewelacje Darwina był równoznaczne z tym, że Boga albo nie ma, albo po stworzeniu świata przestał w niego ingerować! Powszechnie uznawano wtedy, że świat liczy ok. 4 tysięcy lat, i że Bóg od razu stworzył wszystkie gatunki, projektując każdy ich szczegół. Nie mogły więc one być zastępowane przez inne, nie mogły się zmieniać (ewoluować), nie wiedziano co począć z faktem, że były dowody na istnienie dawniej zwierząt im już nieznanych. A już sama myśl, że pierwsze życie to jakieś praktycznie bezmózgie wodne żyjątko, pra-rodzic wszystkiego co żyje (do tego obojnacze), wydawała się iście szatańska! Stąd ten zmasowany atak na Darwina, stąd kościelne kazania, stąd polemiki w gazetach itd. I tak, Darwin, który planował karierę duchownego, ostatecznie okazał się być agnostykiem.Co ciekawe, i to też zasługa Stone'a w uświadomieniu mnie: prawie równolegle z nim na tę samą teorię wpadł inny człowiek - Alfred Wallace.

To teraz technicznie. Nie uważacie, że okładka jest dziwna? Pamiętam, że kiedy zamawiałam książkę był na niej tylko Darwin i cieszyłam się, że jest taka estetyczna, nienachalna. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy łypnęła na mnie okiem ta szkarada z pierwszego planu, jak tylko otworzyłam paczkę. Do tego chyba niefortunnie umieścili pasek z tytułem. Nad nim widać jeszcze łysinkę Karola (na tym zdjęciu tego nie ma), co sprawia, że wygląda on jak Indianin. Z gadem próbującym dać mu... buziaka(?). Indianin z gadem, a to ci dopiero. Aha, czy tylko ja czasem rozpędzonym umysłem hamowałam i głowiłam się nad zmianą szyku w zdaniu? Kurczę, chyba jestem przewrażliwiona.Chwalę jednak twardą okładkę, dobry papier, mapę i szycie. I to "I think" ręką Darwina na okładce :) Korekta na 4+.

Ocena: 5/6

20 maja 2011

Henry Hobhouse - Ziarna bogactwa. Pięć roślin, dzięki którym powstały fortuny

Wydawnictwo: MUZA, 2010
Pierwsze wydanie: Seeds of Wealth. Five Plants That Made Men Rich, 2003
Stron: 412
Tłumacz: Wojciech Górnaś

Nie chciałam tego czytać, ale zostałam w to wmanewrowana. Początkowa niechęć zmieniła się, kiedy przeczytałam recenzje śmietanki i padmy. Nastawiłam się wiec, że po pierwszym nieprzyjaznym czytelnikowi rozdziale będzie zdecydowanie lepiej. I było, ale do czasu.

Hobhouse to erudyta i chodząca encyklopedia. Z tej książki dowiecie się nie tylko wiele o historii upraw i handlu: drewnem, winoroślą, kauczukiem, tytoniem i kawą (bo tego tyczą się poszczególne rozdziały), ale też tysięcy szczegółów i szczególików z kompletnie innych dziedzin. Czasem będzie to szalenie interesujące (np. istnienie wysypiska amfor w Rzymie), a czasem przyprawi Was o stan bliski śpiączki (np. opis długości i budowy drewnianych masztów). Trzeba się też nastawić na mnóstwo dygresji, czasem kompletnie zaskakujących jak wyjaśnianie celu celibatu. Do pewnego stopnia było to wszystko nawet zabawne, a czasem pouczające, naprawdę dużo się dowiedziałam z tej książki. Przyznaję, pochłonęły mnie rozdziały o winorośli i kauczuku, a ich szczegółowość nie miała wtedy dla mnie znaczenia. Jednak moja cierpliwość skończyła się w rozdziale o kawie. Więcej tam historii niż samych właściwych rozważań o tym trunku! I żeby takie wprowadzenia miały akapit, maksymalnie dwa, nie, były wyjątkowo rozwlekłe i to wtedy właśnie miarka się przebrała i ocena Ziaren w moich oczach dramatycznie spadła. Tak więc temu autorowi już chyba podziękuję. Zbyt chaotyczny, zbyt niezdecydowany o czym chce pisać. Trzeba się czasem wynudzić, żeby trafić na naprawdę ciekawy fragment.

Jest to pierwsza i ostatnia książka recenzyjna, którą zgodziłam się przeczytać, choć jej nie zamawiałam. Jednak trzeba szanować własną intuicję. Jak już zapowiedziałam, następnym razem będę takie książki losować między odwiedzających mojego bloga z zastrzeżeniem napisania czegoś po lekturze.

Ocena: 3,5/6

P.S Oklaski dla tłumacza za dotarcie do tych wszystkich technicznych terminów oraz z poprawianie samego autora! Podziwiam.

7 kwietnia 2011

Rafał Tomański - Tatami kontra krzesła. O Japończykach i Japonii

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Stron: 280

Dziś krócej niż zazwyczaj, bo się posypały recenzje na blogach o Tatami (czyli promocja, zdaje się, działa), więc moja chyba już nie zmieni ogólnego obrazu książki.

Nie jest to reportaż, tylko zbiór przeróżnych obserwacji i przemyśleń autora posegregowanych według kilku kategorii. Autor rozpisuje się na temat strony wizualnej Japończyków, ich języka, jedzenia, skłonności go gadżetów, nastawienia do sportu, omawia relacje w ich społeczeństwie itp. Okraszone jest to pewną liczbą sympatycznych zdjęć, mogłoby ich być więcej, zwłaszcza tych, które ilustrowałyby dany temat. Ubawił mnie szczególnie rozdział o japońskiej telewizji. Kojarzę ją jedynie z samych japońskich filmów oraz ze sławnego Między słowami. I okazuje się, że to nie specjalnie wybrane do filmu programy tylko codzienna zawartość programu telewizyjnego. Trudno zachować powagę, widząc np. faceta w żarówiasto-pomarańczowym garniturze, z objawami głębokiego ADHD, który wywrzaskuje na zmianę niskie i wysokie dźwięki. Tomański natomiast przywołuje unikalne reality show, gdzie uczestnik jest trzymany nagi w prawie pustym pokoju, a jego zadaniem jest zebrać milion jenów w ... konkursach! I on to robi, siedzi tam cały rok, wysyła tysiące zgłoszeń na konkursy miesięcznie, zdobywa tak jedzenie (pierwsze po 2 tygodniach!; wygrane materialne też się liczyły) i nawet nie wie (sic!), że jest obserwowany przez miliony! Zdobył ogromną popularność dzięki swojemu pogodnemu usposobieniu i wytrwałości. Czy gdzieś w świecie zachodnim coś takiego miałoby szansę być w TV? :D

Jak więc widać część rozrywkowa Tatami jawi się pozytywnie. Jeśli zaś chodzi o jej poważniejsze strony tez jest dobrze: Tomański umiejętnie pokazuje pewny dysonans w zachowaniu Japończyków, ich skomplikowaną naturę, tak trudną do zrozumienia dla nas. Myślę, że udało mu się trochę rozjaśnić ten obraz, jednak wnioski jakie stawia są raczej przygnębiające. Japonia jest na jakimś zakręcie i widać jak społeczeństwo próbuje sobie z tym radzić, stąd tak wiele skrajnych zachowań jest tam widocznych. Minusem natomiast było dla mnie czasem pewne przegadanie, wchodzenie w zbytnie szczegóły i niepotrzebne powtórzenia. Autor próbuje też przekonać nas o prostocie języka japońskiego, ale jak dla mnie przegrywa z kretesem.

Ocena: 4,5/5

6 kwietnia 2011

Marian Golka - Imiona wielokulturowości

Wydawnictwo: MUZA, 2010
Stron: 484

Trochę się rzuciłam na tę książkę jak szczerbaty na suchary. Jak już pisałam, różnice kulturowe interesują mnie od lat i często wybieram jakąś pozycję właśnie z tego powodu. Liczyłam też na styl właściwy dla serii Spektrum, czyli ambitnie, ale przystępnie. Jeszcze nie książka akademicka, ale chyba coś więcej niż popularnonaukowa. Trafiłam jednak na egzemplarz akademicki w każdym calu, mogący służyć właściwie za podręcznik, więc mój wpis dedykuję studentom socjologii i może jeszcze etnologii. Zapewne ten post będzie często mi wyskakiwał w statystykach, tak jak ten o Barberze.

Drodzy studenci, Imiona wielokulturowości odwalą kawał brudnej roboty za Was i na pewno idealnie przydadzą się przy pisaniu pracy licencjackiej/magisterskiej. Książka porządkuje całą masę definicji, wybierając te, które stanowią bazę dla dalszych rozdziałów. Dogłębnie omówi między nimi różnice, przeanalizuje relacje między różnicą a całością i swojskością a obcością, obejrzy pod lupą niemal każdy możliwy aspekt kultury, nie zapomni o enklawach i terenach przygranicznych oraz wspomni o jakże modnej teraz poprawności politycznej i edukacji wielokulturowej. I to wszystko odwołując się do masy źródeł (bibliografia zajmuje kilkadziesiąt stron! tak, Kapuściński tez tam jest :), a nierzadko i do filozofii, co mnie bardzo cieszyło. Uwadze czytelników polecam też najciekawszy rozdział dotyczący tożsamości, który jest najlepszym dowodem na oczytanie autora.

Teraz akapit dla laików, jak ja. Nie twierdzę, ze tę książkę czytało się łatwo, i że czytałam dokładnie każdy jej fragment. Nie ma szans, żebym zapamiętała jakieś naukowe definicje i teoretyczne rozważania na temat skądinąd dla mnie wielce interesujący, ale jednak rozłożony na czynniki pierwsze i zamieniony na regułki oraz statystki. Co jednak godne zauważenia, to przypisy! To tam znajdowałam to, czego szukam w takich książkach. Mam na myśli cytaty z książek, które już bym chciała przeczytać (Np. Żar Máraiego, Zeszyty Ciorana, Księga niepokoju Pessoa); odwołania do rzeczywistych sytuacji np. na Bałkanach, które miały ilustrować jakieś omawiane zjawisko; fragment wywiadu z Alem Pacino (!) czy opis izraelskiej ulicy. To było pouczające i inspirujące.

Uwaga do wydania: bardzo nieładnie o autorze napisać "pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza", ponieważ wiem, że ja tam mogę co najwyżej sprzątać i też by można o mnie powiedzieć, że tam pracuję, ale pan Marian Golka jest już profesorem zwyczajnym i Kierownikiem Zakładu Socjologii Kultury i Cywilizacji Współczesnej w Instytucie Socjologii UAM. Na okładkach książek zachodnich autorów jest sporo o ich ścieżce kariery i zawsze są ich tytuły naukowe, nie należy więc traktować naszych profesorów po macoszemu. Wydanie od strony technicznej jest już bez zarzutu - wreszcie w Spectrum nie rozmazuje się tusz, dano skromną, ale elegancką okładkę, a korekta jest na medal.

Oceny nie będzie, głupio mi to oceniać.

10 stycznia 2011

Alexander McCall Smith - 44 Scotland Street

Wydawnictwo: MUZA, 2010
Pierwsze wydanie: 2005
Stron: 311
Tłumacz: Elżbieta McIver

Jest duża szansa, że to będzie jedna z niewielu negatywnych blogowych recenzji tej książki, jeśli nie jedyna. Byłam nastawiona do niej bardzo pozytywnie, ot, przyjemne, lekkie czytadełko, coby się uśmiechnąć trochę i odmóżdżyć. Niestety, dla mnie to było prawie niestrawne, mdłe w smaku, bez polotu.

Na tytułowej ulicy mieszka kilkoro bohaterów naszej książki, fabuła jednak ogarnia większą liczbę ludzi, ale każdy z nich jest jakoś powiązanych z którymś mieszkańcem nr 44. Jednak ich wybór wydaje się być bez składu i ładu. Jedna połowa, starsze pokolenie, to raczej sztampowe typy (wyzwolona geolog, artystyczna dusza; typowy Brytyjczyk, bywalec pubów, matka materialistka, próbująca wyswatać córkę i zmienić ją na modłę lat jej własnej młodości); druga połowa, młodsza generacja, to wachlarz ludzi bezbarwnych, niezdecydowanych, bez żadnej pasji, których jedynym poważnym problemem jest brak drugiej połowy (litości!), bowiem większości rodzice płacą czynsz i dają, bo ja wiem?, kieszonkowe (?).

Ich życie jest nudne, w każdym razie mnie nużyło. Zajmują się bzdurami, gadają o pierdołach, brak w nich jakiejś głębszej myśli, może czasem mają jakieś przebłyski, ale szybko gasnące, ich problemy są mi kompletnie obce. Nie przytrafia im się absolutnie nic godnego większej uwagi. Książka jest chyba jakąś wariacją chick lit, przede wszystkim jednak to łagodna, smętna obyczajówka. Wiem, wiem, nie powinnam oczekiwać za dużo po takich pozycjach, sama nie wiem, przestali już pisać czytadła, które mają szansę mi się spodobać? Pamiętam, że były jednak takie, które przeczytałam dla relaksu, z zainteresowaniem, a bez marudzenia.

Do plusów 44 Scotland Street zaliczyłabym lekkość stylu (czyta się szybko), ilustracje, kilka zabawnych momentów, w których się roześmiałam i przedstawienie Edynburga (bardzo zachęcające). Niestety, zdążyłam zamówić już sobie część 2, zanim przeczytałam pierwszą. Przeczytać, przeczytam, wybrzydzać nawet nie będę, ale zrobię to bez pozytywnego nastawienia , jakie miałam wcześniej.

Ocena: 2,5/6

5 stycznia 2011

Zoë Heller - Wyznawcy

Wydawnictwo: MUZA SA, 2009
Pierwsze wydanie: The Believers, 2008
Liczba stron: 341
Tłumacz: Hanna Pawlikowska-Gannon

No, proszę, proszę. Ktoś tu ma talent. Zazwyczaj obawiam się nieco współczesnych powieści ze stanów czy UK, często wydają mi się zbyt oderwane od mojej rzeczywistości, zbyt wulgarne, dosadne, takie zimne. Jednak tę czytałam z rosnącym zainteresowaniem i myślę, że do Heller na pewno jeszcze wrócę, zwłaszcza, że na półce mam jej Notatki o skandalu w oryginale. Jedynym jej trickiem charakterystycznym dla tego trendu jest banalizowanie codzienności, ale na szczęście zna umiar.

Moim zdaniem pisarka, Brytyjka mieszkająca w Stanach, nieco wyśmiewa się z Amerykanów w taki europejski sposób, który dla samych zainteresowanych chyba jest niewyczuwalny (choć kto wie jak tam została przyjęta ta książka, mnie się sprawdzać nie chce jakoś). Nie jest jednak złośliwa do bólu, po prostu delikatnie z nich kpi. Widać chyba, że się już naoglądała takich ludzi. Jest to opowieść o nowojorskiej rodzinie Litvinoff: ojciec, matka, ich dorosłe dzieci (dwie córki i adoptowany syn). Są bardzo lewicowi, w tak idiotyczny sposób dla czytelnika zza dawnej Żelaznej Kurtyny, są radykalni w swoich poglądach, wielbią jakieś rewolucyjne bzdury. Czasem aż mi się wierzyć nie chciało, że ludzie mogą swoje życie poświęcić na takie kretynizmy. Nawet dzieciaka adoptowali z takich pobudek! Żyją sobie w tym swoim bogatym światku, otoczeni codziennym luksusem, obsikują się na samą myśl o niesprawiedliwości społecznej, a sami są za ślepi, żeby dostrzec własną, porąbaną rodzinę. Nie zrozumcie mnie źle, nie narzekam na książkę, po prostu odniosłam wrażenie, że tak Heller ich przedstawiła i ja tak to odebrałam.

Ich życie zmienia się kiedy ojciec dostaje wylewu, od tego czasu jest już tylko elementem rozmów pozostałych bohaterów. I jest to dla nich początek powolnego spadania łusek z oczu, zmiany, szukania własnej tożsamości, sprawdzania jaka jest prawda o ich życiu. Właśnie prawda wydaje się być głównym tematem tej książki, a najważniejszy dialog, punkt kulminacyjny, jest w rozmowie o tym na stronie 321. O tak, to było coś, nie każdy potrafiłby napisać coś takiego. Heller ma talent, szarżuje niesamowicie, ale nigdy nie traci nad tą grupką kontroli. Przygląda im się pod mikroskopem, czasem pociągnie za sznurek, dziabnie skalpelem, patrzy jak zareagują. I jeszcze jedno, jej talent jaśnieje, kiedy co kilkadziesiąt stron trafia się na perłę w postaci pięknego porównania. No, takie cudeńka, to widziałam ostatnio tylko u Edith Wharton. Jednocześnie, ma manierę pochwalenia się czasem bardzo wyrafinowanym, sztucznym słowem, co daje efekt zgrzytu; na szczęście są to rzadkie przypadki. Może kwestia tłumaczenia? Ale ono mi jednak nie zgrzytało, wręcz przeciwnie.

Wydanie jest na wysokim poziomie, zwłaszcza okładka, raz, że niepstrokata, dwa, że z dobrym pomysłem na zdjęcie, trzy, że są na niej ukryte znaczki widoczne pod światło i niematowe jak reszta okładki. Są to ikony przywołujące na myśl do czego ludzie dążą, w co wierzą lub czego szukają, udany pomysł.

Ocena: 5/6

26 listopada 2010

Arne Dahl - Misterioso

Wydawnictwo: MUZA SA, 2010
Pierwsze wydanie: 1999
Liczba stron: 334
Tłumacz: Dominika Górecka

Kiedy książkę zamawiałam w MUZIE, byłam zwyczajnie ciekawa. Potem wydawnictwo zamilkło, długi nie dostawałam paczki, a w tym czasie pojawiły się jej recenzje na innych blogach. Średnie lub negatywne. Z tego powodu, kiedy już Misterioso do mnie przyjechało, nie byłam nastawiona zbyt entuzjastycznie i między innymi dlatego pierwsze 30 stron szło mi jak po grudzie i wszystko mnie w niej wkurzało. Potem jednak autor pokazał swoje umiejętności i wciągnęłam się.

Osią fabuły jest drużyna A (jej członkowie też nabijają się z tej nazwy;), tajna jednostka szwedzkiej policji utworzona, początkowo tylko ad hoc, w obliczu grasującego seryjnego mordercy, który upodobał sobie rekinów tamtejszej finansjery. Czytelnik towarzyszy głównie jednemu policjantowi - Hjelmowi, nazwanym maskotką mediów po jednej z jego akcji. Nie jest on specjalnie interesujący, momentami wręcz antypatyczny, zwłaszcza w porównaniu z jego kolegami. Co się udało Dahlowi , to przedstawienie pracy policji, uchylenie rąbka tajemnicy. Zdaję sobie sprawę, że pewnie każdy policjant może mieć ubaw z tego, co piszę, dla mnie jednak była to pewna nowość w kryminale. Zazwyczaj zagadki w nich rozwiązują się niemal same, w ciągu krótkiego odcinka czasu, nie wymaga to żmudnej i nudnej pracy, trzeba tylko dać błyskotliwego bohatera, którego nagle olśni. Tu jest odwrotnie: zajmują się oni absolutnie każdym szczegółem sprawy, przekopują się przez masę dokumentów, rozmawiają nawet z najbardziej niepozornymi ludźmi. To wszystko daje efekt w dynamicznej i pełnej napięcia scenie schwytania mordercy. Pochwalę też umiejętne opisanie relacji w samej drużynie, jej członkowie z reguły są jacyś i zapamiętywalni; mają zaskakujące hobby, swoje indywidualne cechy charakteru, kłopoty rodzinne. Oczywiście, autor nie wyzbył się stereotypów: tak jak w filmie "Metoda", sprawdza się tu zasada, że jeśli w grupie jest ładna kobieta, to musi być i seks z jej udziałem...

Nie podobały mi się też dwie charakterystyczne cechy tej książki. Po pierwsze sceny naturalistyczne, nierzadko opisujące czynności fizjologiczne; miałam wręcz ochotę opuścić te fragmenty, po cholerę to było, to nie wiem. I dwa: bardzo szczegółowe, typowo męskie, sceny seksu, które wydawały mi się zwyczajnie zbędne. Nie licząc kilku posunięć, które uznałam za nieco naciągane, jest to jednak trzymający poziom kryminał i wciągający złodziej czasu. Jeśli będę mieć okazję, nie pogardzę lekturą części drugiej (nie obrażę się jeśli będzie napisana z punktu widzenia kogoś innego niż Hjelm), jednak nie jest to jakieś must read w dziedzinie kryminałów , moim zdaniem. Wydanie jest bez zarzutu, nie licząc raczej tandetnej okładki (ale przyznaję się bez bicia - dałam się na nią złapać, więc pewnie spełnia swoje zdanie).

Ocena: 3,5/6

23 listopada 2010

Dan Moore - Łamigłówki. Księga

Wydawnictwo: MUZA SA, 2010
Pierwsze wydanie: 2010
Liczba stron: 192
Tłumacz: Anna Czajkowska

Pamiętam miny moich znajomych ze studiów, kiedy oni wypożyczali z Biblioteki Uniwersyteckiej opasłe tomiszcza o dyplomacji czy prawach człowieka itp., a ja jakieś zakurzone egzemplarze z lat 60. z zagadkami, których nikt nie wypożyczał przez lata ;) Lubię brać się za bary z jakimś zadaniem, nawet jeśli ostatecznie się poddaję i sprawdzam na końcu rozwiązanie. Łamigłówki Moore'a uświadomiły mi moje ograniczenia, ale też pozwoliły pozytywnie się zaskoczyć innymi moimi umiejętnościami. No i warto dodać, że jak tylko je otwierałam, byłam stracona dla świata nawet przez parę godzin!

Zagadki podzielone są na logiczne, dotyczące pamięci, przestrzenne, matematyczne, językowe oraz związane z myśleniem lateralnym, twórczym i ogólnie rozwiązywania problemów. Te przestrzenne powyżej poziomu oznaczonego jako łatwy [EDIT: no, część średnio trudnych jednak rozwiązałam!] były dla mnie nie do przejścia, ale mi jest trudno zapamiętać każdą nową drogę, więc nie jestem zdziwiona. Ku mojej radości, natomiast, nauczyłam się rozwiązywać nawet najtrudniejsze sudoku; jednak nadal walczę z też logicznymi łamigłówkami ABC. Matematyczne nie okazały się takie straszne, językowe były dla mnie banalnie proste (ale to zdaje się efekt zwykłego oczytania). Najbardziej podobały mi się logiczne (dawno tak się mózgownicą nie napracowałam jak przy nich) i te dotyczące pamięci. Tyle razy już czytałam o tych technikach, a jednak tym razem wprowadziłam je w czyn, mając przy tym ubaw po pachy ze względu na pojawiające się w mojej głowie wizje. I wiecie co? To działa! Wreszcie zapamiętałam numer mojej karty bibliotecznej, a tak się z tym męczę od roku :) Powiem tylko, że ma coś z tym wspólnego baletnica tańcząca wokół namiotu, hehe. Teraz chyba czas zapamiętać jakiś numer telefonu...

Wydanie jest godne najwyższych pochwał: pani Elżbieta Redan od korekty w pojedynkę (!) dała radę, ładny, śliski papier (więc łatwo wymazać ołówek), księga jest na kółkach (jak niektóre zeszyty), więc się nie zamyka, całość napisana prostym językiem, wszystkie rysunki i diagramy dobrze rozplanowane, twarda okładka. Jedyne do czego bym się przyczepiła, to brak wyjaśnienia rozwiązań zagadek logicznych, tych tekstowych. Niektóre są naprawdę trudne i nawet jeśli już przeczytałam rozwiązanie, to co z tego, jak nie wiem, jak do niego samej dość.
Polecam takim wielbicielom zagadek jak ja :]

Ocena: 5/6

P.S. Donoszę, że udało mi się rozwiązać łamigłówkę ABC (na razie tę najłatwiejszą, ale jednak;)!. Wynalazłam też błędne rozwiązanie jednego zadania dotyczące ilości trójkątów, za co książka ma wielki minus, niestety.

P.S.2 Po tygodniu dodam, że spędziłam z tą książką kupę godzin i żałuję, że już mi się kończą zagadki. Jestem zajebista w hardcorowych zagadkach logicznych i problemowych, średnia w matematycznych i cienka w przestrzennych. Świetna pozycja, na serio, nie spodziewałam się tak porządnej zawartości.