21 maja 2012

Irving Stone - Jack London: Żeglarz na koniu

Wydawnictwo: MUZA, 2012
Pierwsze wydanie: 1938
Stron: 367
Tłumacz: Kazimierz Piotrowski

Przyjdzie mi, niestety, włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu jaką są wszystkie recenzje do których dotarłam, ponieważ każda z nich jest bardzo pozytywna, ja natomiast nie mogę pominąć milczeniem własnego rozczarowania tą lekturą.

Nie wiem co przeważyło, chyba jednak dwie najważniejsze kwestie były równo niesatysfakcjonujące. Pierwsza więc to sam London. Do tej pory czytałam zaledwie jedną jego książkę i to w zeszłym roku (Kaftan bezpieczeństwa). Za to jako mniej więcej 14-letnie dziewczę zalewałam się łzami nad ekranizacją Białego Kła. Kojarzył mi się zawsze ten pisarz z przygodami, Alaską, powieściami raczej dla chłopców, czyli standardowo. Stone daje szansę poznać jego osobowość dogłębniej i muszę przyznać, że London nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Owszem, miał cechy, które są dla mnie godne podziwu. Po pierwsze: pracowitość - konsekwencja z jaką planował ile w ciągu dnia zrobi, napisze, przeczyta itd. jest powalająca i sprawiała, że miałam ochotę schować się do mysiej dziurki ze wstydu za własne lenistwo. Po drugie: ciekawość świata. Chłonął wszystko jak gąbka, szukał wiedzy jak spragniony wody, zawsze chciał od razu ogarnąć cały temat, a najlepiej jeszcze coś w danej kwestii zmienić, wręcz zrewolucjonizować. Po trzecie: uprzejmość i traktowanie wszystkich z równym szacunkiem i zainteresowaniem. Oczywiście, szczycił się też niesamowitą odwagą, radością życia, umiejętnością brylowania i zabawiania towarzystwa jednak to nigdy mi nie imponowało. Jednak z książki Stone'a powoli wyłania się obraz człowieka, którego trudno by postawić sobie za wzór. Wieczny chłopiec, lekkomyślny, podejmujący stale irracjonalne decyzje. Uważany za niezwykle męskiego, w moim oczach tym mężczyzną nigdy się nie stał, bo czyż przepłynięcie lodowatej rzeki przemienia chłopca w mężczyznę? Czy oznaką jego dorosłości była przeprawa przez Morze Żółte? Męskości stawiam jednak zupełnie inne wymagania. Z drugiej strony London był człowiekiem pełnym przeciwieństw: potrafił miesiącami pracować za grosze kilkanaście godzin na dobę z przerwą na sen i cały zarobek oddać matce, a potem, już jako pisarz, szastał pieniędzmi na prawo i lewo, wręcz wyrzucał je w błoto. Całe życie był zadłużony! Do tego otaczał się tak nieodpowiednimi ludźmi, był naiwny jak dziecko, nie potrafił przyznać się do błędu i nigdy nie rezygnował z niczego, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to nie ma prawa skończyć się dobrze (np. wyprawa "Snarkiem" czy budowa Domu Wilka). Swój talent i szczęście mógł wykorzystać zdecydowanie lepiej, o czym świadczą stosy notatek i niezrealizowanych pomysłów jakie znaleziono w jego archiwum po śmierci w wieku zaledwie 40 lat. No i ten jego stosunek do kobiet, który ostatecznie zrobił mu więcej szkody niż pożytku. Mój stosunek do niego sama przyjęłam ze dziwieniem, ponieważ pamiętam, że inne biografie Stone'a (Pasja życia i Opowieść o Darwinie) wpoiły mi wręcz nabożny szacunek do przedstawianych osób, niemal je pokochałam, traktowałam jak przyjaciół i wzory do naśladowania. 

To jest ta pierwsza warstwa, która mnie rozczarowała., ona sama jednak nie przyczyniłaby się do raczej niskiej oceny, ponieważ nie oceniamy biografii za to czy nam główny bohater odpowiada jako człowiek, czy nie. W końcu London mógł sobie żyć jak mu się podobało i cokolwiek napiszę będzie jeszcze długo podziwiany. Żeglarza na koniu pogrążył jednak sam autor. Po raz pierwszy widzę, że zupełnie nie przyłożył się do pisania. Chyba najbardziej miałam dość wiecznego czytania o pieniądzach: a to ile Jack pożyczył, a to ile zarobił, ile komu oddał, ile dostał zaliczki, za ile kupił materiały na dom, ile wypłacał członkom rodziny. Ileż razy odkładałam tę książkę z powrotem na stosik, bo już miałam po dziurki w nosie tych wyliczeń. Takie kwestie powinny pojawiać się od czasu do czasu, a nie stanowić wręcz szkieletu całej powieści! Poza tym w trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Stone pisał to po łebkach, niemal na kolanie, byle szybciej (przemawia za tym choćby jej stosunkowo niewielka objętość w porównaniu do innych biografii), omawianie niektórych kwestii w dwóch zdaniach. Do tego zalanie czytelnika tysiącem nazwisk, a gdy wracał do niektórych po dłuższym czasie nie próbował nawet mi przypomnieć któż to był (no, ale też czytałam tę książkę dość długo, więc może ten fakt przeważył). Denerwowało mnie też nagłe urywanie narracji i wyskakiwanie z czymś zupełnie nowym - czasem w ramach danego akapitu, czasem od nowego - zupełnie bez związku przyczynowo-skutkowego. Nie da się też ukryć, że Stone nawet nie silił się na obiektywizm. Myślę, że chyba zawsze lubi swoich bohaterów (i dobrze), jednak tym razem miałam wręcz wrażenie, że nachalnie próbuje usprawiedliwiać Londona, wybiela go i pisze mu laurkę, nawet gdy pisarz ten zasługiwał na słowa przygany. Wydaje mi się, że wynika to z zasadniczego błędu Stone'a: napisał Żeglarza na koniu zaledwie 22 lata po śmierci Londona, sam jako dziecko czytał o nim w gazetach, wydaje mi się też, że idee socjalizmu nie były mu obce (Jack był wojującym socjalistą), więc kiedy pisze się biografię swojego idola trudno o obiektywizm.Gdyby nie kwestie warsztatowe, książkę oceniłabym na pewno wyżej. Szkoda, że tłumaczenie też mi czasem zgrzytało.

Jakby tu zakończyć tę moją pisaninę. Nie chciałabym całkowicie zniechęcić nikogo do tej książki, w końcu pozostałym czytelnikom ona się naprawdę podobała. Poza tym London, jak by nie patrzeć, miał ciekawe życie, przeżył tak wiele, że można by tym obdzielić kilkadziesiąt ludzi. Jego biografia zawiera wiele interesujących faktów: np. że był trampem, przez jakiś czas nawet piratem, a jego niewinny idealizm, głęboka wiara w człowieka i umiejętność niepoddawania się mogą przysporzyć mu fanów. Do tego sama książka zachęciła mnie do sięgnięcia po jeszcze kilka jego pozycji (oprócz Martina Edena, którego nabyłam już w zeszłym roku po ciekawych zajęciach z lit. amer.), a mianowicie: Przed Adamem, Szkarłatna dżuma i Mieszkańcy otchłani. Sami będziecie wiedzieć najlepiej: czytać czy nie.


Ocena: 3/6

8 maja 2012

Stosik nr 4



Masowy napływ nowych pozycji na półki to u mnie rzadkość. Tak się składa, że pojawiają się one zaraz po kiermaszu bibliotecznym ;) I tym razem udało mi się obłowić. Zdjęcie robione telefonem, więc słabo widać.

Od góry:
  • Joyce Carol Oates - Czarna topiel: jej nazwisko znam z blogów, wcześniej nie wiedziałam, że to taka popularna pisarka. Obadam.
  • Philip K. Dick - Labirynt śmierci: pierwszy raz Dick pojawił się na kiermaszu! Wzięłam w ciemno, jakby co on zawsze pójdzie na fincie. 
  • Douglas Adams - Restauracja na końcu wszechświata: mam 1 część tego cyklu w schowku, więc druga będzie jak znalazł, jeśli mi się spodoba. Czytałam fragmencik jej w oryginale i był przezabawny - krowa proponująca części siebie jako danie główne :)
  • Clive Staples Lewis - Listy starego diabła do młodego: chętnie sobie powtórzę, a potem chyba puszczę w świat. 
  • Haruki Murakami - Norwegian Wood: miałam to w schowku. To pewnie znaczy, że właśnie tym tytułem rozpocznę moją przygodę z Murakamim (a może i jednocześnie skończę, się zobaczy). 
  • John Steinbeck - Tortilla Flat: bo od dawna mam to w schowku.
  • Wilkie Collins - Kobieta w bieli: najpierw pochrzaniło mi się z Kobietą w czerni (popularną teraz zg na horror z Harrym). Okazało się jednak, że to uznany angielski kryminał z XIX wieku! Dobrze się więc stało, że wzięłam.
Aha, moja teoria co do Lema na każdym kiermaszu na razie działa. Były Dzienniki gwiazdowe, ale mam już swój egzemplarz od WL, więc tylko sobie okładkę pomacałam. Z westchnieniem, przyznaję, bo jakoś tak dziwnie mi było go nie czapnąć.  

2 maja 2012

Rakietowe szlaki 1

Wydawnictwo: Czytelnik, 1978
Stron: 213
Tłumacze: Julian Stawiński, Jan Zakrzewski, Krzysztof Zarzecki

Można się ciut pogubić w tym zatrzęsieniu serii Rakietowych szlaków, ale już doszłam co i jak. Najpierw były po prostu Rakietowe szlaki Czytelnika z 1958r. Potem w latach 70. zbiór ten podzielono na dwa tomy (u mnie vol. 1). Natomiast od 2011 roku Solaris wydaje kontynuację tej serii, doszli już do 5 tomu (częstotliwość wydawania trochę zaskakująca).

Do rzeczy. W tej odsłonie znajdziemy 10 opowiadań głównie amerykańskich autorów, z wyjątkiem Brytyjczyka Clarke'a. Pochodzą one z końca lat 40., i samego początku 50., a przyznać im trzeba, że bronią się znakomicie i nie mogę powiedzieć, żeby się zestarzały. No, nie licząc Lilii życia pióra Jamesona, bo to taka propaganda imperialnego myślenia rodem z XIX-wiecznej Anglii, że aż się źle robi. Najniżej je oceniłam, ale nie mogło być inaczej, gdy pisarz tubylców na Wenus (sic!) pokazuje jako tumanów, z których można zrobić darmową siłę roboczą. Za to totalna agitka to Pomocna dłoń Andersona, jednak - uwaga! - choć minęły już czasy w jakich to pisano (realizacja planu Marshalla) jak i okoliczności geopolityczne odeszły do historii, to ta opowieść wydobywa z siebie uniwersalne przesłanie, którym jest ostrzeganie przed amerykanizacją życia i innych kultur :) Oprócz kiepskich Lilii życia zbiór zawiera jeszcze raczej słabe Nadejdą deszcze Bradbury'ego i Skalnego nurka Harrisona. Pierwsze opisuje koniec świata, jednak, choć króciutkie, szybko się nuży; drugie natomiast zawiera błyskotliwy pomysł "pływania" w skałach, skręca jednak w stronę taniego sensacyjniaka. Jest jeszcze Zaczarowane miasto, które świetnie się kończy, jednak na tę ciekawą puentę każe za długo czekać. Za to cała reszta jest wręcz świetna, postawiłam nawet szóstki trzem tytułom! Ale po kolei.

Staroświecka Czarna walizeczka Kornblutha właściwie zagrała na nosie gatunkowi, bo dzieje się w zwykłej rzeczywistości przez większość czasu. Od razu przypomniał mi się film Idiokracja; widać, że już wcześniej martwiono się, że ludzkość zmierza ku oceanom głupoty. Następnie Zajmujący sąsiedzi Finneya - z miejsca wciągają, bawią, a potem zaskakują pomysłem jak nietypowo ludzie mogliby kiedyś wykorzystać maszyny czasu. Instynkt myśliwski Sheckleya jest przezabawny! Pomysł spojrzenia na człowieka z punktu widzenia obcego przyjął też Clarke w Wyprawie ratunkowej. Dla mnie to opowiadanie to perełka, koniecznie chcę przeczytać jego inne książki, a na półce czeka wyczekana Odyseja kosmiczna 2001. Opisał nie tylko koniec naszego świata, ale też życie w całej galaktyce, zarysował panujący w niej pokój i współpracę różnych ras (w tym najbardziej interesujących Paladoran), a zakończył po prostu WIELKIM BUM! 

A na koniec deser i ostateczna zachęta do lektury: Samotna planeta Leinstera. Po prostu całkowity opad szczęki. Jestem niemal pewna, że to opowiadanie w 1958 roku czytał Lem, a 3 lata później napisał Solaris, bowiem początek historii Leinstera to właśnie koncept żywej, tajemniczej planety! Na tym się jednak wspaniałość tej próbki nie kończy - Alyx potrafi się uczyć, staje się potęgą intelektualną, nawet zmienia swe położenie, a marzy tylko o jednym - by ktoś na niej mieszkał. Nie wiem co trzeba brać, żeby pisać tak niezapomnienie rzeczy :) Jak szkoda, że w Polsce pojawiał się tylko w antologiach.

Jednym słowem: polecam, a sama zaczynam polowanie na cz.2.

Ocena: 5/6

***

Jeszcze małe info. U Zbyszka na blogu W zaciszu biblioteki ruszyła Lista najlepszych książek wg blogerów. Trzeba: przemyśleć jakie książki są dla Ciebie, czytelniku i blogerze, absolutnie najlepsze (z całej historii literatury), następnie dokonać miliona kompromisów (miejsc jest tylko 20), pobić się ze sobą, bezustannie myśleć o trudzie podjęcia decyzji, przesuwać, wyrzucać z listy i dodawać, powstrzymywać się od łez i obgryzania paznokcie i voilà! Lista gotowa i takową należy zamieścić albo w komentarzach u Zbyszekspira, albo wysłać do niego na maila. Zachęcam :)