30 grudnia 2015

Czytelnicze podsumowanie lat 2013-2015

Takie rzeczy tylko na Mikropolis ;) Staram się wydobyć mój mały światek z czeluści internetu, pisanie recenzji zaczęłam wpisywać w plan tygodniowy (sic!), czas walczyć z prokrastynacją i ponownie zająć się tym, co kiedyś sprawiało mi taką przyjemność.


Rok 2013
Jedna szóstka!!!


Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy
To była wspaniała książka, trzeba przyznać. Świetna lekcja historii oraz wartościowy materiał dla osób interesujących się wpływem rodziny na jej członków. Post

Wyróżnienia:
# Cormac McCarthy - Rącze konie: za styl i warsztat, ale też tłumaczenie
# Frank Herbert - Diuna: za oryginalność świata przedstawionego

Przeczytałam zawrotną liczbę 36 książek... 

Rok 2014
Szóstek brak :(

Wyróżnienia:
#  Robert Kirkman, Charles Adlard, Cliff Rathburn - seria komiksów Żywe trupy: oceniłam te zeszyty od 4 do 5,5, jestem wielką fanką serialu, a komiksy mimo kilku mankamentów (np. nudne kobiece postaci) sprawiły mi dodatkową przyjemność i wypełniły czas oczekiwania na nowy sezon
# Stanisław Grzesiuk - Pięć lat kacetu: za nowy dla mnie język opisywania obozowej rzeczywistości
# Magdalena Grzebałkowska- Beksińscy: Portret podwójny: za dokopanie się do czegoś, co wydawało mi się mitem - rodzinnej klątwy
# Arthur C. Clarke - Koniec dzieciństwa: za świetną i wciągającą opowieść, która wyciąga na światło stereotypowe spojrzenie człowieka i wokół tego buduje całą oś historii
# Janusz A. Zajdel - Limes inferior: za odwagę stworzenia czegoś swojego, a nie podążanie śladem Lema!
# Richard Dawkins - Bóg urojony: za godną uznania umiejętność dyskusji i argumentowania na rzecz swojej opinii
# Tomasz Michniewicz - Samsara: Na drogach, których nie ma: za bycie odpowiedzią na potrzebę prawdziwej książki podróżniczej, mój pierwszy audiobook nota bene!

Przeczytałam 38 książek.

Rok 2015

Szóstek nadal brak :(

Wyróżnienia:
# Stanisław Lem - Powrót z gwiazd: za triumf wyobraźni, nowatorstwo i odwagę
# Arthur C. Clarke - Odyseja kosmiczna 2001: za ponadczasową opowieść, marzenie każdego pisarza - napisać powieść, która się nie starzeje

Przeczytałam 14 książek... I to należy zmienić!

Kategorie w schowku:
planuję przeczytać - 224 (-1)
w biblioteczce - 120 (-4)

Jedyny plan to czytać więcej. Byłabym zadowolona choćby z tych 52 książek w 2016 roku. Do boju o plan jednoroczny, do boju o zwiększenie normy o 400%!


26 grudnia 2015

Bolesław A. Uryn - W świecie jurt i szamanów

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Stron: 335

Od razu uprzedzę, że nie jestem targetem tej książki. Zamówiłam ją zg na cudowną okładką, która po prostu zawładnęła moją wyobraźnią, a że Mongolia fascynuje mnie od lat, wydawało mi się, że to będzie książka dla mnie. W czasie lektury doszłam do wniosku, że to pozycja napisana przez mężczyznę po 60. skierowana właśnie do męskich czytelników w średnim wieku. Nie sądzę, żeby autor zdawał sobie z tego sprawę i że zrobił to intencjonalnie, po prostu skupia się na sprawach interesujących z punktu widzenia męskiego podróżnika w jego wieku lub trochę młodszego i ma też taki, a nie inny styl pisania. Nie jest to zarzut, daleka jestem od tego, po prostu łatwiej będzie mi wytłumaczyć mój odbiór tej książki.

Uryn jest na pewno świetnym podróżnikiem, jednak pisanie o swoich wojażach wychodzi mu już nieco gorzej (choć zdecydowanie lepiej niż Pałkiewiczowi!). Dużo miejsca poświęca historii i pisze o niej w mało interesujący sposób, wyciąga mało ciekawe szczegóły, jest też bardzo techniczny, skłonny do suchych opisów. Pisze właśnie tak po męsku: o łowieniu ryb w Mongolii, o jakichś danych technicznych spływu kajakowego, o sprzęcie i jego zabezpieczeniu. Nie jest więc to książka stricte podróżnicza, raczej książka, która ma przedstawić bardziej szczegółowo Mongolię oraz pomóc przygotować się do ewentualnej tam podróży. Z każdej strony przebija jego miłość do tego kraju i to poczytuję za jej plus!

Trochę rozczarowana byłam też, że część tekstu była już wcześniej gdzieś drukowana, bo zawiera wiele cytatów. Do tego zdjęcia są opisywane fragmentami tejże książki, więc co chwila czytelnik czyta dwa razy to samo. Oczekiwałabym choć bardziej osobistych podpisów pod zdjęciami. Mapa nie zawiera wszystkich miejsc, o których pisze autor, więc czasem wiedziałam tylko mniej więcej, gdzie akurat był. Zdarza mu się pisać o czymś wyjątkowo interesującym i oryginalnym i wspomnieć, że ma tego czegoś zdjęcie, ale brak tego zdjęcia w samej książce. Brakowało mi więcej o samych podróżach, jakichś anegdot z nich, opowieści o ludziach tam, mieszkających. To się pojawia, ale jednak nie w takim natężeniu, w jakim bym sobie życzyła.
Jesienią tajga jest cicha i piękna. W kolorach złota i czerwieni. Świetlista. Szczyty gór skrzą się lodem na tle błękitnego nieba. Wszystko to jednak ładnie wygląda, gdy świeci słońce. Szczególne wrażenie sprawiają zachody słońca, gdy ziemię pokrywa czarny, lodowaty mrok, a modrzewie na stokach gór jeszcze złocą się w słońcu. Płoną ogniem w jego promieniach. O zachodzie świat staje się czarny, ponury. Po zmroku natychmiast robi się zimno, groźnie i nieprzyjemnie. Pod lodowatym oddechem wiecznej zmarzłoci zamiera życie przyrody i - podobnie - obozowe. W oddali zaczynają wyć wilki... (s. 228)
No i moje osobiste zaskoczenie: Mongolia zawsze była w sferze moich marzeń. W trakcie lektury W świecie jurt i szamanów zaczęło do mnie docierać, że to chyba jednak za wysoka poprzeczka dla mnie. Trochę mnie Uryn otrzeźwił. Żeby zwiedzić ten kraj trzeba mieć kilka tygodni wolnego (jest ogromny), trzeba umieć prowadzić samochód (dobrze i to najlepiej terenowy), jeździć na koniu, trzeba umieć przetrwać czasem w ciężkich warunkach (np. zalany samochód, spędzasz cały dzień w lodowatej wodzie, ratując swoje rzeczy), nie należy odmawiać zjedzenia lub wypicia czegoś, na widok czego mój żołądek się sam skręca, do tego... roje komarów i insektów (sic!). To była ciekawa lekcja pokory dla mnie. Wiem, że nie jestem jednak typem ekstremalnego podróżnika, któremu żaden trud nie jest straszny.
" (...) wylazłem na zewnątrz i oniemiałem. Wokoło - bajka. Gwiazdy lśniły jak świąteczna dekoracja. Jaskrawe światło księżyca odbijało się od srebrnej ziemi. Szron spowodował, że wokół mnie cały świat aż po horyzont był jak z polerowanej srebrnej blachy. Łącznie z końmi, które grzebały kopytami i chrzęściły pyskami, żując wydobyte spod śniegu źdźbła. (s. 242)
Co polecam Waszej uwadze to zdecydowanie wspomniane już zdjęcia. Są naprawdę dobre i wysokiej jakości. A część z nich można zobaczyć tu.

Ocena: 3,5/6

6 grudnia 2015

Arthur C. Clarke - Odyseja kosmiczna 2001

Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie, 1990
Pierwsze wydanie: 1968
Stron: 204
Tłumacz: Jędrzej Polak

Będę starać się zbytnio teraz nie zwlekać z recenzjami, choćby z tego powodu, że potem trudniej mi się pisze o danej książce. Pamiętam jak zakładałam tego bloga kilka lat temu z myślą, że chcę więcej pamiętać ze swoich lektur. Dawało mi sporą satysfakcję, że po napisanej notce potrafię nawet po latach wracać myślami do danego tytułu  i przemyślenia na jego temat są nadal we mnie, jakoś wzbogacają moje życie wewnętrzne, puszczają korzenie i pomagają mi wierzyć, że nie grozi mu zapomnienie. Brakuje mi tego.

Odyseja kosmiczna ma w sobie coś z Solaris. Ma ciut niższy poziom w mojej subiektywnej ocenie, ale nadal jest książką ponadczasową, robiącą ogromne wrażenie niezależnie od czasów, w których się ją czyta. Początkowo przyjemność z czytania była trochę zakłócona tym, że tak dobrze znam (i bardzo cenię!) film na jej podstawie w reżyserii Stanley'a Kubricka. Jestem zdecydowaną zwolenniczką kolejności: najpierw książka, potem adaptacja, nie da się ukryć. A dodatkowo w zeszłym roku wreszcie udało mi się zobaczyć ten film w kinie i bardzo dobrze pamiętałam fabułę. Ominęły mnie więc wszystkie zaskoczenia fabularne, które mogłam w pełni przeżywać, czytając Solaris. Mimo to z czasem dotarła do mnie ważność tej książki dla science-fiction, a zabiegi autora odniosły swój skutek, czytałam więc z ciekawością i zadowoleniem. 

Książka ma kilka części, z których najważniejsze są trzy: przed pojawieniem się człowieka, bunt komputera pokładowego HAL oraz reszta podróży kosmicznej głównego bohatera. Każdą z nich łączy obiekt AMT - 1, płaski, doskonały pod względem geometrycznym i głębi koloru monolit (patrz okładka). Clarke oparł swoją książkę na tezie, że skok ewolucyjny, społeczny i technologiczny ludzkość zawdzięcza interwencji z zewnątrz. Nam się po prostu udało. Nie spoileruję, ponieważ jest to jasno wyjaśnione w części pierwszej.

Trzeba oddać temu pisarzowi, że jest wyjątkowo kreatywny, ma dobry warsztat, oryginalne pomysły, potrafi je też ciekawie przenieść na papier. Idealny materiał na autora SF :) Przeczytałam na razie jego dwie powieści i jedno opowiadanie i wszystkie oceniłam bardzo wysoko. Zdecydowanie sięgnę po kolejne pozycje, a na tej liście na pewno znajdzie się ciąg dalszy Odysei, są bowiem jeszcze trzy części: 2010, 2061 oraz 3001. Mają wysokie oceny na biblionetce.

Gdybym miała wskazać na to, co mnie w tej książce "kupiło", to oprócz samego pomysłu, rzecz jasna, wskazałabym jeszcze na świetne opisy. Są bardzo plastyczne, fantastyczne, całe obrazy z przestrzeni kosmicznej pojawiały mi się przed oczami. Przypominało mi to czasem opisy Lema. Ciekawy był taki brak pośpiechu, który w ogóle nie przeszkadzał i nie nudził. A do tego otwarte zakończenie, które daje duże możliwości interpretacyjne, niemalże na poziomie dysput filozoficznych. Czegóż chcieć więcej.

Ocena: 5-5,5/6


11 listopada 2015

Barbara N. Łopieńska - Męka twórcza. Z życia psychosomatycznego intelektualistów

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B., 2004
Stron: 283

Przyznaję się, czytałam to wieki temu, a konkretnie jakoś wiosną. Mam taki stosik "do recenzji" i dziś nastąpił ten moment, gdy wyciągnęłam książkę z jej spodu, pierwszą w kolejce. Doczekała się.

Co po tych kilku miesiącach pamiętam? Hmm, pamiętam, że mi się podobała! :) Łopieńska nie zawodzi, to dziennikarka stworzona do rozmów, Bereś i Brunetko powinni się od niej uczyć.
Nie mam poczucia misji w tym znaczeniu, że chciałbym komuś narzucić jakiś punkt widzenia, natomiast mam poczucie takiej misji, że trzeba ludzi zachęcać do filozofii. Jestem raczej szynkarzem niż producentem wódki. Nie zależy mi na tym, żeby pili konkretny rodzaj wódki, tylko żeby pili dużo. (s. 99, rozmowa z prof. Jackiem Hołówką)
Trzeba jednak przyznać, że tytuł tego zbioru jest mocno umowny. Teoretycznie wybrani intelektualiści pytani są o swoją mękę twórczą, ale ich odpowiedzi na tego typu pytania zajmują tak niewielki wycinek każdej rozmowy, że trudno przyjąć, aby kręciły się one tylko wokół tego tematu. O wiele większą konsekwencją wykazała się Łopieńska w fantastycznym zbiorze Książki i ludzie, gdzie osią spotkań jest faktycznie szeroko rozumiana literatura, a to że pojawiają się w niej przy okazji też inne tematy przemawia tylko na jej korzyść.
Są różne przyjemności. Czerpiemy je z kontaktu z tym, co widzimy, wąchamy, smakujemy, czego dotykamy i o czym myślimy. Jeśli się zanurza wiśnię w filozofii, ma się po prostu inną przyjemność niż tę, która wiąże się z moczeniem jej w spirytusie albo po prostu zjedzeniem na surowo, co w przypadku wiśni jest najsmaczniejsze. (s. 105, rozmowa z prof. Jolantą Brach - Czainą)
Mimo tego w sumie nieznaczącego mankamentu warto sięgnąć po Mękę twórczą. To nie jest takie częste - zetknąć się z inteligentnym człowiekiem, w moim przypadku, starszym ode siebie, bardziej doświadczonym, zajmującym się jakimś swoim poletkiem i opowiadającym o nim z pasją. Co z tego, że rozmowy dryfują? A niech płyną, na zdrowie! Dla mnie z pożytkiem.
W sporze między matematykiem, który używa argumentów matematycznych, a filozofem, który używa filozoficznych, wygrywa filozof. Matematyk ma rację tylko w matematyce, a filozof we wszystkim. (s. 102, rozmowa z Jackiem Hołówką, któremu dziękuję za ten przydatny w dyskusjach argument! ;)

Kiedy podpisywałem na targach Melancholię, to po podpis przychodzili wariaci, desperaci albo moje alter ego z młodości: jakieś młode, chude, skulone, samotne indywidua, przesuwające się pod ścianami. Żaden byk do mnie nie podszedł albo tak zwana roześmiana grupa młodzieży. (s. 141, rozmowa z Markiem Bieńczykiem)

Interesuje mnie dobroć nieszukająca poklasku (ale wtedy najczęściej jest pychą). I bardzo interesują mnie ludzie noszący w sobie dramaty - coś jak z Lorda Jima. (s. 145, rozmowa z prof. Jadwiga Staniszkis)
Ocena: 4,5/6

17 kwietnia 2015

Bernard Beckett - Genezis

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2010
Pierwsze wydanie: Genesis, 2006
Stron: 216
Tłumacz: Michał Alenowicz

Książka przeczytana w jeden wieczór :) Ostatnio coś takiego to ze dwa-trzy lata temu miałam, więc warto to odnotować. Do lektury zachęcił mnie swego czasu pablo, który Genezis był zachwycony. I ja się wciągęłam, więc jak najbardziej książkę będę polecać, choć nie dałam jej najwyższj oceny.

Fabuła jest prosta, skupia się powiem na czymś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej Anaksymandry, która po wyczerpującym przygotowaniu pragnie dostać się do Akademii. Świat przyszłości to republika, zamknięte państwo na wyspie, dawnej Nowej Zelandii, świat, który przeżył niemal wszystko, włącznie z epidemią. Nowe społeczeństwo też już zdążyło przejść swoją ewolucję i ma swoją historię, o której uczy się w szkołach młodzież. 

Główna bohaterka to bystra i rezolutna dziewczyna, teoretycznie przeciętna, tak jej się wydawało, ale jednak nie każdemu dane jest zdawać do Akademii. Rozmowa z komisją jest długa, pełna podchwytliwych pytań dotyczących wybranego tematu - bohatera narodowego, Adama Forde. W międzyczasie pojawiają się retrospekcje z przygotowań Anaksymandry oraz dość długie opisy scen pokazywanych jako hologramy. Właściwie na czym zasadza się sukces tej książki, co sprawia, że tak wciąga? Właśnie ten koncept. Dowiadujemy się bowiem ciągle nowych faktów o republice, do tego znamy myśli uczennicy, coraz lepiej rozumiemy samego Adama. I wręcz oczekujemy, że zakończenie tej historii ma nas czymś zaskoczyć, że jej sedno jest na ostatnich stronach, co w sumie sprawia, że już w tym aspekcie książka jest dość przewidywalna. Czy więc zakończenie wynagradza nam ten banalny manewr? I tak, i nie. Z jednej strony, Genezis ma w sobie coś wtórnego, przede wszystkim od razu narzucają się tytuły paru filmów SF, których tu nie podam, żeby nie spoilerować, poza tym wybrany zwrot akcji nie jest specjalnie oryginalny. Z drugiej strony to wszystko nie przeszkadzało mi cieszyć się lekturą :) To było naprawdę kilka przyjemnie spędzonych godzin i dobre odprężenie.

Nie jest to najlepsze SF, jakie czytałam, ale jednak solidna rozrywka. Polecam na wolny wieczór.

Ocena: 5/6

7 kwietnia 2015

Cormac McCarthy - Przeprawa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The Crossing, 1994
Stron: 598
Tłumacz: Jędrzej Polak

Jest to druga część Trylogii Pogranicza. Nie ma tu żadnej ciągłości, jest to bowiem odrębna historia, jednak fabuła oparta jest na właściwie bliźniaczym koncepcie: młodzi Amerykanie w drodze, południowe Stany, Meksyk.
Wieczorem znów usłyszał żurawie lecące wysoko nad chmurami, pod którymi ciągnął się szmat ziemskiej krzywizny, szmat ziemskiej pogody. Metalowe oczy żurawi wwiercały się w drogę wyznaczoną im przez Boga. Ich serca wypełniała radość. (s. 545)
Spotkałam się w sieci z wieloma opiniami, że Przeprawa wyraźnie przewyższa Rącze konie. Ja mam jednak odmienne zdanie. Część pierwszą czytałam oczarowana książką, Przeprawę za to czytałam z przerwami około roku... Owszem, pierwsze 200 stron jest wręcz genialne, na nich to rozgrywa się opowieść o wilczycy z okładki. Ta historia trzymała mnie w napięciu, wciągnęła, wręcz zaszkliły mi się oczy pod koniec w trakcie lektury. Gdyby książka skończyła się wtedy dałabym jakieś 5,5. Reszta to po prostu korowód postaci, które napotyka główny bohater, ich losy, lapidarne dialogi i bardzo typowe, jak na McMarthy'ego przystało, zakończanie. W Przeprawie wszystko skupia się na Billym, nastolatku z południa. To jego decyzje wpływają na całą historię i na życie innych ludzi. Przez jakiś czas w drodze towarzyszy mu młodszy brat, wielokrotnie przechodzi on też przez granicę między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem.
Gdyby ludzie znali swoje przyszłe życie, ilu chciałoby żyć? Ludzie mówią o tym, co ich czeka. A nic ich nie czeka. Każdy dzień składa się z tego, co było wcześniej. Nawet świat musi być zdziwiony kształtem, w jakim się pojawia. Może nawet sam Bóg. (s. 543)
Po tych 200 stronach doszłam do wniosku, że McCarthy...chyba mi się przejadł. Na serio, miałam wrażenie, jakbym czytała w kółko tę samą książkę (i nie mam na myśli tylko podobieństwa Rączych koni i Przeprawy). I choć nadal warsztatowo to jest napisane wybtnie dobrze, to jednak mnie już nużyło momentami. Tak naprawdę to język sprawiał, że i tak skończyłam tę książkę i nawet nie przyszło mi do głowy jej przerwanie. Jest tak plastyczny, całe to pogranicze, natura, góry, drzewa, stawy, opisy ruin, surowych wnętrz, to mnie zawsze ciągnie do tego pisarza. Do tego ciekawie pokazał męskie rozmowy, tak różne od kobiecych:
Jak długo jeszcze miarkujesz się gniewać?
Aż się odgniewam.
(s. 277)
 Można przeczytać Przeprawę, ale nie trzeba, choć inni powiedzą Wam, że Rącze konie już niekoniecznie, ale za to Przeprawę obowiązkowo. W każdym razie mnie się do trzeciej części nie spieszy.

Ocena: 4/6


17 lutego 2015

Joel Bakan - Dzieciństwo w oblężeniu: łatwy cel dla wielkiego biznesu

Wydawnictwo: MUZA, 2013
Pierwsze wydanie: Childhood Under Siege: How Big Business Targets Children, 2011
Stron: 297
Tłumacz: Hanna Jankowska

Nie ma to jak recenzować książki, które dostałam od wydawnictwa w 2013 roku... No ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Bakan jest ostry i konkretny jak żyleta*. Rzuca statystykami, wynikami badań, artykułami jak z rękawa. Nie robi tego w sposób przesadnie suchy i po akademicku nudny, ale też nie ma tu populizmu czy lania wody coby autor mógł przedstawić w jakiś zjadliwy sposób swój pogląd. Początkowo byłam troszeczkę sceptyczna, bowiem na pierwszy ogień wziął on przeróżne gry komputerowe i aplikacje mobilne. Za bardzo do mnie nie trafia argument, że gry są odpowiedzialne za przemoc i znieczulicę, choć faktycznie małe bąble nie powinny grać w jakieś dziwne odmóżdżacze typu Zabij swoją żonę...  Tak więc początek książki jest nieco histeryczny, jednak im dalej w las, tym Bakan podnosił coraz ciekawsze argumenty udowadniające tezę, że wielkie korporacje nie mają żadnych skrupułów przed zarabianiem na dzieciach. Muszę przyznać, że szybko włosy zaczęły stawać mi dęba!

To, co pisze on o rynku leków psychotropowych mrozi krew w żyłach. Nie jest przesadą powiedzenie, że firmy farmaceutyczne mają wręcz na sumienie życie niektórych dzieci... To tylko pogoń za pieniędzmi, nic innego, nawet w tak poważnej dziedzinie jaką jest medycyna. Ale to ta moja naiwność, w końcu ten rynek to tylko komercja, o czym świadczą perypetie leków na AIDS. W każdym razie od tego rozdziału czytałam już Dzieciństwo w oblężeniu kręcąc głową z niedowierzaniem.

Ciekawie opowiada też autor o zmianach w systemie edukacji, poświęca temu zagadnieniu kilka rozdziałów, rozpatrując je pod kilkoma kątami, naprawdę bardzo trafnie. Z kolei części omawiające zanieczyszczenie środowiska naturalnego (i udawanie, że nic się nie dzieje, to nie oni, problemu nie ma, to nie powoduje żadnych chorób - sic!) oraz produkcję z użyciem trujących substancji całkowicie mnie już przeraziły. Zaczęłam inaczej patrzeć na przedmioty codziennego użytku, zabawki, nawet na własną kurtkę... Człowiek ma ochotę się po prostu wynieść tam, gdzie nie sięga cywilizacja, chodzić w spódniczce z liści, dziecko wykształcić samemu i zaszyć się niczym Thoreau na zawsze. A przecież tak się w życiu nie da. I może będę miała wpływ na to, że nikt mojego dziecka nie będzie faszerował psychotropami od małego oraz na to, czy koło mojego domu będą składowane jakieś niebezpieczne odpady, ale już nie da się uniknąć np. tego, że będzie ono miało styczność z jakaś substancją tylko dlatego, że dostanie breloczek czy będzie bawić się krążkiem hokejowym...

Książki z serii Spectrum tradycyjnie podnoszą mi ciśnienie. Taka to cena poszerzania horyzontów. Polecam.

Ocena: 4,5/6

*Ależ ja się powtarzam! kilka recenzji wcześniej napisałam to samo...

31 stycznia 2015

Gillian Flynn - Zaginiona dziewczyna

Wydawnictwo: książki Burda, 2014
Pierwsze wydanie: Gone Girl, 2012
Stron: 652
Tłumacz: Magdalena Koziej

Tą recenzją wracam na bloga, a w każdym razie jest na to jakaś szansa. W minionych miesiącach książki mnie w ogóle nie wciągały i czytałam po kilka stron dziennie, bez specjalnego przekonania. Ta mnie wreszcie zaciekawiła, czyż nie jest to wielką zaletą thrillerów? No i jakoś poszło, czytam już więcej, z większym zaangażowaniem, nawet wracając z pracy (ale to może być akurat spowodowane, że słuchawki do mptrójki mi padły).

Specjalnie nie oglądałam wcześniej filmu, choć trailer mi się podobał. Teraz, gdy już znam fabułę, trochę odczekam zanim sięgnę po ekranizację. Założenie jest proste: mąż odkrywa, że jego żona zaginęła, są ślady jakiejś walki w domu, zaczyna się dochodzenie, stereotypowo zaczynają podejrzewać jego. W sumie nic zaskakującego, widzieliśmy to w setkach amerykańskich filmów :) Zwrócę więc Waszą uwagę na coś innego: Gillian Flynn naprawdę nieźle pisze! Widać, że nie tylko jej w głowie sensacyjne wątki, zwroty akcji, tempo czy kreowanie zagadek (a nie da się ukryć, że książka ta to niemal gotowy scenariusz na film), ona ma faktycznie coś do powiedzenia, a ponadto ładnie operuje piórem (tfu, klawiaturą). Podam dużo przykładów.
Nazwaliśmy bar Bar. (...) Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem, którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie. Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcić nosami: "co to za nazwa: Bar?". Jednak nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym dresie powiedziała: "Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany'ego, gdzie kot Audrey Hepburn nazywa się Kot". 
Od razu przestaliśmy zadzierać nosa, co tylko wyszło nam nam na dobre. (s. 20)
Czuje, że staram się być zbyt czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. są rozcapierzone, wyciągnięte dłonie, i melonik, i mnóstwo zębów. (s. 25)
Tak właśnie pisze, co mnie bawiło i sprawiało mi zwykłą przyjemność. Natomiast czasem wtrącała rzeczy, które i mi chodziły wielokrotnie po głowie, i które były już zauważane przez socjologów i kulturoznawców. Mianowicie jak bardzo nasze zachowanie, marzenia, postrzeganie rzeczywistości, oczekiwania, stereotypy są kreowane na kształt tego, co oglądamy. Np. wyobrażamy sobie europejskich dawnych królów tak, jak malowano ich na obrazach, tamtejsze zamki tak, jak pokazano je w filmach, II wojna światowa jest dla nas czarno-biała zg na zdjęcia i kroniki z tego okresu, wyobrażamy sobie "prototypy" różnych sytuacji tak, jak są one opisywane w amerykańskich filmach (randki, pracę policji, dorastanie, zderzenie dwóch różnych charakterów, wojnę, imprezy itd.). Flynn pije do tego w taki sposób:

Przyciągnął krzesło do stołu i usiadł na nim jak ja koniu. Zastanawiałem się, czy gliniarze naprawdę tak siedzą. a może zrobił tak jakiś inteligentny aktor, a potem gliniarze zaczęli go naśladować, bo wiedzieli, że robią tak aktorzy grający policjantów, o że wygląda to cool. (s. 74)
Właściwie nie wiem, czy jesteśmy jeszcze ludźmi, ci z nas, którzy są jak większość z nas, którzy dorastali z telewizją, filmami, a teraz jeszcze z internetem. Jeśli ktoś nas zdradza, wiemy jakie słowa wypowiedzieć; gdy umiera ukochana osoba, wiemy, jakie słowa wypowiedzieć. Jeśli chcemy odegrać ogiera, cwaniaczka albo głupka, wiemy, jakie słowa wypowiedzieć. Wszyscy korzystamy z tego samego wyświechtanego scenariusza. 
W tych czasach bardzo trudno być sobą, po prostu prawdziwą, rzeczywista osobą, a nie zbiorem cech charakteru wybranych z pojemnego automatu z charakterami.
a skoro wszyscy odgrywamy jakieś role, nie może istnieć coś takiego jak bratnia dusza, bo przecież nasze dusze nie są oryginalne.
Doszło do tego, że wydaje się, jakby nic nie miało znaczenia, bo nie jestem prawdziwą osobą i wszyscy inni też nie.
Zrobiłbym wszystko, by znów poczuć się rzeczywisty. (s. 121)
Naprawdę świetnie to oddała w książce, tę cała sztuczność, w której pływamy. Oczywiście, traficie na mnóstwo recenzji Zaginionej dziewczyny i filmu na jej podstawie o tym, jak autorka wgryza się w smutną prawdę o małżeństwie, o cichej wojnie pomiędzy mężem i żoną i będą one miały racje, więc ja się czuję już zwolniona z tego obowiązku :)
Matka zawsze nam mówiła: jeśli zamierzacie coś zrobić i chcecie się dowiedzieć, czy nie jest to przypadkiem zły pomysł, wyobraźcie sobie, że wiadomości o waszym uczynku wydrukowano w gazecie, do powszechnej wiadomości. (s. 235)

Ocena: 5/6