Pierwsze wydanie: Gone Girl, 2012
Stron: 652
Tłumacz: Magdalena Koziej
Tą recenzją wracam na bloga, a w każdym razie jest na to jakaś szansa. W minionych miesiącach książki mnie w ogóle nie wciągały i czytałam po kilka stron dziennie, bez specjalnego przekonania. Ta mnie wreszcie zaciekawiła, czyż nie jest to wielką zaletą thrillerów? No i jakoś poszło, czytam już więcej, z większym zaangażowaniem, nawet wracając z pracy (ale to może być akurat spowodowane, że słuchawki do mptrójki mi padły).
Specjalnie nie oglądałam wcześniej filmu, choć trailer mi się podobał. Teraz, gdy już znam fabułę, trochę odczekam zanim sięgnę po ekranizację. Założenie jest proste: mąż odkrywa, że jego żona zaginęła, są ślady jakiejś walki w domu, zaczyna się dochodzenie, stereotypowo zaczynają podejrzewać jego. W sumie nic zaskakującego, widzieliśmy to w setkach amerykańskich filmów :) Zwrócę więc Waszą uwagę na coś innego: Gillian Flynn naprawdę nieźle pisze! Widać, że nie tylko jej w głowie sensacyjne wątki, zwroty akcji, tempo czy kreowanie zagadek (a nie da się ukryć, że książka ta to niemal gotowy scenariusz na film), ona ma faktycznie coś do powiedzenia, a ponadto ładnie operuje piórem (tfu, klawiaturą). Podam dużo przykładów.
Nazwaliśmy bar Bar. (...) Tak, sądziliśmy, że jesteśmy sprytnymi nowojorczykami, że nazwa jest dowcipem, którego nikt nie chwyci, a przynajmniej nie skuma tak jak my. Na metapoziomie. Wyobrażaliśmy sobie, że miejscowi będą kręcić nosami: "co to za nazwa: Bar?". Jednak nasza pierwsza klientka, siwowłosa kobieta w okularach dwuogniskowych i różowym dresie powiedziała: "Podoba mi się ta nazwa. Zupełnie jak w Śniadaniu u Tiffany'ego, gdzie kot Audrey Hepburn nazywa się Kot".
Od razu przestaliśmy zadzierać nosa, co tylko wyszło nam nam na dobre. (s. 20)
Czuje, że staram się być zbyt czarująca, i wtedy zdaję sobie sprawę, że oczywiście to widać, w związku z czym próbuję być jeszcze bardziej czarująca, by zrekompensować ten fałszywy czar, a wówczas na ogół zmieniam się w Lizę Minnelli: tańczę w rajstopach i cekinach, błagam o miłość. są rozcapierzone, wyciągnięte dłonie, i melonik, i mnóstwo zębów. (s. 25)
Tak właśnie pisze, co mnie bawiło i sprawiało mi zwykłą przyjemność. Natomiast czasem wtrącała rzeczy, które i mi chodziły wielokrotnie po głowie, i które były już zauważane przez socjologów i kulturoznawców. Mianowicie jak bardzo nasze zachowanie, marzenia, postrzeganie rzeczywistości, oczekiwania, stereotypy są kreowane na kształt tego, co oglądamy. Np. wyobrażamy sobie europejskich dawnych królów tak, jak malowano ich na obrazach, tamtejsze zamki tak, jak pokazano je w filmach, II wojna światowa jest dla nas czarno-biała zg na zdjęcia i kroniki z tego okresu, wyobrażamy sobie "prototypy" różnych sytuacji tak, jak są one opisywane w amerykańskich filmach (randki, pracę policji, dorastanie, zderzenie dwóch różnych charakterów, wojnę, imprezy itd.). Flynn pije do tego w taki sposób:
Przyciągnął krzesło do stołu i usiadł na nim jak ja koniu. Zastanawiałem się, czy gliniarze naprawdę tak siedzą. a może zrobił tak jakiś inteligentny aktor, a potem gliniarze zaczęli go naśladować, bo wiedzieli, że robią tak aktorzy grający policjantów, o że wygląda to cool. (s. 74)
Właściwie nie wiem, czy jesteśmy jeszcze ludźmi, ci z nas, którzy są jak większość z nas, którzy dorastali z telewizją, filmami, a teraz jeszcze z internetem. Jeśli ktoś nas zdradza, wiemy jakie słowa wypowiedzieć; gdy umiera ukochana osoba, wiemy, jakie słowa wypowiedzieć. Jeśli chcemy odegrać ogiera, cwaniaczka albo głupka, wiemy, jakie słowa wypowiedzieć. Wszyscy korzystamy z tego samego wyświechtanego scenariusza.
W tych czasach bardzo trudno być sobą, po prostu prawdziwą, rzeczywista osobą, a nie zbiorem cech charakteru wybranych z pojemnego automatu z charakterami.
a skoro wszyscy odgrywamy jakieś role, nie może istnieć coś takiego jak bratnia dusza, bo przecież nasze dusze nie są oryginalne.
Doszło do tego, że wydaje się, jakby nic nie miało znaczenia, bo nie jestem prawdziwą osobą i wszyscy inni też nie.
Zrobiłbym wszystko, by znów poczuć się rzeczywisty. (s. 121)
Naprawdę świetnie to oddała w książce, tę cała sztuczność, w której pływamy. Oczywiście, traficie na mnóstwo recenzji Zaginionej dziewczyny i filmu na jej podstawie o tym, jak autorka wgryza się w smutną prawdę o małżeństwie, o cichej wojnie pomiędzy mężem i żoną i będą one miały racje, więc ja się czuję już zwolniona z tego obowiązku :)
Matka zawsze nam mówiła: jeśli zamierzacie coś zrobić i chcecie się dowiedzieć, czy nie jest to przypadkiem zły pomysł, wyobraźcie sobie, że wiadomości o waszym uczynku wydrukowano w gazecie, do powszechnej wiadomości. (s. 235)
Ocena: 5/6
Książka jakoś mnie ani ziębi, ani grzeje, ale cieszę się, że pojawiłaś się na blogu.
OdpowiedzUsuńJa też się cieszę :)
UsuńWeszłam w komentarze z niecnym zamiarem, żeby napisać tylko zupełnie bez związku z recenzją, że cieszę się, że znowu jesteś, a tu widzę Agnes zrobiła to samo... Tym bardziej czuję się usprawiedliwiona :) Mam nadzieję, że wrócisz na dobre, bo mi tęskno za Twoimi tekstami!
OdpowiedzUsuńDziękuję, to bardzo miłe! :)
UsuńJest na to szansa.