Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Pol Pots leende : Om en svensk resa genom röda khmerernas Kambodja, 2006
Stron: 293
Tłumacz: Mariusz Kalinowski
Spotykam się najczęściej z reportażami, których autorzy starają się być gdzieś poza tekstem, oni są tylko narzędziami do przekazania nam pewnych wydarzeń, do opisu społeczności lub/i danego miejsca. Idling potraktował ten gatunek znacznie szerzej i napisał książkę osobistą, a wszystko czego doświadczył, co przeczytał lub o czym się dowiedział od innych przefiltrował przez siebie, przez swoją wrażliwość, swoje spojrzenie.
Uśmiech Pol Pota jako główny wątek przyjęło odniesienie się do wizyty szwedzkiej delegacji z 1978 w Kampuczy. Poza tym opowiada o Kambodży przed rządami Czerwonych Khmerów, o jej losach potem i współcześnie. O samym Pol Pocie i innych ludziach reżimu. O podróży autora do tego kraju. Nie chciałabym zamykać moich spostrzeżeń do banalnego "to straszne co zrobiono z tym krajem" itp., w związku z tym napiszę o mojej osobistej refleksji w trakcie lektury, która okazała się też - wraz z odwróceniem ostatnich stron - refleksją Idlinga.
Interesujący jest też tu język, czasem faktycznie dość poetycki, na pewno subtelny i oddający wrażliwość Idlinga. Drażnił mnie jednak czasem nadmiar zbyt krótkich zdań, czasem ich równoważniki. No i autor nie ma smykałki do pisania o historii, fragmenty poświęcone na zapoznanie czytelnika z podstawowymi faktami były najsłabsze. Poza tym nie mam żadnych do niego zastrzeżeń. Do wydania też (jedna literówka), z wyjątkiem sceny nr 150 (to błąd czy to jakieś tajemnicze nawiązanie do dadaizmu? ;)
Ocena: 5/6
Pierwsze wydanie: Pol Pots leende : Om en svensk resa genom röda khmerernas Kambodja, 2006
Stron: 293
Tłumacz: Mariusz Kalinowski
Spotykam się najczęściej z reportażami, których autorzy starają się być gdzieś poza tekstem, oni są tylko narzędziami do przekazania nam pewnych wydarzeń, do opisu społeczności lub/i danego miejsca. Idling potraktował ten gatunek znacznie szerzej i napisał książkę osobistą, a wszystko czego doświadczył, co przeczytał lub o czym się dowiedział od innych przefiltrował przez siebie, przez swoją wrażliwość, swoje spojrzenie.
Uśmiech Pol Pota jako główny wątek przyjęło odniesienie się do wizyty szwedzkiej delegacji z 1978 w Kampuczy. Poza tym opowiada o Kambodży przed rządami Czerwonych Khmerów, o jej losach potem i współcześnie. O samym Pol Pocie i innych ludziach reżimu. O podróży autora do tego kraju. Nie chciałabym zamykać moich spostrzeżeń do banalnego "to straszne co zrobiono z tym krajem" itp., w związku z tym napiszę o mojej osobistej refleksji w trakcie lektury, która okazała się też - wraz z odwróceniem ostatnich stron - refleksją Idlinga.
Jedno zdjęcie zostaje w pamięci. Mogę przywołać je w każdej chwili. To fotografia małego chłopca. Nie starszy jak pięć lat. Mały wróg lud. (...) Siadam na schodach prowadzących do jednego z budynków i płaczę. (s. 161)Sporo miejsca w Uśmiechu zajmuje odmalowanie nastrojów opinii publicznej lat 70. One, zarówno jak losy Kambodży po inwazji Wietnamu, były dla mnie nowością. Z czego to się bierze? I tu po raz drugi pochylę się nad podręcznikami do historii, które z każdym rokiem zawodzą mnie coraz bardziej swoją powierzchownością, a nawet przekłamaniami. Serwuje się młodzieży gładką i prostą historię świata, przemilczając sprawy zbyt skomplikowane, zbyt obszerne lub niepochlebne dla (wstaw jakieś państwo, jakąś kulturę, daną grupę społeczną). Potem człowiek dorasta, a jeśli ma szczęście, trafia na inne źródła i następuje wielkie zdziwienie. Moja książka od historii przekłamała nie tylko wiele faktów z PRL-u, zaserwowała mi też niesprawdzone plotki na temat khmerskiej dyktatury! Słowem też nie wspomniała o dalszych losach Kambodży. Po co, w końcu szybko przestała być istotna dla dwóch głównych mocarstw.
Jeżeli trzy z czterech pogłosek są najwyraźniej nieprawdziwe, to tej czwartej też niezbyt łatwo dać wiarę. A teraz na odwrót: gdy okazało się, że te masowe mordy, w całej swojej grozie, to nie wymysł, lecz prawda, prawdziwe stały się też tamte pozostałe pogłoski. Czarno - biały obraz przysłania koniec końców wszystko. Jak więc wyciągnąć jakąś naukę z historii? (s. 226)Autor umiejętnie próbuje przekazać jak niewielkie szanse mamy na obiektywizm wobec wydarzeń bieżących. Dopiero po upływie dłuższego czasu zaczyna w nas przeważać trzeźwe spojrzenie, dopiero wtedy jesteśmy racjonalni. Jak więc o czymkolwiek możemy wnioskować? Nie tylko nasze bliskie otoczenie filtrujemy przez własne, subiektywne spojrzenie; nawet codzienne wydarzenia jak kryzys ekonomiczny, wojna tu czy tam, decyzje polityczne; jesteśmy jak dzieci we mgle. Nie wiemy nic, Sokrates miał rację, my naprawdę nie wiemy nic... i ta myśl przypomniała mi moje polemowskie zadumanie nad nauką. Jedynie ona, i tylko w ścisłym zakresie, jest czymś namacalnym już tu i teraz. Ani historia, ani literaturoznawstwo, ani biologia itp. nie załapują się do tego marginesu pewności. Nagle ten cud natury, człowiek, staje się szmacianą, nierozumną lalką i może to jest nasz prawdziwy obraz (?). No dobra, znowu za bardzo odeszłam od tematu! (silly me). Zwrócę jeszcze tylko uwagę na fakt, że czasem znajdzie się ktoś, kto jest w stanie dostrzec prawdę od razu. W tym przypadku był to François Ponchaud, któremu nikt nie wierzył i który przez lata był dyskredytowany w oczach opinii publicznej i wyśmiewany.
Interesujący jest też tu język, czasem faktycznie dość poetycki, na pewno subtelny i oddający wrażliwość Idlinga. Drażnił mnie jednak czasem nadmiar zbyt krótkich zdań, czasem ich równoważniki. No i autor nie ma smykałki do pisania o historii, fragmenty poświęcone na zapoznanie czytelnika z podstawowymi faktami były najsłabsze. Poza tym nie mam żadnych do niego zastrzeżeń. Do wydania też (jedna literówka), z wyjątkiem sceny nr 150 (to błąd czy to jakieś tajemnicze nawiązanie do dadaizmu? ;)
Ocena: 5/6
mam ją w planach :)
OdpowiedzUsuńObiektywizm wobec wydarzeń we własnym kraju jest rzeczą trudną... a co dopiero za granicą, zwłaszcza, że zdanie mamy sobie wyrabiać na podstawie medialnej papki.
OdpowiedzUsuńZa każdym razem , gdy czytam o innym kraju- jak ostatnio o Izraelu czy Niemczech- stwierdzam tylko, że pojawia mi się milion dodatkowych pytań- na które nigdy nie poznam odpowiedzi.
Jeśli ta literówka, o której Pani wspomina to
OdpowiedzUsuń"pradwa" w motcie na początku - zamiast "prawda" - to niniejszym prostuję:
tak właśnie ma być:
"zapewiam was, to PRADWA"
:-)
Nie, nie o to mi chodziło. Błąd jest bliżej końca, teraz, niestety, nie mam czasu go szukać, a nie zaznaczyłam sobie tego miejsca.
OdpowiedzUsuńProszę o podpisywanie się, dziękuję.
Zaraz po Chwinie zabieram się za tę książkę.
OdpowiedzUsuńTeż mam ją w planach
OdpowiedzUsuńWrzucam do schowka, dziękuję za recenzję.
OdpowiedzUsuńDochodzę do wniosku, że w tej serii wydawnictwa nie ma słabych tytułów. i kropka :)
OdpowiedzUsuńJa też się tego obawiam ;)
OdpowiedzUsuńKornwali,
OdpowiedzUsuńzapraszam do zabawy blogowo- fotograficznej
http://filetyzizydora.blogspot.com/2011/02/moje-poki-czyli-squad-makulatury.html
Jeśli oczywiście masz ochotę).
Historia się powtarza: tzw. intelektualiści Zachodu także byli zachwyceni rządami i państwem Józefa Stalina (w czasie, kiedy znane były już jego zbrodnie - tzn. kto chciał, to o nich wiedział).
OdpowiedzUsuńAle ja nie jestem jednak pewien, czy było tak z powodu ich ślepoty (niewiedzy). Może bardziej z zaślepienia - ideologią, polityką, interesem własnym, wizją historii. Oni po prostu NIE CHCIELI wiedzieć (bo np. burzyło im to ich - życzeniowy - obraz świata).
Zabrakło im też czegoś ludzkiego - nie intelektu ani nawet wyobraźni, ale... serca, jakiejś elementarnej humanistycznej wrażliwości.
PS. Nie jestem pewien co do takiej besserwieserowskiej nieomylności nauki :)
Nauka dostarcza faktów, ale jednak nie gwarantuje ich zrozumienia. Ponadto zawsze jednak musimy te fakty poddawać naszej interpretacji (nie wspominając już o tym, że ograniczeni jesteśmy naszym aparatem badawczym i sposobem, w jaki rzeczywistość reaguje na nasze próby jej poznania).
Pozdrawiam
Właśnie to mną tak wstrząsnęło. Za każdym razem historia się powtarza. W czasie II wojny światowej nie dowierzano wieściom Polski, uważano, że relacje z obozów koncentracyjnych są przesadzone, podkoloryzowane dla efektu. Zapewne im się to w głowie nie mieściło, nawet się nie dziwię aż tak bardzo, jednak przykłady naszego braku obiektywizmu widzę na każdym kroku.
OdpowiedzUsuńWięc jak sam piszesz, nasza zdolność do interpretacji faktów, czy to naukowych, czy innych jest ogólnie rzecz biorąc do bani ;)
Może nie całkiem do bani ;) ale... właśnie ograniczona, niedoskonała.
OdpowiedzUsuńKiedy pisałem poprzedni komentarz także pomyślałem o Karskim (i innych, którym nie chciano wierzyć, kiedy opisywali zbrodnie dokonywane przez Niemców).
A może nie tyle nie chciano wierzyć, co udawano, że się nie chce wierzyć (i to ostatnie jest, niestety, wg mnie bardziej prawdopodobne - i jeszcze bardziej haniebne).
I tym razem chodziło o politykę, o niechęć angażowania się, tzw. "izolacjonizm".
Obawiam się, że Hitler, gdyby nie był tak zachłanny i połknął (wraz z Żydami) tylko część Europy, to reszta, w tym Stany Zjednoczone, nadal siedziałaby cicho - niewiele by obchodził ją Holocaust, obozy zagłady, zbrodnie wojenne...
(Tak jak świat niewiele obchodziło to, co z ludźmi w Chinach wyprawiał Mao i jego banda).
I tak jak niewielu obchodzi Czeczenia, Tybet, Kuba, połowa Afryki itd. Myślę, że niektórym naprawdę trudno było w to uwierzyć, przecież jak się czyta choćby "Medaliony" to przecież to jest absurd - fabryki śmierci? Niemcy tak na serio? Nieee, coś się chyba pomyliło tym ludziom ze Wschodniej Europy. Innym z kolei chodziło zwyczajnie o pieniądze. Walka na Wschodzie byłaby za droga, nie czuli jeszcze zagrożenia, a jak poczuli, to już się zbratali ze Stalinem, więc ten problem zostawili jemu.
OdpowiedzUsuńTyle dawne czasy. A teraz mamy Afrykę i aż strach się wypowiadać na ten temat, wiedząc że nikt z nas nie jest obiektywny, nikt nie zna wszystkich faktów, a nawet jeśli, to cóż z tego, bo znowu wychodzi ludzka ułomność przy ich interpretacji.