Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prószyński i S-ka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Prószyński i S-ka. Pokaż wszystkie posty

13 kwietnia 2020

Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2013
Pierwsze wydanie: The Farthest Shore, 1972
Stron: 264
Tłumaczka: Paulina Braiter

Pod koniec zeszłego roku zaczęłam powtarzać dwie pierwsze części Ziemiomorza, korzystając z tego, że kilka lat temu dostałam taki tom jak na zdjęciu w prezencie. I tak Czarnoksiężnik z Archipelagu po raz drugi mnie zachwycił, Grobowce Atuanu przypominały mi ważne szczegóły, a potem przyszedł czas na nową dla mnie część- trzecią, Najdalszy brzeg.

Kiedy stanie przed tobą wielki wybór, Arrenie, spróbuj mądrze podjąć decyzję. Gdy ja byłem młody, musiałem wybrać pomiędzy trwaniem a działaniem i zachłannie rzuciłem się na przygodę niczym pstrąg skaczący za muchą. Jednakże każdy czyn, każda załatwiona sprawa wiążą cię z sobą i ze swymi konsekwencjami,zmusza do dalszego działania. (s. 290)

Przyjemnie było stwierdzić, że moja ukochana autorka nadal trzyma poziom, ponieważ ta krótka powieść to kolejna perełka spod jej pióra. Subtelne i przemyślane, skromne acz eleganckie cacuszko. Najdalszy brzeg był dla mnie podwójnie ciekawy, ponieważ właściwie dotyczy tematu poruszanego w Dziewczynie z pomarańczami Gaarder'a, książce czytanej przeze mnie chwilę wcześniej. Opowieść ta łączy postać Geda, który teraz jest już Arcymagiem, jednak centralną postacią jest tu Arren i to jego czami oglądamy świat i w jego myśli się zagłębiamy. Arren to książę, ale jest na szczęście dobrze wychowany, rozsądny i uczynny. Nie, nie jest bez skazy. Na wyspach Ziemiomorza dzieje się coś złego, coś, co sprawia, że magia zanika, ludzie wyrzekają się swoich umiejętności magicznych, a słowa tracą moc. Dwóch podróżników wybiera się więc na kraniec świata, aby poznać odpowiedź na to, co się dzieje. 

I tak Arren bez namysłu uczynił pierwszy krok poza granicę dzieciństwa - zapalczywie, nie oglądając się za siebie, nie skrywając niczego. (s. 268 mojego zbiorczego wydania)

Jak to u Le Guin - koncepcja to niemal prosta opowiastka dla najmłodszych, a w rzeczywistości filozoficzny traktat mierzący się z podstawowymi pytaniami. Tym razem jest to pytanie dotyczące śmierci, a może raczej tańca życia i śmierci. W każdym razie uważam, że obie książki, i Najdalszy brzeg, i Dziewczyna z pomarańczami, udanie mierzą się z tym zadaniem i są świetnym materiałem do własnych przemyśleń. To wielka przyjemność móc tak powiedzieć o książce fantasy. Tak marzyłam, aby Le Guin otrzymała Literacką Nagrodę Nobla, jakiż przełom byłby to dla światowej literatury! Szkoda, że nie zdążyła...

Odrzucić przeszłość to rezygnować z przyszłości. Człowiek nie tworzy swego losu. Akceptuje go bądź odtrąca. Jeśli jarzębina zbyt płytko zapuści korzenie, nie wyda owoców. (s. 285)

Jak zawsze u tej pisarki zachwyca mnie język, prostota historii, która tak łatwo kradnie serce czytelnika, przekraczanie granic fantasy oraz niezwykła umiejętność  wyrażania prosto skomplikowanych myśli. Myślę, że jest szansa, abym skończyła ten cykl w tym roku.

Zrozum, Arrenie, żaden czyn nie jest aktem samym w sobie, jak sądzą naiwni młodzieńcy. Kiedy podnosisz kamień i rzucasz nim,trafiając lub chybiając celu, nie jest to konic całej historii. Gdy podnosisz kamień, ziemia staje się lżejsza, a twoja dłoń cięższa. Kiedy nim ciskasz, gwiazdy reaguję w swym biegu. W miejscu upadku zmienia odmienia się wszechświat. Na równowagę całości składają się pojedyncze zdarzenia. Wiatry i morza, moce wód, ziemi i światła,rośliny i zwierzęta działają w obrębie Wielkiej Równowagi i to, co czynią, jest słuszne i potrzebne. Od huraganów i śpiewów wielorybów po upadek suchego liścia i lot komara - wszystko stanowi element całości. My jednak, dysponując władzą nad światem i nad sobą nawzajem, musimy uczyć się tego, co liść, wieloryb i wiatr wiedzą z natury. Musimy zachować równowagę. Ponieważ mamy rozum, nie wolno nam ulegać ignorancji. Dokonując wyboru, powinniśmy pamiętać o ciążącej na nas odpowiedzialności. (s. 315)

Ocena: 6/6

1 kwietnia 2020

Tylko cytat #11


Jednocześnie trzeba było przyznać - choć niechętnie - że nie był już takim matołkiem jak niegdyś. Z drugiej strony poziom, z jakiego startował, dawał olbrzymie możliwości.

***

Nie był nazbyt długo mężem, lecz po ślubie mężczyzna wykształca w mózgu dodatkowe zmysły i jeden z nich właśnie go ostrzegał, że wdepnął w kłopoty, i to głęboko.
Joanna postukiwała rytmicznie stopą o podłogę. Ramiona miała wciąż złożone przed sobą. I uśmiechała się leciutko. Takiego uśmiechu uczą się kobiety po ślubie i oznacza on: „O tak. Wdepnąłeś głęboko w kłopoty, ale pozwolę ci zanurzyć się w nich jeszcze głębiej”.

***

Gulasz smakował po prostu jak gulasz, a nie na przykład (i to przykład kompletnie i całkowicie przypadkowy) gulasz z biednej dziewczyny, która terminowała tu przed nią. 

***

- Życie nie dzieje się tak, jak powinno. Staje się to, co się staje, i to, co my robimy.
- A nie mogłaby pani mu pomóc za pomocą magii?
- Robię to. Dbam, by nie cierpiał fizycznie - odparła panna Libella.
- Ale to tylko zioła.
- Na tym polega magia. Umieć poznać, że coś jest magiczne, o czym inni ludzie nie wiedzą.

[tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka]

20 grudnia 2017

Tylko cytat #9


Jednakże przede wszystkim jest to opowieść o świecie. Oto on. Przyjrzyjmy się uważnie, gdyż efekty specjalne kosztowały naprawdę sporo. Rozbrzmiewa basowa nuta. Ten głęboki, wibrujący akord sugeruje, że sekcja dęta lada chwila zagrzmi fanfarą na cześć kosmosu, albowiem scena przedstawia czerń dalekiej przestrzeni i tylko kilka gwiazd migocze niby łupież na kołnierzyku Boga. I nagle pojawia się: większy od największego, najgroźniej uzbrojonego gwiezdnego krążownika z wyobraźni producenta filmowych widowisk: żółw, długi na dziesięć tysięcy mil.

***

Należy zaznaczyć, że chociaż większość Zoonów nie umie kłamać, otaczają oni wielkim szacunkiem każdego współplemieńca, który potrafi stwierdzić, że świat jest inny niż jest. Dlatego Kłamca jest człowiekiem bardzo poważanym. Reprezentuje swój szczep w kontaktach ze światem zewnętrznym, ze zrozumienia którego przeciętni Zoonowie już dawno zrezygnowali. Szczepy Zoonów są bardzo dumne ze swoich Kłamców.
Inne rasy bardzo to wszystko irytuje. Uważają, że Zoonowie powinni użyć bardziej odpowiednich tytułów, na przykład „dyplomaty" albo „rzecznika". Mają wrażenie, że ktoś sobie z nich pokpiwa. 

***



W przeciwieństwie do magów, którzy najbardziej ze wszystkiego lubią skomplikowaną hierarchię, czarownice nie dbają o ustaloną strukturę rozwoju kariery zawodowej. Każda z nich sama decyduje, czy przyjąć do siebie jakąś dziewczynę i po śmierci przekazać jej swój teren. Czarownice nie są z natury towarzyskie, przynajmniej wobec innych czarownic, i z pewnością nie mają żadnych przywódczyń.

***

- Mogłaś zesłać mu bąble albo co - stwierdziła Niania Ogg. - Hemoroidy są niezłe. I dozwolone. Dalej by rządził, tyle że na stojąco. To zawsze dobry żart.

***

Kuchnia była pełna duchów.
Ale nie duchów ludzi. Ani nawet praludzi.
Były tu jelenie. Były woły. Były króliki, pawie, kuropatwy, owce i świnie. Było nawet kilka okrągłych, niewyraźnych zjaw, nieprzyjemnie przypominających duchy ostryg. Tłoczyły się tak ciasno, że wręcz przenikały nawzajem i łączyły, zmieniając kuchnię w bezgłośny, ruchliwy koszmar pełen przejrzystych i mglistych zębów, futer i rogów.


10 grudnia 2017

Tylko cytat #8




Prawda jest kobietą, albowiem prawda to piękno, a nie przystojność, myślał sobie Ridcully, gdy senat zajmował miejsca, pomrukując przy tym niechętnie. To dobrze tłumaczy powiedzenie, że kłamstwo może cały świat oblecieć, zanim prawda włoży buty.

***

– Jestem pewien, panie Ottomy, że żaden z moich kumpli nie nosi podwiązek... – Ridcully urwał, wysłuchał szeptanych wyjaśnień Myślaka i podjął znowu: – No, może jeden, dwóch najwyżej, a świat byłby naprawdę nudny, gdybyśmy wszyscy byli tacy sami.

***

Myślak przerwał, bo drzwi się otworzyły, pozwalając na przejazd wzmocnionego, ciężkiego wózka z herbatą. Ponieważ nie był popychany przez Nią, magowie nie zwracali już na niego uwagi, a skupili się na rozdawaniu filiżanek, przekazywaniu cukiernicy, badaniu jakości czekoladowych ciasteczek z nadzieją na zabranie więcej, niż przypada na osobę, oraz wszystkich innych drobnych czynnościach, bez których komitet byłby chytrym systemem do szybkiego podejmowania przemyślanych decyzji.

***

Magowie nigdy nie kłócili się publicznie, gdyż zniszczenia mogły być straszliwe. Nie, rządziła uprzejmość, ale z zaostrzonymi krawędziami.

***

Vetinari się uśmiechnął.
– No oczywiście, zgodnie z klasyką bogowie grają losami ludzi, więc zapewne nie ma powodu, żeby nie grali w piłkę. My gramy i nami grają, a najlepsze, na co możemy liczyć, to robić to w dobrym stylu.

[tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka] 

16 października 2017

Tylko cytat #7




Na nieszczęście, jak wielu ludzi, którzy całkiem sobie z czymś nie radzą, nadrektor lubił się chwalić, jak doskonale sobie z tym radzi. A był dla kierowania zespołem tym, czym Herod dla Towarzystwa Przedszkolnego w Betlejem.

***

Gdzie indziej ktoś mógłby powiedzieć „To tylko książki... Książki nie są groźne”. Ale nawet całkiem zwykłe książki bywają niebezpieczne, nie tylko te o tytułach „Jak przygotować gelinit w sposób profesjonalny”. Człowiek siedzi gdzieś w jakimś muzeum i pisze nieszkodliwą książkę o ekonomii politycznej, aż nagle giną tysiące ludzi, którzy nawet jej nie czytali, z powodu tych, którzy nie zrozumieli żartu. Wiedza jest niebezpieczna, dlatego właśnie rządy często zamykają ludzi potrafiących myśleć myśli powyżej pewnego kalibru.

***

– Ale przecież jesteśmy uniwersytetem! Musimy mieć bibliotekę! – oświadczył Ridcully. – To w dobrym tonie. Jakimi ludźmi byśmy byli, gdybyśmy nie chodzili do biblioteki?
– Studentami – odparł smętnie pierwszy prymus...

***

Ridcully wskazał niewielkie drewniane urządzenie przy drzwiach. Podobne wisiały przed gabinetami wszystkich magów; składały się z niedużej przesuwanej deseczki w ramce. Obecnie deseczka odsłaniała słowo „Jestem”, a prawdopodobnie zasłaniała „Wyszedłem”, choć w przypadku niektórych magów nigdy nie było całkowitej pewności* [* Na przykład wykładowca kreatywnej nieoznaczoności utrzymywał z wyraźną satysfakcją, że jest równocześnie w stanie wewnętrzności i zewnętrzności aż do momentu, kiedy ktoś zapuka do jego drzwi i skolapsuje pole. Zatem niemożliwe jest jakiekolwiek kategoryczne stwierdzenie przed zajściem wydarzenia. Logika to wspaniała rzecz, ale nie zawsze przewyższa prawdziwe myślenie.].

***

Myślak przewrócił oczami. Takie rzeczy zawsze dobrze brzmiały, kiedy opracowywał je we własnej głowie. Czytał stare księgi, potem siedział i myślał przez całe wieki, aż niewielka teoria układała mu się w umyśle niczym rządek małych błyszczących klocków. A potem, kiedy ją wygłaszał, odbijała się od grona wykładowczego i jeden z nich... jeden z nich... zawsze zadawał jakieś potwornie głupie pytanie, na które w danej chwili nie potrafił odpowiedzieć. Jak można w ogóle dokonywać postępu wobec takich umysłów? Gdyby jakiś bóg gdzieś powiedział: „Niech się stanie światło”, oni by zapytali: „A po co? Ciemność zawsze nam wystarczała”.

***

– Zauważyłeś, że kiedy uciekasz, pakujesz się tylko w gorsze kłopoty?
– Tak, ale widzisz, od nich też mogę uciec. To piękno tego systemu. Umiera się raz, ale uciekać można zawsze.
– Jednakże mówi się, że tchórz umiera tysiąc razy, a bohater tylko raz.
– Owszem, ale to ten najważniejszy raz.

***

Jedna z najbardziej podstawowych reguł przetrwania na dowolnej planecie nakazuje nigdy nie drażnić kogoś ubranego w czarną skórę* [* Właśnie dlatego protestujący przeciwko noszeniu przez ludzi skór zwierząt nie wiedzieć czemu nie rzucają farbą w Aniołów Piekieł.].

***

[tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka]

12 października 2017

Terry Pratchett - Kiksy klawiatury. Eseje i nie tylko

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka,2015
Pierwsze wydanie: A Slip of the Keyboard, 2014
Stron: 328
Tłumacz: Piotr W. Cholewa

Nieodżałowany Pratchett... Przetłumaczony przez jak zawsze idealnie do niego pasującego Piotra Cholewę (w życiu bym nie wpadła na takie fajowe tłumaczenie tytułu!).
Nie zbudowaliśmy bazy księżycowej, ponieważ zdaliśmy sobie sprawę,że cały Wyścig Kosmiczny był tylko szaleńczym atakiem międzynarodowego machania fiutkami. (s. 216)
To świetny zbiór różnych tekstów Pratchetta (eseje, felietony, artykuły, przemówienia, itp.), idealny zwłaszcza dla osób, które skończyły Świat Dysku i nie wiedzą jak żyć ;) Ja, na szczęście, mam jeszcze sporo tytułów z cyklu przed sobą, a i tak przeczytałam Kiksy z wielką przyjemnością.
Fantasy udaje się najlepiej, jeśli traktujemy ją poważnie (może też być wtedy o wiele zabawniejsza, ale to już inna historia). A poważne traktowanie oznacza, że muszą istnieć reguły. Jeśli wszystko może się zdarzyć, nie ma żadnego napięcia Wolno wam sprawić, by świnie latały, ale musicie wziąć pod uwagę zagrożenie miejscowej populacji ptaków oraz konieczność, by w rejonach gęstych lotów ludzie przez cały czas nosili solidne parasole. (s. 99)
Myślę, że ich lektura pozwala docenić tego autora jakby obok jego powieści, po prostu jako człowieka, nie tylko jako pisarza. To był naprawdę wspaniały przedstawiciel naszego gatunku, nie tylko inteligentny, błyskotliwy, o wyjątkowym poczuciu humoru (wierzcie mi, że w głos śmiałam się w tramwaju przy niektórych fragmentach), ale też mądry, przenikliwy i taki po prostu... dobry. Jedną z jego cech, która mnie wręcz urzekła jest jego wyrozumiałość w stosunku do ludzi i ich słabości. Był taki nieoceniający innych. Nawet, gdy nie pałał do kogoś wielką sympatią, to nie pastwił się nad nim, tak zgrabnie potrafił umieścić to w swoich tekstach, bez złośliwości, wręcz jakoś... życzliwie (sic!). Trzeba być wielkim człowiekiem, żeby coś takiego potrafić. Niesamowite jest to, że sława zdawała się nie mieć na niego specjalnego wpływu, nadal był normalny, skromny, wcale nieprzekonany o swojej wyjątkowości. Lubię takich ludzi, szkoda, że już nie będzie można go poznać na spotkaniu autorskim czy konwencie (poniżej koszulka, którą zakładał na konwentach, źródło).

Była sadzawka, w której ryba musiała chyba wychodzić na brzeg, żeby zawrócić. (opis angielskiego ogrodu, s. 128)
Eseje te podzielone są na działy dotyczące jego pisarstwa, o nim samym i jego pomysłach (z mnóstwem anegdot) oraz ten, w którym Pratchett pisze o swojej chorobie, eutanazji, swoich poglądach na ten temat. Można zobaczyć wtedy inne jego strony, te bardziej poważne, nagle przestaje być tylko autorem piekielnie inteligentnych i zabawnych książek fantasy, ale też publicystą, który ma dość swojej choroby i dość tego, że ktoś decyduje jak może on umrzeć.
Science fiction z pewnością przewidziała wiek komputerów. Jeśli człowiek pogrzebie dostatecznie głęboko w stosach starych magazynów, prędzej czy później odkryje, że przewidziała mniej więcej wszystko, co chcemy; jeśli rzuci się w tarczę tysiącem strzałek, niektóre muszą trafić w środek. W SF znajdą nawet sugestie czegoś, co przypomina sieć. Ale niespodzianką okazało się to, że komputerów używają nie lśniący nowi ludzie, ale te same głupie ludzkie istoty, jakie żyją tu od zawsze. Nie chcą - na ogół - korzystać z techniki, by poszerzyć swą wiedzę. Chcą oglądać porno, grać w karty, kraść i gadać ze sobą nawzajem. Nie robimy tego dobrze. Dostaliśmy do rąk techniczne cuda, ale do nich nie dorastamy. (s. 218)
Dla fanów - lektura obowiązkowa! Dla nie-fanów: po skończeniu Kiksów zabierzecie się za jego książki, gwarantowane :) I pomyśleć, że sir Terry był kiedyś przeciętnym uczeniem, który nie lubił czytać!
Kupiłem nawet i przeczytałem jednym ciągiem wszystkie tomy Narnii, co było jak przejedzenie się opłatkami komunijnymi. (s. 104)
Ocena: 5-5,5/6

30 kwietnia 2017

Tylko cytat #6

Nie nadawał się do niczego innego. Magia była jedyną ucieczką. Właściwie w magii też sobie nie radził, ale przynajmniej nie radził sobie definitywnie. Zawsze uważał, że ma prawo do roli maga w taki sam sposób, jak zero do roli liczby. Nie można zajmować się poważną matematyką bez zera, które właściwie nie jest żadną liczbą, ale gdyby je zabrać, mnóstwo większych liczb zostałoby w bardzo głupiej sytuacji. Ta niejasna myśl rozgrzewała go w czasie tych okazjonalnych przebudzeń około trzeciej nad ranem, kiedy oceniał swoje życie i stwierdzał, że waży mniej niż obłoczek ciepłego wodoru. Owszem, prawdopodobnie rzeczywiście kilka razy ocalił świat, ale na ogół działo się to przypadkiem, kiedy starał się robić coś innego. I prawie na pewno nie uzyskał za to żadnych punktów karmicznych. Takie rzeczy liczyły się chyba tylko wtedy, kiedy człowiek przystępował do nich, myśląc, najlepiej głośno: „Tam u licha, demonicznie odpowiednia chwila, żeby ocalić świat, i nie ma co się zastanawiać”, a nie: „O szlag, tym razem naprawdę chyba zginę!”.
***
Świat miał zbyt wielu bohaterów i na pewno nie potrzebuje następnego. Miał za to tylko jednego Rincewinda, więc Rincewind był światu winien utrzymywanie tego jedynego przy życiu jak najdłużej.
***
Kiedy ludzie potrafiący czytać i pisać zaczynają walczyć w imieniu tych, którzy nie potrafią, kończy się to inną odmianą głupoty. Jeśli chcecie im pomóc, zbudujcie gdzieś wielką bibliotekę albo co, i zostawcie otwarte drzwi.
***
- Czemu nie zaprosimy ich na ucztę i nie wyrżniemy wszystkich, jak się upiją?
- Słyszałeś, co mówili. Jest ich siedemset tysięcy.
- Tak? No to trzeba podać coś prostego, makaron albo co...
[tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka] 

22 lutego 2017

Tylko cytat #5

-Więc co nas tam czeka?
JA.
-Ale poza tobą?
Śmierć spojrzał na niego ze zdziwieniem. SŁUCHAM?
Sztorm nad nimi osiągnął szczyt. Jakaś mewa przeleciała obok nich, tyłem.
- Chciałem powiedzieć -wyjaśnił z goryczą Ipslore - że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć.
Śmierć zastanowił się przez chwilę. KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.

***

Rincewind cofnął się. Nie radził sobie z czarami, ale jak dotąd miał sto procent sukcesów w ratowaniu własnego życia. Nie chciał popsuć sobie wyniku.

***

Powiedzieć, że był szczupły, to stracić doskonałą okazję do użycia słowa „wychudzony". 

***
Krajobraz wznosił się i opadał niczym kołdra w sypialni nowożeńców.

***
- Nie wiem, co robić - wyznał.
- To nic takiego. Ja też nigdy nie wiem - zapewnił Rincewind ze sztuczną wesołością. - Przez całe życie jestem kompletnie zagubiony. - Zawahał się. — O ile pamiętam, nazywa się to człowieczeństwem czy jakoś tak.

***

Rincewind zastanowił się głęboko.
- Powtórz to jeszcze raz, dobrze? - poprosił. - Kiedy powiedziałaś, że ktoś nas napadnie, coś mi chyba zaczęło dzwonić w uszach.
- No przecież chcemy się spotkać z elementem kryminalnym, prawda?
- Nie dokładnie „chcemy". Nie takiego określenia bym użył.
- A jakiego?
- Wydaje mi się, że zwrot „nie chcemy" dość precyzyjnie oddaje znaczenie.

[tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka]

15 sierpnia 2016

W telegraficznym skrócie 7

Odkładałam, odkładałam i tak wyszło. Przed wyjazdem wakacyjnym machnę więc taką notatkę, dzięki której ten mały stosik zniknie mi sprzed oczu i z sumienia.

Larry Niven - Pierścień (cz. 1), Budowniczowie Pierścienia (cz. 2)

Nagroda Nebula 1970
Nagroda Hugo 1971
(nagrody dotyczą cz. 1)


Pierwsza odsłona cyklu wydała mi się intrygująca i oceniłam ją jako solidną porcję SF. Świetny dobór postaci i konsekwencja w opisaniu ich tak odmiennych temperamentów i osobowości. Oś fabularna bardzo pobudza ciekawość: oto w kosmosie znaleziono Pierścień, sztuczny twór "osadzony" wokół ujarzmionego Słońca. Jego badanie przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Nawet jeśli Niven zaliczył jakieś wpadki, których czytelnicy nie omieszkali mu wypomnieć, to jednak całość jest bardzo dobrą powieścią i wyobrażam sobie, że na przełomie lat 60. i 70. całkiem świeżą co zaowocowało nagrodami. 
Druga część, to już jednak rozczarowanie. Napisana dość niechlujnie, brak w niej spójności, zrozumiałych, plastycznych opisów. Irytowały mnie ciągłe wtrącenia dotyczące seksualności Luisa Wu, relacje między bohaterami spadły na dalszy plan ze szkodą dla książki. Cykl liczy 4 tomy, ale zamierzam sobie darować czytanie pozostałych części.


H.P. Lovecraft - Najlepsze opowiadania (Tom 1)

Pierwszy dla mnie kontakt z tym klasykiem SF i to bardzo udany. Zaskoczył mnie poziomem swojego warsztatu. Spodziewałam się czegoś o wiele prostszego. A tymczasem Lovecraft zręcznie operuje językiem, tworzy wyszukane zdania, lubuje się w precyzyjnie wybranych przymiotnikach, jest bardzo wewnętrznie zdyscyplinowany i skrupulatny, po jego twórczości widać, że dużo od siebie wymagał. Poważny stosunek do swojej pracy daje efekt łatwości kreowania atmosfery, np. Na zachód od Arkham wznoszą się dzikie wzgórza, a doliny porastają głębokie lasy, których jeszcze nigdy ne tknęła siekiera. Są tam też mroczne, ciasne wąwozy, a w nich fantastycznie pochylone drzewa i sączące się wąskie strumyki, gdzie nigdy nie dociera słońce. Na łagodnie opadających zboczach przycupnęły farmy - stare, kamienne, omszałe chaty - i pod osłoną ogromnych występów skalnych dumają wieczyście nad prastarymi tajemnicami Nowej Anglii (...). [s.67, Kolor przestworzy]. To opowiadanie spodobało mi się właśnie najbardziej i zdecydowanie czuję się zachęcona do sięgnięcia po więcej. Pisarz ten unika oczywistości i wspaniale żongluje archetypami, a i tak jest niezwykle oryginalny w kontekście rozwiązań fabularnych.
Co mnie jedyne zmęczyło, to zbyt drobiazgowe i długie opisy geometryczne (budynki, rejony itp.).


David Gilmour - Klub filmowy

Książką zainteresowała mnie swego czasu padma. Na jej blogu znajdziecie szerszy opis fabuły, a w skrócie chodzi o to, że ojciec zgadza się, aby 15-letni syn rzucił szkołę pod warunkiem, że będą razem oglądać 3 wybrane filmy tygodniowo, a syn nie będzie brał narkotyków. Jest to powieść, ale oparta na historii samego autora i jego syna! Odwaga, to pierwsze co przychodzi na myśl :) Ojciec często zagryza usta i ma milion rozterek pod tytułem: czy aby nie zmarnowałem własnemu synowi życia... Mnie najbardziej zainteresowały same filmy i ich dyskusje po nich, choć bywa i tak, że syn nawet słowem niczego nie skomentował, za to uwagi ojca, krytyka filmowego, przykuwały moją uwagę. Na końcu książki jest zresztą lista tytułów, obejrzałam ich sporą część, ale trochę  inspiracji na przyszłość też się znalazło. Bardzo podobał mi się brak dydaktyzmu w Klubie filmowym. Historia w ogóle nie wpada w jakieś utarte koleiny, jak w życiu, nastolatek okazuje się wcale nie być plasteliną w rękach rodzica, nie wszystko dzieje się tak, jak może byśmy chcieli, choć jak się okazuje, ani to dobre, ani złe. Naprawdę ciekawa pozycja.

20 września 2012

Charles Dickens - Wielkie nadzieje

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2009
Pierwsze wydanie: Great Expectations, 1860-61
Stron: 560
Tłumacz: Karolina Beylin

Dickens z zupełnie innej strony. Wyczytałam, że Wielkie nadzieje uważane są przez krytyków za jego najlepszą książkę i chyba wiem dlaczego. Naprawdę ten tytuł wyróznia się na tle innych. Przede wszystkim mało jest tam postaci z gruntu dobrych, bez skazy. Fabuła jest najmniej przewidywalna w porównaniu z innymi jego książkami. Chyba przez 200 czy 300 stron nadal nie mogłam jej rozgryźć - o co chodziło pisarzowi? Co więcej, po raz pierwszy u Dickensa spotkałam bohaterów, którzy nie tylko zachowują się ekscentrycznie, ale też mogą odrzucać swoim zachowaniem, a ich motywy są bardzo długo ukryte. Wielkie nadzieje, jedna z ostatnich powieści autora, to wyraźny progres, książka najmniej oczywista.

Tradycyjnie bohaterem jest młody chłopiec, Pip, a osią fabuły jest jego dorastanie. Początkowo jego życie wydaje się prostą linią, ma zostać kowalem, jednak los się do niego uśmiecha i nagle staje się panem, do którego inni mówią sir. Pip nie jest ani specjalnie bystry, ani roztropny, trochę uderza mu do głowy woda sodowa. Do tego nie wie nawet komu zawdzięcza zmianę swojej sytuacji życiowej. Zagadki się mnożą, jest nawet wątek kryminalny, rozterki miłosne (na serio niebanalne) i nawet zakończenie jak nie u Dickensa - nie jest opowieścią o pozostałych latach głównego bohatera, gdzie wszystko pięknie mu się układa.
Moja siostra była gospodynią bardzo czystą, ale ta czystość dzięki jej przedziwnemu talentowi dokuczała nam bardziej nż brud. Czystość przypomina pobożność i są ludzie, którzy podobnie obrzydzają religię. (s. 28)
To właśnie mi się bardzo podobało, bo choć książka była dla mnie ciut mniej wciągająca od Davida Copperfielda, to jednak ta niejednoznaczność opowieści zrobiła na mnie wrażenie. Poza tym jak zawsze można sobie poczytać bezcenne opisy Londynu (tym razem kilka dzielnic, kancelarię, życie nad Tamizą i więzienie). Pip nie jest budzącą wielkie emocje postacią, ale za to postaci Joego, Biddy, Jaggersa, Estelli czy miss Havisham bardzo zapadają w pamięć i cieszą swoją nieszablonowością. I jeszcze jedno, uderzyło mnie jak Dickens niezmiennie podkreśla piękno przyjaźni. Często daje swoim bohaterom jakiegoś kompana i opisy ich relacji to wręcz pean na cześć tej wyjątkowej relacji międzyludzkiej (tu akurat jest to pokazane na przykładzie Pipa i Herberta).

Dickens zrehabilitował się w moich oczach po wpadce z Klubem Pickwicka. Wielkie nadzieje co prawda nie przeskoczyły mojego zachwytu nad Davidem Copperfieldem, mają też kilka zgrzytów (np. scena utraty przytomności Pipa, który jako dwudziestoparolatek zanoszony jest na łóżko przez starszego pana!), jednak mogę z czystym sumieniem polecić tę powieść. Aktualny wynik pojedynku Dickens - Kraszewski to 2:2 (runda trzecia nadal trwa).

Ocena: 5/6

P.S Jakieś sugestie co do ekranizacji? (nie widziałam żadnej)

7 grudnia 2011

Tylko cytat #3


Nagroda Nebula 1966

Zrozumiałem teraz, że głównym celem wykształcenia jest uświadomienie sobie, iż rzeczy, w które wierzyło się całe życie, nie są prawdą i nic nie jest takie, jakie się wydaje. (s. 61)

[tłum. Krzysztof Sokołowski, Prószyński i S-ka, 1996]

6 grudnia 2010

Philip K. Dick - Prawda półostateczna

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, ? (czemu P. ukrywa rok wydania?!)
Pierwsze wydanie: 1964
Liczba stron: 216
Tłumacz: Jarosław Jóźwiak

Można się załamać, patrząc na taką okładkę: nie wiadomo śmiać się czy płakać... Nie dość, że wygląda po prostu idiotycznie, to jeszcze nie ma NIC wspólnego z treścią książki. Do tego opis wydawnictwa na okładce świadczy tylko o tym, że osoba to pisząca, książki na pewno nie czytała, a dodatkowo zaspoilerowała informacją ze strony... 212! To wszystko plus fatalna korekta wpływa na moje negatywne nastawienie do Prószyńskiego. Muszą chyba jednak mieć dobre zyski, bo nie widać u nich specjalnej dbałości o wydanie swoich książek. Gdyby zaczęli tracić na takiej postawie, zapewne coś by w tej kwestii zmienili.

Dość o tym, czas na książkę. Przyznaję się bez bicia, to mój pierwszy Dick. Ważna uwaga nr 1: to nie jest, niestety, Lem. Czytelnik nie znajdzie tu ani głębokich analiz ludzkiego zachowania, ani filozoficznych pytań, ani metafizyki, ani symboliki. Info nr 2: to sensacyjne s-f. Akcja goni akcję, relacje międzyludzkie nie są zbyt istotne, raczej odmalowane po łebkach, autor chce nas bardziej zaskoczyć zakrętami w fabule i stawia na dialogi oraz myśli wewnętrzne bohaterów. Jako rozrywka - jak najbardziej, zębami nie zgrzytałam, podczytywałam intensywnie w autobusie oraz przed snem z czystej ciekawości co będzie dalej. Dick puszcza tez wodze fantazji w kwestii wynalazków, czasem tłumaczy ich działanie, a jak nie potrafi, to stwierdza, że wynaleziono to przed III wojną światową, a fabryka wraz z załogą zginęła, więc nikt tego nie wie ;) A fakt, nie napisałam nic o fabule. Rok 2025. Ludzkość podzielona jest na dwie grupy: Yansowców podległych Brose'owi (kawał drania wypchany sztucznymi narządami) oraz całą resztę, żyjącą pod ziemią. Ci pierwsi wciskają kit tym drugim, że wojna trwa nadal, ziemia jest napromieniowana, blaszaki (roboty) ciągle walczą między sobą (Zachód ze Wschodem, takie reminiscencje zimnej wojny). Prawda jest taka, że Ziemia jest jednym wielkim parkiem podzielonym na olbrzymie posiadłości, a'la małe królestwa, przeznaczone dla elity. Szkoda, że tak mało miejsca poświęcił samym blaszakom. Lektura to niedługa, rozrywkowa, napisana sprawnie, może w latach 60., budziła większe emocje, ale w XXI wieku już nikogo nie przyprawi o opad szczęki, zwłaszcza kiedy zna się Lema, pisarza mającego wtedy już za sobą popełnienie arcydzieła o tytule "Solaris".

Do podusi i w kolejce jak najbardziej, czytajcie Dick'a, bawcie się, zastanawiajcie się co Wy byście czuli i zrobili w danej sytuacji. Sama na pewno sięgnę jeszcze po twórczość pana D., ale to nie będzie mój autor s-f namber łan. Hawk! [polemika i wyrzucanie mi, że nic nie zrozumiałam mile widziane ;]

Ocena: 4-4,5/6

28 listopada 2010

Ursula K. Le Guin - Dary

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2006
Pierwsze wydanie: 2004
Liczba stron: 152
Tłumacz: Maciejka Mazan

Kroniki Zachodniego Brzegu, cz. 1

Z pochwalnymi recenzjami jest pewien problem. Łatwo w nich przesłodzić, przedobrzyć. Można być posądzonym o całkowity brak obiektywizmu lub, co gorsza, nazwanym grafomanem, piszącym laurki swojemu ulubionemu autorowi. Bez owijania w bawełnę od razu więc uprzedzę, że Le Guin po czytelniczemu właściwie wielbię, choć znam jak na razie jedynie trzy jej książki. Zamierzam przeczytać wszystkie, jakie się da, ponieważ jej proza niezmiennie mnie zachwyca. Każda ze znanych mi pozycji dostała ode mnie 6 lub się o tę ocenę ociera, to mówi samo za siebie.

Kiedy czytam Le Guin, mam nieodparte wrażenie, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, a silny i spokojny głos mówi: "słuchaj, opowiem ci historię". W jej powieściach zawsze królują właśnie spokój, pewność i odpowiedzialność. Brak tu pstrokacizny, krzyku, zbędnych słów czy zarozumiałości. Nie znajdzie się w nich łatwych rozwiązań jak kawa instant, tylko zalać wodą i gotowe. Nie, to nie w stylu tej pisarki, ona oczekuje od czytelnika pewnego wysiłku przy odkodowywaniu kolejnych, głębszych poziomów danej historii. Powracające motywy to wiedza i jej brzemię, odpowiedzialność wobec własnego talentu, zrozumienie siebie samego i akceptacja własnej ścieżki, relacje panujące w społecznościach. Można mówić rzeczy mądre bez schmittowskiego sosu czy zaklepki a'la Coelho, a i gatunek fantasy nie determinuje błahej treści.

Wracając jednak do Darów: powieść wyróżnia Niziny, gdzie mieszkają zwykli ludzie, i Wyżyny, świat ludzi obdarzonych darami. Każdy ród ma inny talent, a w każdym rodzie jest lider, którego dar jest najsilniejszy. Akcja dzieje się wśród czarodziejów, choć pretekstem by o nich opowiadać jest pojawienie się na Wyżynach złodzieja Emmona. Jego przewodnikiem zostaje Orrec, chłopiec z przewiązanymi opaską oczami, oraz jego przyjaciółka Gry. Początkowo można być trochę przytłoczonym liczbą nazwisk, imion, miast i różnych darów, potem krystalizuje się trzon opowieści i ich zapisywanie okazuje się już niepotrzebne. Na pierwszy plan wysuwa się relacja ojciec - syn. Orrec powinien w przyszłości zająć miejsce swego ojca, chronić swój ród darem odczyniania, bronić delikatnego balansu między przyjaciółmi a wrogami. Obawia się jednak, że nie odziedziczył ojcowskiego talentu. Z kolei Gry nie chce wykorzystywać swojego w sposób, jaki życzyłaby sobie jej matka... Pierwszym poziomem jest tu więc trud dorastania, mierzenie się z trudnym światem dorosłym.
(...) teraz dochodzę do tego miejsca opowieści, przez które nie chcę przechodzić. To pustynia. I żaden wir mnie przez nią nie przeniesie. (s. 110)
Le Guin po mistrzowsku wplata w opowieść przyjemną dla młodych wątki zrozumiałe już dla kogoś bardziej doświadczonego. Nie idzie na łatwiznę, pisząc jak to bycie czarodziejem jest cool i jak to ułatwia życie. Skręca w drugą stronę, pokazując dar jako przekleństwo, jak służy to nie temu, czego naiwnie chciałoby dziecko. Styl jak zawsze wysmakowany, bardzo dobrze oddany przez tłumaczkę. O prostych rzeczach zawsze najtrudniej pisać, a królowej fantastyki tradycyjne wychodzi to nadzwyczajnie. Do tego obcy jest jej zwyczaj współczesnych pisarzy fantasy do pisania grubaśnych tomiszczy, choć ma to i swoje minusy - zwyczajnie mi smutno, że to już koniec historii. Jakże żałuję, że nie przetłumaczono jeszcze części drugiej i trzeciej. Chyba nawet się odważę skrobnąć w tej sprawie do Prószyński i S-ka.

Ocena: 5,5-6/6

Inne książki tej autorki:


10 sierpnia 2010

Aravind Adiga - Biały tygrys

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2008
Pierwsze wydanie: 2008
Liczba stron: 256
Tłumacz: Ludwik Stawowy

Kilka miesięcy temu zetknęłam się z dobrymi recenzjami tej książki, wszyscy piszą, że bardzo wciągająca i pozostaje mi się z tym zgodzić. Machnęłam ją w dwa dni, tak się szybko czytało, że właściwie miałam uczucie jakbym ją zakończyła w godzinę. Trudno się oderwać.

Naszym przewodnikiem po Indiach jest Balram, sługa, który się zbuntował. Człowiek, który sięgnął dalej niż predestynowałaby go do tego jego kasta i pochodzenie. Zaczął kombinować, to chyba dobre słowo. I udaje mu się, przechodzi z Ciemności w Jasność (nasz odpowiednik Polski A i Polski B, tylko w innej skali). Przez całą książkę rzucałam się jak w teledysku A-HA, rzucało mnie od ściany "lubię go, sympatyzuję z nim" do ściany "potępiam go". Tłem nie są Indie, to one są w książce najważniejsze. I nie jest to pocztówka z wakacji. Przeraża mnie ten kraj po lekturze Arundthati Roy i Advigi. Wszędobylska korupcja, niezrozumiała dla mnie mentalność, czołobitność, konformizm, fanatyczne przywiązanie do rodziny, zniewolenie. Opisano to bardzo soczyście, żywym językiem, kolorami, nie jak 2-minutowoą migawkę w wiadomościach, ale jak podróż odkrywającą straszną prawdę. XXI wiek wcale nie wygląda jak u nas, większość świata żyje właśnie tak. Na skraju nędzy, nierzadko na ulicy, z brudną wodą, tępymi, niedouczonymi dziećmi, które muszą iść do pracy w wieku 5 lat. Siedzi mi to w głowie i czuję bezsilność.
Kiedy się stoi koło książek, nawet jeśli są to tylko książki w obcym języku, czuje się, jakby biegł od nich do człowieka prąd elektryczny, Ekscelencjo. To tak, jak z erekcją w pobliżu dziewczyny w opiętych dżinsach. Tyle, że tutaj grzać się zaczyna człowiekowi mózg. (s.163)
Dużo myślę o treści Białego tygrysa. Jakimi szczęściarzami jesteśmy, że urodziliśmy się właśnie w tym kręgu kulturowym, a nie gdzieś w Trzecim Świecie albo w krajach na dorobku - jakim są teraz Indie. Kraj kontrastów, jak Rosja, są tam bogacze i biedota, globalny biznes i ludzie zarabiający na chleb, jeżdżąc rikszą, nowoczesne technologie (uznanie zdobywają indyjscy informatycy) i zacofane wsie. Aż mi się nie chce wierzyć, że ta opisywana rzeczywistość faktycznie ma miejsce. Czytam teraz też książkę o bogactwie i biedzie na świecie i ona też mi dostarcza w tym względzie sporo materiału do przemyśleń. Czy może być prawdą, że jakaś kultura (oprócz czynników niezależnych od ludzi jak klimat i położenie geograficzne) może mieć właściwości hamujące daną społeczność, naród? Ten skomplikowany system kast, brak inwestowania w ludzi, którzy mają pozostać tylko służącymi, brak poszanowania dla życia i godności człowieka obracają się przeciwko rządom... To się musi kiedyś zemścić, historia już to pokazywała.

Bohater książki z jednej strony pokazuje, że ten świat to beton, który nie chce zmian, ale też można wyczuć podskórne ruchy ludzi, którzy widząc przed swoimi oczami dobrobyt i patrząc na cudzoziemców, których nie hamuje mentalność indyjska (tu duża rola zwłaszcza tych, co wyjechali i wrócili), zaczynają się nieco burzyć. Jeszcze nie jakoś głośno, ale w swoich kręgach na ulicach. W Iranie jest to widoczne już bardziej u studentów i tych, co wrócili. Wiedzą, że świat poszedł już daleko, że ich prześcignął. Ciekawe jednak na ile Adviga zna swój rodzinny kraj, skoro od lat dziecięcych w nim nie mieszka. Zawierzam mu jednak, bo inne lekture potwierdzają jego relację. Ważna lektura, polecam.

Ocena: 5/6

25 stycznia 2010

Nie polecam

Frances Mayes - Pod słońcem Toskanii
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
pierwsze wydanie: 2002
ilość stron: 296

Opowieść Amerykanki, która przeżywa każdy kamień i drzewko w Europie, tak można streścić tę książkę jednym zdaniem. Bardzo słabe czytadełko, już wiem, że nie wolno mi sięgać po nic takiego, ale zwiódł mnie całkiem przyzwoity film na jej podstawie (z którym nie ma nic wspólnego). Wątki wprowadzone nie wiadomo po co, ponieważ porzuca je w wybranych przez siebie momentach, przepisy kulinarne, które czytelnikowi są po grzyba, doszukiwanie się wszędzie jakieś magii, ukrytych znaczeń, o matko, moje oczy ledwo to wytrzymały. Styl nie jest grafomański, można wyczuć wykształcenie autorki, ale, niestety, przeciętny europejski czytelnik będzie patrzył na nią z pobłażaniem. Już lepiej przeczytać Rok w Prowansji Peter'a Mayle w tej kategorii. I choć jest to książeczka napisana głównie dla pieniędzy, to jednak można w niej wyczuć typowy angielski humor, no i autor pokusił się o poznanie i opisanie swoich sąsiadów, których pani Mayes podziwia głównie z daleka i zawsze widzi w nich archetyp rodziny, archetyp matki, a potem widzi archetyp stołu przykrytego obrusem w kratkę itp., itd.

ocena: 2/6

Monika Szwaja - Gosposia prawie do wszystkiego
Wydawnictwo: SOL
pierwsze wydanie: 2009
ilość stron: 352

Miało być zabawnie - nie było. Miało być to czytadło z wyższej półki - było z najniższej. Zostałam skutecznie zniechęcona do pozostałych książek tej autorki. Fabuła i styl to istny groch z kapustą, połączenie Musierowicz (której wybaczamy wiele, ponieważ potrafi pisać), komedii romantycznych i literatury naprawdę niskich lotów. Ilość nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności może przyprawić o zawrót głowy, wszystko łatwo przewidzieć, nawet złe charaktery ostatecznie okazują się w sumie dobre i poczciwe. Problemy rozwiązują się niemal same, główna bohaterka na każdym kroku spotyka wspaniałych ludzi, którzy od razu chcą się z nią zaprzyjaźnić i jej pomóc, ofiara napaści gdzieżby tam poczuła choćby malutki stan lękowy... I do tego przynudzanie opowieściami o dalekomorskich statkach (ze szczegółami) i tłumaczeniami rosyjskich pieśni. Nie, to było dla mnie za wiele, zostałam srogo ukarana za połaszczenie się na tę pozycję.

ocena: 1,5/6

EDIT
(30.01.2010r.)

Edyta Czapiel - Jasne błękitne okna
wydawnictwo: Muza
pierwsze wydanie: 2008
ilość stron: 368

Nie dałam rady. I jestem z siebie dumna. W swoim życiu nie skończyłam zaledwie kilku książek (większość z nich zamierzam i tak kiedyś skończyć), ale po raz pierwszy nie mam wyrzutów sumienia. Po kilku stronach zaczęłam wertować książkę z nadzieją, że da się ją w ogóle przeczytać. Niestety, inne fragmenty były dokładnie takie same. Może i to wspaniały debiut, jak się tam ludzie zachwycają na okładce, ale mnie styl Czapiel zniechęcił już na wstępie. Przegadany to raz. Scena, która w życiu trwałaby jakieś 30 sekund, trwa u niej w nieskończoność, opisana do najmniejszych szczegółów, to dwa. Najgorsze było jednak dla mnie pretensjonalne nagromadzenie porównań w każdym możliwym akapicie (i to po kilka na akapit). W związku z tym po raz pierwszy w życiu "poleciałam" na koniec i przeczytałam zakończenie. Równie chaotyczne i bełkotliwe. Oczywiście, to moje prywatne opinie, nie trzeba się z nimi zgadzać. Stwierdziłam jednak, że nie będę się katować tą pozycją...

[Oceniłam na b-netce tylko po to, żeby mi czasem nie polecała czegoś podobnego, tu nie dam żadnej oceny.]

21 stycznia 2010

Jannet Morgan - Biografia Agathy Christie

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
wydanie pierwsze: 2001
ilość stron: 414

Biję się z myślami czy pisać o tej książce. Bo tak: jestem fanką twórczości Pani Agathy, jej książki będę czytać do końca życia (mam umiejętność zapominania zakończeń). Z kolei jej biografia jest dobra, ale tylko dobra, poprawna. I sama Pani Agatha okazuje się całkiem zwyczajną osobą, bystrą, ciekawą świata, ale nie... zachwycającą. Oczywiście, nie ma w tym nic dziwnego, prawie wszyscy jesteśmy do bólu zwyczajni. Jest dzieckiem swoich czasów: osobą konserwatywną, taką właśnie wyspiarską, z dość ograniczonym spojrzeniem na świat i jego złożoność (ograniczoną wychowaniem i swoimi czasami, nie jest to wynikiem jej upodobań). Zdziwiło mnie wielce, że większość jej praw autorskich posiada firma, którą założyła, co oznacza, że jej rodzina zachowała ich tylko część (w każdym razie tak to zostało przedstawione w książce).

Okazuje się też, że pisanie traktowała jak rzemiosło, nie sprawiało jej to wielkiej przyjemności, męczyła się strasznie podczas pisania i poprawek, starała się rzetelnie wydawać jedną książkę rocznie, więc taśmowo jej dość pisała. Ale są też niezaprzeczalne pozytywy. Raz, że już wiem, co mnie tak pociąga w tych powieściach kryminalnych. Przecież zdaję sobie sprawę, że są bardzo schematyczne, postacie są papierowe jako archetypy jakichś charakterów, ilość scenariuszy jest w nich ograniczona. A jednak czytanie ich sprawia mi wielką przyjemność już od lat niemal 15-stu. I dotarło to do mnie: jest to odprężenie dla szarych komórek, które nie muszą trudzić się skomplikowaną fabułą, artystycznym podejściem do tematu czy fascynującymi dialogami i postaciami. Nie, chodzi o czystą dedukcją i zestawienie kilku osób oraz kilkunastu faktów i wyciąganie wniosków. I to fascynuje jej czytelników od lat. W tym jest absolutną mistrzynią. Kiedy czytam Coben'a tego nie czuję, czyta się to przyjemnie, ale nikt mnie nie zmusza do samodzielnego zgadywania i nie czuje się nawet takiej potrzeby. A z Christie to zawsze jest pewnego rodzaju wyścig - czy tym razem uda mi się odgadnąć przed finałową sceną, czy znowu mnie nabierze?

Dwa - podoba mi się jej postrzeganie pisarza, który nie powinien paplać na prawo i lewo o swoich książkach, nie znosiła robionych jej zdjęć, pomysły o umieszczaniu ich na okładkach uważała za idiotyzm. Była cicha, nieśmiała, skromna, urodzony obserwator. I pisała ciekawe listy do innych, może za dużo tam potrójnych wykrzykników, ale ukazują jej błyskotliwość i żywość umysłu (listy, nie wykrzykniki).

Biografia jest bardzo pokaźna, szczegółowa, okraszona nieco zdjęciami. Poprawna, ale nie fascynująca. Prószyński i S-ka są dla mnie za to liderem w konkursie na najbardziej niechlujne wydania - korekta woła tam o pomstę do nieba, niestety... I to jest warte wg nich 49zł (twarda oprawa).

ocena: 4/6

29 grudnia 2009

Ursula K. Le Guin - Czarnoksiężnik z Archipelagu

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2001
ilość stron: 245

cz. 1 cyklu Ziemiomorze

Udało się, wreszcie to przeczytałam. W jeden dzień. Na razie fantastyka to dla mnie para królewska: pan Tolkien i pani Le Guin. Król i Królowa. Plus kilku autorów jako dworzanie (np. Pielewin, czyli nie stricte fantasy albo Sapkowski). Nie da się chyba w tej dziedzinie zrobić czegoś więcej, kunsztowniej, lepiej... Wytyczyli szlaki i pozostałe książki są kopią ich dzieł.
Ostatnio miałam okazję przeczytać też "Uczeń skrytobójcy" Robin Hobb, dałam 4. Książka, która umiejętnie wykorzystuje znane chwyty i schematy, daje kilka godzin przyjemności. Jednak muszę przyznać, że to tylko rzemiosło i tyle. Za tą fantasy nie ma nic, to jest puste i płytkie, jedynym celem istnienia takich książek jest rozrywka, nie pozostawia ona w czytelniku nic na dłużej, nie trzeba jej interpretować, bo nie ma w niej podwójnego dna! Śmiem tak twierdzić. Czytając natomiast Tolkien'a czy Le Guin można napisać książkę o możliwych interpretacjach, można się kompletnie zapomnieć w tym świecie, wszystko się w nich układa jak puzzle, zazębia się i ma swój własny sens, który należy odkryć. Bo w nich jest do odkrycia coś jeszcze oprócz samej treści przed naszymi oczyma.
Nie znając tej książki, czułam się autentycznie zapóźniona literacko. Cały świat się już zachwycił, a ja co? Nie znam. Z panią Ursulą pierwszy kontakt miałam bardzo przypadkowy - na allegro wpadła mi jej książka o ciekawym tytule "Lewa ręka ciemności". Znałam nazwisko, jej sławę i zaryzykowałam. Jej pisanie mnie całkowicie oczarowało. Jak nikt potrafi pisać o całych społeczeństwach, stwarzać misterną i skomplikowaną sieć relacji i zależności między ludźmi. Do tego waży słowa. Jednym zdaniem jest w stanie odmalować krajobraz, myśli, nastrój. Takie zdanie: Zagłębienia fal napełniały się już mrokiem, podczas gdy grzebienie błyszczały jeszcze jasnoczerwonym odblaskiem zachodu. Nie trzeba być malarzem, aby wyobrazić sobie tę scenę. Przede wszystkim jednak Le Guin nie ucieka od egzystencjalnych, właściwie filozoficznych kwestii: Myślałeś, będąc chłopcem, że mag to ktoś, kto potrafi uczynić wszystko. Tak i ja niegdyś myślałem. Tak myśleliśmy wszyscy. A prawda jest taka, że im bardziej rośnie prawdziwa moc człowieka, im bardziej poszerza się jego wiedza, tym bardziej zwęża się droga, która może on kroczyć; aż wreszcie niczego już nie wybiera, lecz czyni tylko i wyłącznie to, co musi czynić...
Mnóstwo tu kulturowych odniesień, smaczków i szczególików. Istna uczta. Gdyby został mi rok życia, na liście moich priorytetów byłoby przeczytanie pozostałych części.

Słowo o wydaniu. Tłumaczenie Stanisława Barańczaka jest, oczywiście, na najwyższym poziomie. Okładka nie najgorsza (ma związek z fabułą), tusz się trochę rozmazuje, za to klej trzyma mocno. Gdyby tylko Prószyński i S-ka nie wypuszczało takich błędów jak "narazie".

Ocena: 6/6