8 lutego 2010

Benjamin R. Barber - Skonsumowani: Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli

Wydawnictwo: MUZA
pierwsze wydanie: 2007
ilość stron: 531

[Cytaty można omijać, chciałam je sobie wynotować ku pamięci.]

Opasłe tomiszcze, które czytałam dłuuugo. Nie dało się szybko, bo wymagało skupienia, robienia notatek (wpływ prowadzenia bloga) i przemyśleń. Przyznaję się też bez bicia, że w trakcie lektury trzymałam na podorędziu mój niezwykle przydatny słownik Kopalińskiego, ponieważ Barber jest takim erudytą i chodzącą encyklopedią, że mógłby mnie czasem ostrzegać "uwaga! trudne słowo" ;) Nie to, żebym w trakcie mojej edukacji była taką ignorantką, ale przyznaję, że jak trafiałam np. na coś takiego jak imprimatur to bez słownika nie wpadłabym, co to jest.

Moje czytanie wydłużyło się też z tego powodu, że pierwsze 200 stron mnie autentycznie zdołowało, było mi niedobrze na myśl o tym, jak funkcjonuje nasz świat. Ten temat nie jest dla mnie pierwszyzną, od lat interesuję się konsumpcją, marketingiem (zwłaszcza politycznym), ale Barber dotknął spraw, które mnie osobiście dotyczą. Większość z nas, niestety. Więc o czym to jest? O konsumpcji, konkretnie o kulturze konsumpcyjnej i jej skutkach, krótko mówiąc. Z książki przebija się wielka niechęć autora do Friedmana. Dla nie zaznajomionych z ekonomią - to jest ten pan wychwalający wolny, niczym, nieskrępowany rynek. Barber krytykuję friedmanowskie wychwalanie prywatyzacji, nie rozumie jej jednak jedynie jako przekazywanie spółek państwa w prywatne ręce, ale głównie jako nastawienie człowieka na "moje", a nie "nasze", co odzwierciedla walkę w nas konsumenta z obywatelem.

Istotny argument przemawiający za prywatyzacją brzmi, że zastępuje ona rzekomo "monopol" rządu pluralistycznym i zróżnicowanym sektorem prywatnej konkurencji. Doniosłe znaczenie ma fakt, czy rzeczywistość, jaką prywatyzacja wytwarza, jest rzeczywiście zróżnicowana, czy zdominowana przez homogenizującą komercyjną kulturę.
Prywatyzacja, komercjalizując dziedziny, które "uwalnia" spod władzy publicznego monopolu, zręcznie ukrywa społeczne koszty rynkowych transakcji. (...) W wielkiej Brytanii zorientowane na rynek rządy z lat 70. i 80. likwidowały połączenia kolejowe z mniejszymi miastami i miasteczkami w całym kraju, uzasadniając to zmniejszającą się liczbą pasażerów i sprzedażą biletów. W tym cięciu kosztów odwołującym się do efektywności nie uwzględniono kosztów społecznych - tych "zewnętrznych". Skutki społeczne, mierzone szkodami wyrządzonymi jakości życia wiejskiego, a tym samym angielskiej kulturze, a także utrzymaniu ogólnokrajowej sieci transportu dostępnej dla wszystkich obywateli (a więc czynnika uważanego za istotny dla morale narodu) okazały się fatalne. Wspomniane cięcia przyczyniły się ponadto do zanieczyszczenia środowiska naturalnego i powstania korków na drogach, zlikwidowano bowiem alternatywę dla transportu samochodowego w rejonach wiejskich. To, co może być pożądane z punktu widzenia rynkowego konsumenta, okazuje się niekiedy nie do obrony z punktu widzenia obywatela.
Skąd my znamy cięcia na kolei... W zeszłe lato uruchomiono okazjonalnie pociąg z Torunia do Golubia - Dobrzynia na jeden dzień. Potem lokalne gazety zostały zasypane mailami od ludzi, którzy chwalili pomysł (pociąg pękał w szwach) i liczyli, że będzie takie stałe połączenie. Ale po co , prawda? Przecież to się nie opłaca. I tak Barber dochodzi do twierdzenia, że umowa społeczna chwieje się w posadach. Poświęca on dużo miejsca cedowaniu podstawowego obowiązku państwa (i jego niezbywalnego prawa świadczącego o suwerenności) - zapewnienie bezpieczeństwa - na prywatne korporacje i ich podwykonawców. Podaje przykłady Afganistanu, Iraku i samych Stanów po huraganie Katrina. Prywatyzacja edukacji i infrastruktury związanej z transportem etc. wynikają z niewydolności państwa, którego nie stać na to, na co stać prywatny kapitał, z tym, że ten ostatni nigdy nie ma na celu "dobra publicznego", ale wymierny zysk.
Jeśli zaś sfera publiczna nie spełnia waszych oczekiwań, można się przeprowadzić do ogrodzonego osiedla, zapłacić za własną ochronę, za szkołę i wywóz śmieci, a odpowiednie usługi w dzielnicach zamieszkanych przez tych, co płacą niskie podatki, niech się pogarszają - nas to już nie obchodzi, będziemy się tylko skarżyć na "podwójne opodatkowanie", bo przecież "musimy" łożyć zarówno na cele publiczne, jak i opłacać wysokiej jakości prywatne usługi dla siebie i swojej rodziny. Jeśli ktoś mieszka w kraju Trzeciego Świata, dotkniętym anarchią, przestępczością i korupcją, może sobie za pieniądze wynająć najemników do ochrony i zapłacić im, żeby przejęli władzę, obalili rząd albo chronili nas przed siłami rządowymi (jak w Papui Nowej Gwinei). W nowym, postsuwerennym świecie rynku "suwerennym prawem" do użycia siły nie rozporządza lud na podstawie umowy społecznej, ale ci, którzy mogą za to zapłacić - stary przepis, oznaczający powrót do Hobbesowskiej "wojny wszystkich ze wszystkimi".
Tytułowa infantylizacja zaś jest robieniem z dorosłych dzieci - konsumentów, a z dzieci gotowych już konsumentów, które nie mogą (i nie powinny!) dorosnąć.
Infantylizacja wzmacnia skłonność do tego, co prywatne i dziecinne, uznając impulsywne, zachłanne dziecko za ideał klienta, a klienta za idealnego obywatela. Dorosłym każe ulegać wołaniom "chcę!" i "daj mi!", odsłaniającym i zarazem stanowiącym infantylne id. Infantylność jest czymś więcej niż jedną z opcji, jest niezbędną przesłanką przetrwania kapitalizmu, a tym samym nakazem ducha czasu - którym, rzecz jasna, jest etos infantylizacji. Etos ten uznany więc zostaje za dobroczynny, a nawet święty, tak jak praca i inwestowanie cieszyły się niegdyś żarliwym błogosławieństwem ze strony protestantyzmu. W rezultacie mamy istny "kult dziecka", uznany powszechnie przez media.
Przejawia się to w tylu różnych miejscach, że nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Barber podaje przykład kina, w którym największe kasowe przeboje z lat 2001 - 2005 pokazują tendencję, że ich targetem są dzieci i młodzież. To rozrywka przewidziana dla nich: prosta, pełna efektów, szybkiego teledyskowego montażu z nieskomplikowaną fabułą i postaciami. Na ich poziomie. Zresztą, historie kręcone przez przemysł filmowy (ha! przemysł - o tym też Barber wspomina) z roku na rok są coraz infantylniejsze, prostsze, absurdalne. Czy się pomylił? Spójrzcie teraz z tego punktu widzenia na Avatar - film o dwumetrowych niebieskich istotach... Wskazuje też, że:
Pojawia się nowy rodzaj książek (...) które dowodzą, że wszystko, co uważaliśmy za ogłupianie dzieci, służy w istocie rozbudzaniu ich inteligencji - dzięki idiotycznym grom video nastolatki stają się bystrzejsze, a wielowątkowe seriale telewizyjne przeznaczone dla widzów z zaburzeniami koncentracji pobudzają zdolność do złożonego myślenia i posługiwania się logiką nielinearną.
Kultura masowa opłaca się rynkowi, bo łatwiej stworzyć masowy produkt skierowany do wielu niż inwestować w wiele różnych i jeszcze męczyć się z ich promocją w wielu odmiennych grupach konsumentów (asortyment różnorodny jest kosztowny). Łatwiej jest promować kilka gwiazdek i zespolików niż ryzykować inwestując w wielu artystów, których muzyka przeznaczona jest dla bardziej wymagającego (a więc nie - dziecinnego) odbiorcy. Wygrywa czysta kalkulacja.

Barber przewidział nawet do pewnego stopnia kryzys:
Ta irytująca obywatelska schizofrenia przenika do bankowości i zagraża nawet gospodarce. Amerykanie, jako jednostki, lubią wydawać pieniądze, a etos infantylizmu sprawia, że wydają coraz więcej. Rezultat tego nieustającego szaleństwa jest jednak taki, że ludzie już nie oszczędzają, zadłużenie kraju rośnie, pogłębia się zależność od zagranicznych inwestorów i daje o sobie znać kryzys walutowy, powodujący nie tylko spadek wartości dolara, ale i grożący załamaniem gospodarki.
A zaczęło się właśnie w Stanach... Aż trudno wyobrazić sobie, że tam wmawianie ludziom, iż wydawanie = forma oszczędzania jest na porządku dziennym (za każdego dolara wydanego kartą kredytową na koncie pojawia się jeden cent). O naiwności! Co jest winne tej samonapędzającej się maszynie wydawania? Nadprodukcja. Stąd marketing musi wymyślać nasze potrzeby niż zaspokajać realne potrzeby biednych.

Autor duża miejsca poświęca też wolności, jest to jedna z najważniejszych kwestii, która pomaga zrozumieć konsumpcjonizm. Uczy się nas, że wolność to tylko kwestia prywatnego wyboru, nieistotna jest wolność wspólna. Jednak i nasz prywatny wybór jest tylko złudą, iluzją, w której żyjemy. Powiedzmy sobie szczerze, dzieci mogą żyć bez Szczeniaczka Uczniaczka (cena ok. 150zł), ale przecież można na nim zarobić, wmawiając rodzicom, że bez tej zabawki nasze dziecko nie będzie tak bystre jak inne (w stanach niektóre zabawki reklamuje się tekstami - "bez niej twoje dziecko nie dostanie się do koledżu!").
Kiedyś dzieci skakały przez skakankę, bawiły się w dom, grały w klasy, w pomidora, w palanta - rozrywki dostarczało im najbliższe otoczenie wzbogacone ich własną wyobraźnią. Dzisiaj zabawa jest wspomagana przez towary, nieodłączna od konsumpcji, nie obejdzie się od drogiego sprzętu, elektronicznych gier wideo, Internetu. Odpowiedni ekwipunek pojawia się wciąż w nowych i ulepszanych wersjach, które trzeba wciąż na nowo kupować, co może łatwo wejść w nałóg.
Dzieci są szybko uczone, że ciągle muszą czegoś chcieć, że zabawa wymaga zakupienia jakichś rzeczy, niszczy się ich kreatywność, podtykając pod nos gotowe rozwiązania - zabawki i to ze śmiechu wartą nalepką "edukacyjna".
Namawia się nas, żebyśmy uznali, iż istotą wolności jest prawo do wybierania z menu, ale jeśli weźmiemy pod uwagę istotne konsekwencje, to o posiadaniu prawdziwej władzy, a tym samym prawdziwej wolności, decyduje możliwość ustalania składu menu.
(..) kiedy religia kolonizuje każdą sferę naszego życia, które powinno być wielowymiarowe, mówimy o teokracji. Kiedy robi to polityka - mówimy o tyranii. Dlaczego więc w sytuacji, gdy rynek - z natarczywą ideologią konsumpcji i upartą ortodoksją wydawania pieniędzy - kolonizuje wszystkie sfery naszego wielowymiarowego życia, nazywamy to wolnością?
Faktem jest, że mamy tendencję do opisywania pokoleń i grup społecznych na podstawie tego jak zarabiają i wydają pieniądze ich członkowie (np. Bobo ), redukując w ten sposób ludzi przede wszystkim do roli konsumentów.

Na pewno mamy inne poglądy na rodzinę, wspólnotę, rolę społeczeństwa i jego wagi dla naszego "ja", na redukowanie młodych ludzi prowadzących 1-osobowe gospodarstwa do roli dzidziusiowatych konsumentów pozbawionych więzi społecznych, oprócz tych, jakie przydają im marketerzy (może to wynikać zarówno z wieku, jak i indywidualnego podejścia); trudno jednak nie zgodzić się w jego ocenie marketingu, kultury czy gospodarki. No, może nie z takimi zdaniami:
Na arenie światowej rynek jest wolny od wszelkich ograniczeń, racjonalnych czy nieracjonalnych, zarówno w praktyce, jak i w teorii.
Argumentuje to tym, że nie istnieje demokratyczne rządzenie czy globalne państwa, ale rynek nie jest czymś abstrakcyjnym, istniejącym poza państwem, nadal jest tworzony w ich rzeczywistości (fakt, że wymyka się już ich kontroli). Mamy jednak nadal w wielu miejscach cła, pomoc publiczną dla pewnych sektorów, monopol państwa, przepisy prawa itd. Nie ma więc czegoś takiego jak całkowicie wolny rynek i nigdy nie było (zapewne też nie będzie).

Trzeba przyznać, że autor wykonał ogromną pracę, zebrał masę materiałów i opracował je. Odnosi się do tysięcy artykułów i setek książek (pracował nad nią 4 lata). W swoich komentarzach bywa ironiczny, zdarza mu się kpić, czasem może i przesadzać, ale nie znajdziemy tu twierdzeń typowych dla Naomi Klein czy Tomasza Grossa - jak wszyscy wiemy, oczywiste wydaje się więc itp. Jego argumenty mają mocne i przemyślane podstawy. Nie należy też zapomnieć, że Baber pisze przede wszystkim z perspektywy amerykańskiej, tam wszystko jest przejaskrawione, wiele z tych zjawisk (jeszcze?) do nas nie dotarło, dlatego też łatwo zarzucić mu przesadę, ale nie wpadnijcie w tę pułapkę. Dla mnie jedynie idzie za daleko w kwestii polityki i skupienia się na brandingu. Jednak co infantylizacji kultury i zamieniania ludzi głównie w konsumentów zdecydowanie mu przytaknęłam. Ubrał w słowa wiele z moich przemyśleń. Nie można mu też zarzucić jakichś teorii spiskowych. Wielokrotnie odcina się od takiego paranoicznego myślenia, np.
(...) nie sugeruję, że rynek i działające na nim firmy mają własny, hegemoniczny interes w kształtowaniu tożsamości czy kontrolowaniu zachowania. Jak we wszystkim, co wiąże się z etosem infantylizmu, celem nie jest rządzenie poddanymi czy zmiana obywateli w poddanych, ale stworzenie kultury sprzyjającej sprzedawaniu towarów, czemu służy traktowanie obywateli jak konsumentów - takich jednak, którzy już nie chcą ani "z natury" nie potrzebują tego, co rynek musi im sprzedawać, żeby przetrwać. (...) Osłabiane właściwej dorosłym ludziom autonomii jest ostatecznie tylko strategią marketingową sprzyjającą dziecinnym postawom.
Przyznaję mu rację co do agresywności współczesnego marketingu, który dwoi się i troi, żebyśmy zwrócili uwagę na kolejne przedmioty i usługi. Staje się to coraz bardziej męczące i wyzwala chęć obrony. Reklama w teatrze (sic!)? Czy oni powariowali...? Wydaje mi się jednak, że Barberowi brakuje trochę wiary w człowieka i aż dziw, że mi przyszło nas bronić ;) Np. nie cały Internet to miejsce reklamy i sprzedaży. Z tej książki przebrzmiewa według mnie pewne zagubienie autora we współczesnym świecie, wyraźnie nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości jaka go otacza. Nie przypomina to czasów jego młodości. Jednak i nam trudno teraz prorokować na temat tego jaki faktyczny wpływ te zmiany mają na nas. Ocenią to za 30-50 lat, kiedy my będziemy staruszkami. To, że ktoś ma Ipoda czy mp3-ójkę nie znaczy, że używa ich do kupowania, nie każdy słucha radiowej papki. Oczywiście, nie redukuję Barbera do roli stetryczałego dziadka, który siedzi na swoim ganku i narzeka. Nie, to bardzo zajęty politolog, wykładowca, doradca, który wcale nie stracił kontaktu ze światem młodych (książkę zadedykował swojej 15-letniej córce).

Puentę tej książki zawarłbym w tym cytacie:
System rynkowy, uznający wyłącznie zysk i traktujący wszystkie inne wartości jako koszty zewnętrzne, którymi nie należy się przejmować, może w dążeniu do zysku z inwestycji przynieść opłakane skutki dla cywilizacji.
Wydanie, tłumaczenie i korekta na wysokim poziomie, jedyny minus to tusz, który się trochę rozmazuje. Warto też czytać przypisy - dzięki nim wypisałam sobie kilka książek na przyszłość i dotarłam do masy artykułów w internecie.

Ocena: 5/6
[gratulacje dla tych, którzy przeczytali całość ;) ]

8 komentarzy:

  1. A dziękuję ;)
    "Skonsumowani" już n
    u mnie na półce, ale na tego rodzaju autora erudytę trzeba mieć dłuższy moment życia i chwilę spokoju.
    O tych strzeżonych osiedlach i rynku ciekawie pisze Zygmunt Bauman w "Globalizacji", którą teraz czytam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się,że ktoś też czyta takie książki :]

    OdpowiedzUsuń
  3. Na blogach nie ma wiele recenzjiksiążek z serii Spectrum, myślałam, że jestem jedyna ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Pozdrawiam wszystkich studentów, którzy czytają tego posta przed egzaminem! Wiem, że to Wasza lektura, warto ja przeczytać samemu :]

    (a że studenci czytają, to widać ze statystyk i źródeł ruchu)

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja właśnie kończę czytać książkę Erica Schlossera pt"Kraina fast foodów". Wstrząsające są zwłaszcza opisy wielkich, amerykańskich rzeźni produkujących olbrzymie ilości wołowiny na na zamówienie między innymi sieci McDonald.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba nie będę w stanie tego przeczytać w takim razie.

      Usuń
  6. Pozdrawiam autorkę posta, która pomogła tak wielu studentom w zaliczeniu przedmiotu marketing, zarządzanie, reklama etc. :) DZIĘ-KU-JE-MY!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta książka nadal jest wysoko w statystykach odwiedzin bloga w okresie każdej sesji :) Obecnie rośnie fala sesji zimowej.

      Usuń

Jak powiedział Tuwim "Błogosławiony, który nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa" :)