27 czerwca 2012

#2 Książka, której najbardziej nie lubisz

No, jak na razie, to wychodzi, że trzaskam posty okołoksiążkowe, a recenzji brak ;) Musicie mi to wybaczyć, mam nadzieje, że się poprawię, jakoś mało czytam ostatnio.

Długo zastanawiałam się na książkami, których nie lubię. Problem z nimi jest taki, że takich pozycji najczęściej nie kończę: rzucam nimi o ścianę (czasem tylko metaforycznie) z jednoznaczną miną wyrażającą moją dezaprobatę. Stwierdziłam, że nie ma sensu pokazywać tu jakiegoś czytadła lub książki kompletnie nieznanej, do której mogłabym niepotrzebnie zniechęcić. To, że mnie się nie podobało, nie znaczy, że książka powinna zostać skreślona na stracie przez innych czytelników. Przejrzałam swoje najniższe oceny i zdecydowałam się wybrać lekturę znaną, przez wielu uznaną wręcz za doskonałą, sławnego i dla niektórych kultowego pisarza, do tego noblisty. Kiedyś już wyrażałam swoją niechęć do niego, więc chyba wielkim zaskoczeniem nie będzie jak powiem, że mowa o...

Ernest Hemingway i jego Komu bije dzwon
To właśnie ten tytuł sprawił, że znielubiłam Hemingwaya. Była to też pierwsza książka w moim życiu, której nie skończyłam. I nie to, że się szybko poddałam, o nie, męczyłam ją chyba przez 250 czy 300 stron (a końca nie było widać). Przede wszystkim dobijały mnie lapidarne dialogi, jakby bohaterowie zmuszali się wręcz do mówienia. I ten główny bohater... w ogóle się nie nadawał dla tej roli, bo dla niego książki się nie chciało czytać, tylko właśnie przez niego marzyłam, żeby wreszcie ją skończyć. Bardzo rozczarowała mnie kobieca bohaterka - noż taka gąska, że można by ją ubezwłasnowolnić i by nie zaprotestowała. Ledwo koleś wymamrotał jakieś słowo, już mu wskoczyła do śpiwora, nawet palcem nie kiwnął. Ogólnie wybór tej książki nie był najszczęśliwszy - czego ja się mogłam spodziewać  jako nastolatka po fabule osadzonej w ogarniętej wojną domową Hiszpanii? Oczekiwałam po tej powieści nie wiadomo czego, więc moje rozczarowanie było tym większe, że nie znalazłam w nim choćby odprysku absolutu. Jeśli czytają to jacyś fani Hemingwaya - za co go lubcie? Co czyni go wyjątkowym w Waszych oczach? (dla mnie to zagadka, ale czytelnicy są różni, niektórzy Schmitta lubią, to i Hemingwaya pewnie sporo ludzi uwielbia)

A jakie są Wasze znielubione książki? Proszę się nie krępować ;)

20 czerwca 2012

30 tygodni z książkami #1 Twoja ulubiona książka

Pomysł 30 dni z książkami podpatrzyłam u Zbyszka, jednak pierwsza była zdaje się  prowincjonalna nauczycielka, która wypatrzyła wyzwanie na facebooku. Chodzi o ustosunkowanie się do 30 kwestii dotyczących naszego czytelniczego życia. Brzmi ciekawie, co więcej stanowi wręcz wyzwanie, ponieważ nad wieloma pytaniami będę się musiała poważnie zastanowić. Sam koncept postanowiłam trochę zmodyfikować i dopasować do własnych możliwości, stąd u mnie są tygodnie, a nie dni, co oznacza, że najpóźniej powinnam skończyć 9 stycznia 2013 ;) Ale może nastąpić pewna nieregularność wpisów, w jedną i drugą stronę, więc czas pokaże. Założenie jest takie, aby pisać co środę, plan jednak może ulec zmianie.

***
#1 Twoja ulubiona książka
Pierwsze pytanie wydaje mi się zdecydowanie najtrudniejsze. Znam sporo osób, które bez zająknięcia i wahania są w stanie od razu podać swoją ukochaną książkę, często nazywaną książką życia. Podobno jest to coś w rodzaju objawienia, która spływa na czytelnika w trakcie lektury. Hm, ja tak nie mam :| Mam dwie ulubione książki. Zachwyciły mnie, ale nie na zasadzie uderzenia pioruna - na to czekałam tyle lat. Po prostu po setkach przeczytanych książek i od czasu, który upłynął od ich przeczytania nadal są dla mnie najwyższej próby arcydziełami i nadal mnie zadziwiają. Wymienię je według chronologii czytania, ponieważ obie są u mnie na miejscu pierwszym.

Gabriel García Márquez - Sto lat samotności 
Przeczytałam ją jeszcze w liceum i była to doskonała decyzja. Dzięki tej książce stałam się zdecydowanie odważniejsza w wyborze lektur. Wcześniej czytałam dużo  klasyki, a moim światem był XIX wiek, ale to właśnie Marquez otworzył mi oczy na współczesną literaturę. Pokazał mi, że dobry pisarz, to niekoniecznie martwy pisarz ;) Oczarował mnie tym sławnym realizmem magicznym i dzięki niemu zaczęłam sięgać po pozycje, w których fabuła nie zawsze była liniowa. Nauczyłam się czytać rzeczy, które nieraz bawiły się formą, w których autorzy nie stawiali sobie za wzór motta Stendhala (powieść to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu). Nie bali się sięgać dalej i wyznaczać nowe granice. Myślę nawet, że to Marquez przygotował mnie psychicznie na fascynację science-fiction! 
Oczywiście Sto lat samotności jest też wartością samą w sobie - to książka, która po prostu zachwyca. I przekonałam się dzięki niej do literatury iberoamerykańskiej. Do tego Marquez ma jedną unikalną cechę - nie znam drugiego takiego pisarza - gdy otwieram jego książki czuję jak bucha z nich gorące, parne powietrze, słyszę śpiew dzikich ptaków, czuje na skórze krople spadające z liści amazońskich drzew. To jest magia, tylko prawdziwi magicy literatury są w stanie wyczarować takie rzeczy na kartce papieru.

Lew Tołstoj - Wojna i pokój
Za to dzieło z kolei zabrałam się w czasie studiów. Cztery tomy absolutnego upojenia czytelniczego. Pożerałam oczami każdą stronniczkę, a każda scena wzbudzała mój bezgraniczny podziw. Pamiętam, że w  swoim sekretnym dzienniku piałam z zachwytu nad jej doskonałością i kunsztem Tołstoja. Nie ma co ukrywać - Wojna i pokój rozłożyły mnie na łopatki i do tej pory mam do tej powieści nabożny stosunek. Nie ma czego już do niej dodać, nie można nic odjąć, to czysta, skończona i idealna forma piękna. Gdy mnie o nią pytają, mam natłok emocji, więc zazwyczaj kończy się na moim koronnym argumencie: gdybyśmy mieli w kosmos wysłać jedną, jedyną książkę, którą mówi wszystko o człowieku, to wcale nie byłaby to Biblia tylko Wojna i pokój. Nie da się więcej napisać i wymyślić o naszym rodzaju ponad to, co napisał o nas Tołstoj. Koniec i kropka. Aha, włos mi się jeży na głowie, gdy słyszę jak ktoś mówi, że omijał opisy bitew! To jak jeść pieguski, wypluwając kawałki czekolady...

18 czerwca 2012

Mika Waltari - Tak mówią gwiazdy, panie komisarzu

Wydawnictwo: Wydawnicto Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: Tähdet kertovat, komisario Palmu!, 1962
Stron: 353
Tłumacz: Sebastian Musielak

Skończyłam tę książkę jeszcze  w maju, ale nadmiar obowiązków  i Euro 2012 sprawiły, że nie dałam rady o niej nic napisać. No, ale  co sie odwlecze... Trzecia i ostatnia odsłona kryminałów z komisarzem Palmu. Zdecydowanie najlepsza okładka, książka jest też grubsza od swoich poprzedniczek o pięćdziesiąt kilka stron. A w środku? To chyba jednak najsłabsza częśc tej serii.

Trudno było mi się w nią wciągnąć, ale możliwe, że wynikało to z tego, iż nie mogłam sobie pozwolić na zalegnięcie na kanapie i zatopienie się w lekturze. Miałam czas tylko na czytanie od przypadku do przypadku, a to nie służy lekturze. Nie zmienia to jednak faktu, że książce nie wyszło na dobre postawienie na pierwszym planie Toivo, który tymczasem został szefem samego komisarza. Owszem, w poprzednich częściach też Toivo był narratorem, jednak nie prowadził aż tak długich monologów o sobie i policji. To on też odpowiadał zawsze za część humorystyczną serii, jednak tym razem Waltari przesadził - czasem ten komizm wydawał mi się już nieco na siłę, sztucznie przedłużany.

Historia też nie powala: w parku znaleziono zmasakrowane ciało starszego pana. Początkowo brano go za menela, potem wychodzi na to, że jest wręcz przeciwnie - ofiara obserwowała gwiazdy przez teleskop. W historii przewija się sporo o Helsinkach lat 60., (minęły 22 lata od czasu napisania części 2!), o ówczesnej problematycznej młodzieży i tradycyjnie co nieco o fińskich elitach finansowych. Fabuła była trochę naciągana, przesadnie wydłużana i porozciągana, a najmniej mnie przekonały przerysowane postaci pojawiające się pod koniec. Według mnie w części 3 serii widać wyraźne zmęczenie formą kryminału u autora. Szkoda, zaczął tak dobrze, a Palmu to jednak świetny bohater ze sporym potencjałem.

No, ale ostatecznie tak źle nie było, książkę czytałam właśnie dla samego komisarza; poza tym ciągle byłam zainteresowana skąd ofiara miała tyle pieniędzy i kto zabił tego staruszka. Jednak po takim zakończeniu serii tęsknić za nią nie będę. Można ją przeczytać, fani kryminałów, ale nie trzeba.

Ocena: 4/6

1 czerwca 2012

W telegraficznym skrócie 3

Andrzej Sapkowski - Ostatnie życzenie
Muszę czytać Sapkowskiego, wyznaję, z tej prostej przyczyny, że bnetka z uporem maniaka poleca mi chyba każdą jego książkę, ponieważ dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach, gdym miała 16 lat oceniłam sagę o Wiedźminie (każdą część z osobna) na 6. Aby więc usunąć Sapkosia ze strony pierwszej polecanek co kilka miesięcy czytam coś z tego cyklu, a w planach mam powtórkę samej sagi po to tylko, aby w miarę możliwości dać im oceny nieco bardziej stonowane, obiektywniejsze. No, chyba, że znowu byłyby to szóstki ;) Tym razem padło na ten zbiór opowiadań i, choć poprzedni Miecz przeznaczenia uznałam za wyjątkowo przeciętny, tym razem muszę przyznać, że ta pozycja to już insza inszość. Nie tylko da się czytać, ale jest też zabawna i zaskakuje zgrabnymi nawiązaniami do różnych baśni, legend, ale też do współczesności. Wreszcie brak sztampy tak typowej dla fantasy, a Yennefer nawet byłam w stanie przełknąć (nigdy jej nie lubiłam).

Charles Dickens - Klub Pickwicka
Naprawdę próbowałam. Byłam uparta i dalej brnęłam. Chciałam ją skończyć, ale na stronie 167 stwierdziłam - basta! Po prostu miałam już dość, nie będę się poświęcać na polu literatury niczym jakaś siłaczka. Dlaczego Dickens ma dostać fory, gdy innym daję szansę do 50 strony? Przykro mi to stwierdzić, ale tej książki nie da się czytać. Nie przekonują mnie argumenty o jej rzekomym humorze, bo nie rozbawiło mnie tam zupełnie nic. Każdy dowcip jest mdły, bohaterowie ze wszystkimi obchodzą się jak z jajkiem, a autor z nimi. Fabuła topi się w lukrze i wiecznych uprzejmościach, które nie pełnią żadnej istotnej roli. I najgorsza zbrodnia: nie ma w niej kogo lubić, bo główni bohaterowie są nudni, wiecznie naiwni, egzaltowani i przemądrzali. Powiedzieć o tej książce, że się zestarzała to eufemizm. Może Diderot się zestarzał (a nadal da się czytać!), ale Klub Pickwicka wręcz śmierdzi trupem!

Debiuty polskiego kina
Jest to zbiór rozmów z polskimi reżyserami pod redakcją Marka Hendrykowskiego. Każdy z rozmówców pytany jest o swój debiut, ich dobór jest imponujący, a rozmowy prowadzone są w ciekawy sposób świadczący o przygotowaniu. Wiele z nich zapadło mi w pamięć, np. rozmowa z Hasem, Kolskim, Zanussim czy Leszczyńskim. Ponadto ten zbiór nie ogranicza się tylko do samych debiutów, ponieważ rozmowy z reżyserami są często pretekstem do szerszej dyskusji o polskim kinie współczesnym, o historii kinematografii, o kinie na świecie. Są one ułożone chronologicznie (pierwszy debiut jest z 1947, ostatni z 1996) i dzięki temu zarysowuje się przed czytelnikiem subletalna zmiana jaka zachodziła w polskich filmach. Do tego zbiór ten niesie zaskakującą refleksję, że mimo wszystkich absurdów PRLu, mimo całego zła, jakie wyrządzono artystom, miało ono tę dobrą cechę, że nie znało pogoni za słupkami sprzedaży, dlatego wiele filmów miało w ogóle szansę powstać, na co dziś nikt by pieniędzy nie wyłożył...

Jules Verne - Tajemnicza wyspa
Kolejna książka, której nie skończyłam, przerwałam ja jednak po bożemu, na 50 stronie, a następnie pobieżnie przejrzałam do końca. Nuda, ludzie kochani. Papierowe postaci, prowadzące drewniane dialogi i zero napięcia (a to przecież powieść przygodowa). Każdy bohater jest sztuczny i zbyt idealny. Wszystko wiedzą, mają pamięć jak jakieś cyborgi, znają się na wszystkim. Nawet nastolatek jest tam doskonały (a na rysunkach chodzi w marynarskim kapelusiku!). W dodatku Murzyn (były niewolnik) obsesyjnie kocha swojego ex-pana i brakuje jeszcze tylko, żeby zaczął merdać ogonkiem na samą myśl o nim. Nie, dziękuję, postoję. Wolę Robinsona Crusoe.

J.I. Kraszewski - Śniehotowie
Króciutkie opowiadanie, trochę chyba za szybko napisane, ale daje radę! Wydaje mi się, że Kraszewski mógł pisać dobre sążniste powieści i szkoda, że zdecydował się ciekawy temat tak szybko omówić. Rękę do opowieści to on ma - tym razem wziął na warsztat niesnaski między dwoma braćmi Śniehotami. Myślałam nawet, że zaraz wszystko skręci w dobrze mi znanym kierunku, czyli jakieś weselicho, ratowanie panny czy coś w ten deseń, ale tym razem każda postać kobieca (no, może prócz Hanki) jest negatywna. Mam nadzieję, że w kolejnej książce Kraszewskiego będzie mi dane poczytać więcej opisów przyrody i podupadłych dworków. Uwielbiam go za to. Jest wybitnie plastycznym pisarzem i ma smykałkę do odmalowywania bohaterów (ach, ta pierwsza scena przy kominku w karczmie!). W starciu Kraszewski-Dickens po 4 rundzie jest stan 2:1, ponieważ Karol zaliczył wpadkę z Klubem... :) 

Ad. tagów: rozczarowania to nr 2 i 4.

21 maja 2012

Irving Stone - Jack London: Żeglarz na koniu

Wydawnictwo: MUZA, 2012
Pierwsze wydanie: 1938
Stron: 367
Tłumacz: Kazimierz Piotrowski

Przyjdzie mi, niestety, włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu jaką są wszystkie recenzje do których dotarłam, ponieważ każda z nich jest bardzo pozytywna, ja natomiast nie mogę pominąć milczeniem własnego rozczarowania tą lekturą.

Nie wiem co przeważyło, chyba jednak dwie najważniejsze kwestie były równo niesatysfakcjonujące. Pierwsza więc to sam London. Do tej pory czytałam zaledwie jedną jego książkę i to w zeszłym roku (Kaftan bezpieczeństwa). Za to jako mniej więcej 14-letnie dziewczę zalewałam się łzami nad ekranizacją Białego Kła. Kojarzył mi się zawsze ten pisarz z przygodami, Alaską, powieściami raczej dla chłopców, czyli standardowo. Stone daje szansę poznać jego osobowość dogłębniej i muszę przyznać, że London nie wzbudził we mnie entuzjazmu. Owszem, miał cechy, które są dla mnie godne podziwu. Po pierwsze: pracowitość - konsekwencja z jaką planował ile w ciągu dnia zrobi, napisze, przeczyta itd. jest powalająca i sprawiała, że miałam ochotę schować się do mysiej dziurki ze wstydu za własne lenistwo. Po drugie: ciekawość świata. Chłonął wszystko jak gąbka, szukał wiedzy jak spragniony wody, zawsze chciał od razu ogarnąć cały temat, a najlepiej jeszcze coś w danej kwestii zmienić, wręcz zrewolucjonizować. Po trzecie: uprzejmość i traktowanie wszystkich z równym szacunkiem i zainteresowaniem. Oczywiście, szczycił się też niesamowitą odwagą, radością życia, umiejętnością brylowania i zabawiania towarzystwa jednak to nigdy mi nie imponowało. Jednak z książki Stone'a powoli wyłania się obraz człowieka, którego trudno by postawić sobie za wzór. Wieczny chłopiec, lekkomyślny, podejmujący stale irracjonalne decyzje. Uważany za niezwykle męskiego, w moim oczach tym mężczyzną nigdy się nie stał, bo czyż przepłynięcie lodowatej rzeki przemienia chłopca w mężczyznę? Czy oznaką jego dorosłości była przeprawa przez Morze Żółte? Męskości stawiam jednak zupełnie inne wymagania. Z drugiej strony London był człowiekiem pełnym przeciwieństw: potrafił miesiącami pracować za grosze kilkanaście godzin na dobę z przerwą na sen i cały zarobek oddać matce, a potem, już jako pisarz, szastał pieniędzmi na prawo i lewo, wręcz wyrzucał je w błoto. Całe życie był zadłużony! Do tego otaczał się tak nieodpowiednimi ludźmi, był naiwny jak dziecko, nie potrafił przyznać się do błędu i nigdy nie rezygnował z niczego, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to nie ma prawa skończyć się dobrze (np. wyprawa "Snarkiem" czy budowa Domu Wilka). Swój talent i szczęście mógł wykorzystać zdecydowanie lepiej, o czym świadczą stosy notatek i niezrealizowanych pomysłów jakie znaleziono w jego archiwum po śmierci w wieku zaledwie 40 lat. No i ten jego stosunek do kobiet, który ostatecznie zrobił mu więcej szkody niż pożytku. Mój stosunek do niego sama przyjęłam ze dziwieniem, ponieważ pamiętam, że inne biografie Stone'a (Pasja życia i Opowieść o Darwinie) wpoiły mi wręcz nabożny szacunek do przedstawianych osób, niemal je pokochałam, traktowałam jak przyjaciół i wzory do naśladowania. 

To jest ta pierwsza warstwa, która mnie rozczarowała., ona sama jednak nie przyczyniłaby się do raczej niskiej oceny, ponieważ nie oceniamy biografii za to czy nam główny bohater odpowiada jako człowiek, czy nie. W końcu London mógł sobie żyć jak mu się podobało i cokolwiek napiszę będzie jeszcze długo podziwiany. Żeglarza na koniu pogrążył jednak sam autor. Po raz pierwszy widzę, że zupełnie nie przyłożył się do pisania. Chyba najbardziej miałam dość wiecznego czytania o pieniądzach: a to ile Jack pożyczył, a to ile zarobił, ile komu oddał, ile dostał zaliczki, za ile kupił materiały na dom, ile wypłacał członkom rodziny. Ileż razy odkładałam tę książkę z powrotem na stosik, bo już miałam po dziurki w nosie tych wyliczeń. Takie kwestie powinny pojawiać się od czasu do czasu, a nie stanowić wręcz szkieletu całej powieści! Poza tym w trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Stone pisał to po łebkach, niemal na kolanie, byle szybciej (przemawia za tym choćby jej stosunkowo niewielka objętość w porównaniu do innych biografii), omawianie niektórych kwestii w dwóch zdaniach. Do tego zalanie czytelnika tysiącem nazwisk, a gdy wracał do niektórych po dłuższym czasie nie próbował nawet mi przypomnieć któż to był (no, ale też czytałam tę książkę dość długo, więc może ten fakt przeważył). Denerwowało mnie też nagłe urywanie narracji i wyskakiwanie z czymś zupełnie nowym - czasem w ramach danego akapitu, czasem od nowego - zupełnie bez związku przyczynowo-skutkowego. Nie da się też ukryć, że Stone nawet nie silił się na obiektywizm. Myślę, że chyba zawsze lubi swoich bohaterów (i dobrze), jednak tym razem miałam wręcz wrażenie, że nachalnie próbuje usprawiedliwiać Londona, wybiela go i pisze mu laurkę, nawet gdy pisarz ten zasługiwał na słowa przygany. Wydaje mi się, że wynika to z zasadniczego błędu Stone'a: napisał Żeglarza na koniu zaledwie 22 lata po śmierci Londona, sam jako dziecko czytał o nim w gazetach, wydaje mi się też, że idee socjalizmu nie były mu obce (Jack był wojującym socjalistą), więc kiedy pisze się biografię swojego idola trudno o obiektywizm.Gdyby nie kwestie warsztatowe, książkę oceniłabym na pewno wyżej. Szkoda, że tłumaczenie też mi czasem zgrzytało.

Jakby tu zakończyć tę moją pisaninę. Nie chciałabym całkowicie zniechęcić nikogo do tej książki, w końcu pozostałym czytelnikom ona się naprawdę podobała. Poza tym London, jak by nie patrzeć, miał ciekawe życie, przeżył tak wiele, że można by tym obdzielić kilkadziesiąt ludzi. Jego biografia zawiera wiele interesujących faktów: np. że był trampem, przez jakiś czas nawet piratem, a jego niewinny idealizm, głęboka wiara w człowieka i umiejętność niepoddawania się mogą przysporzyć mu fanów. Do tego sama książka zachęciła mnie do sięgnięcia po jeszcze kilka jego pozycji (oprócz Martina Edena, którego nabyłam już w zeszłym roku po ciekawych zajęciach z lit. amer.), a mianowicie: Przed Adamem, Szkarłatna dżuma i Mieszkańcy otchłani. Sami będziecie wiedzieć najlepiej: czytać czy nie.


Ocena: 3/6