20 grudnia 2013

Kawa i książka

Jakiś czas temu znalazłam to na stronie http://www.mymodernmet.com/ . Sławni pisarze reprezentowani przez różnego rodzaje kawy (lub inne napoje). By Gianluca Biscalchin. Enjoy ;)


14 grudnia 2013

Sylvain Tesson - W syberyjskich lasach

Wydawnictwo: Noir Sur Blanc, 2013
Pierwsze wydanie: Dans les forets de Siberie, 2011
Stron: 211
Tłumacz: Anna Michalska

Nie wiem, czemu aż tyle zajęło mi napisanie posta o tej książce. Znaczy wiem, ale wydaje mi się, że przeraziła mnie też ilość fragmentów, które sobie w niej zaznaczyłam i teraz czeka mnie ich przepisanie :)

Tesson spełnił marzenie wielu, a przynajmniej moje: zaszył się w głuszy. Co prawda tylko (lub aż) na pół roku, ale zawsze. Zabawnie motywuje swoją decyzję: Ostatnia skrzynka to książki. Jeśli ktoś mnie spyta, dlaczego przyjechałem na to odludzie, powiem, że miałem zaległości w lekturze. Przybijam deskę nad pryczą i ustawiam na niej książki. Mam ich z 60. W Paryżu starannie przygotowałem idealną listę. Kiedy człowiek podejrzewa, że jego życie wewnętrzne nie jest wystarczająco bogate, musi wziąć ze sobą dobre książki, żeby wypełnić własną pustkę. (s. 23). Albo: Wreszcie się dowiem, czy mam życie wewnętrzne. (s. 27). Potwierdzam - ma, niektóre z jego codziennych zapisków są bardzo filozoficzne. A raz na jakiś czas rzuca jedno zdanie, które idealnie oddaje długie przemyślenia: Myśl, że trzeba zrobić zdjęcie, jest najlepszym sposobem na zabicie intensywności chwili. (s. 138).

Rozmyśla on o sobie, o Rosjanach i Słowianach ogólnie, przeżywa osobisty dramat pod koniec pobytu, obserwuje z rzadka pojawiających się tubylców lub turystów. Trudno o tej książce pisać, zdecydowanie lepiej przekazać głos cytatom. 

I John Burroughs w "Sztuce widzenia rzeczy": "Ton, jakim rozmawiamy ze światem, jest tym samym, jakiego świat używa w stosunku do nas. Kto daje to, co ma najlepszego, dostaje najlepsze". Sami jesteśmy odpowiedzialni za ponurość naszego życia. Świat jest szary od naszej własnej banalności. Życie wydaje się blade? Zmieńcie życie, zmieńcie chatę. Jeśli w głębi lasu świat wciąż wydaje się ponury, a otoczenie nie do zniesienia, to znaczy, że macie problem z własną osobą! (s. 161). 
Słowianie mogą godzinami wpatrywać się w krople na szybach. Czasem wstają, napadają na jakiś kraj, robią rewolucję, a potem wracają marzyć u okna w przegrzanej izbie. Zimą na okrągło piją herbatę i nie chce im się wychodzić z domu. (s. 28)
Deptać śnieg, to nie móc znieść dziewiczości świata. Zaczyna się od niszczenia niepokalanych zboczy, a potem masakruje się Polaków. (s. 33)

Podoba mi się też, jak zagłębia się w samego siebie, ma tyle czasu dla siebie, o jakim my zazwyczaj marzymy. Skąd się we mnie bierze upodobanie do aforyzmów, błyskotliwych powiedzeń i formułek? Dlaczego wolę jednostki od zespołów, pojedyncze osoby od grupy? Z powodu mojego nazwiska? Tesson (kawałek stłuczonego szkła) to fragment czegoś, co było. Forma zachowuje wspomnienie butelki. Tesson byłby więc istotą tęskniącą za straconą całością, kimś, kto pragnie nawiązać kontakt ze Wszystkim. To właśnie robię, upijając się w syberyjskich lasach. (s. 70).
Czy to zmęczenie? Kiedy wstaję w południe, trwam w miękkim otępieniu. Błoga perspektywa: dzień nie przyniesie mi niczego nowego. Nikt nie przyjedzie, nie mam nic do roboty, niczego nie potrzebuję, nie muszę z nikim rozmawiać. (s. 192). 
Życie w chacie jest papierem ściernym. Zdziera farbę z duszy, obnaża człowieka, umysł od niego dziczeje, a ciało porasta włosem, ale na dnie serca rozwija najczulsze receptory. Eremita zyskuje na łagodności to, co traci na manierach. (s. 199).

Ciekawie dywaguje też na temat odosobnienia, pustelników i odcinania się od systemu. Myślę, że ta książka to też pochwałą minimalizmu. Piszę na drewnianym stole, psy śpią  na ciepłym piasku. Wszystko jest ciche, napięte i jasne. (s. 164). Walt Whitman: "Nie mam nic wspólnego z tym systemem, nawet na tyle, żeby mu się przeciwstawiać". (...) kiedy odkryłem Źdźbła trawy, nie wiedziałem, że ta lektura zaprowadzi mnie do syberyjskiej chaty. (s. 92). To życie przynosi spokój. Co nie znaczy, że wygasają wszelkie pragnienia. Chata nie jest wprowadzeniem do buddyzmu. Pustelnia zawęża ambicje do realnych możliwości. Zmniejszając wachlarz działań, pogłębia się każde doświadczenie. Lektura, pisanie, rybołówstwo, wspinaczka, łyżwy, spacery w lesie... Życie ogranicza się do jakichś piętnastu zajęć. Rozbitek cieszy się wolnością absolutną, lecz ograniczoną do wyspy. (...) Eremita zrezygnowany? Nie bardziej niż mieszczuch, który w świetle bulwarowych iluminacji uświadamia sobie nagle, że życia mu nie wystarczy do spróbowania wszystkich pokus festynu. (s. 104). Otulony śpiworem, słyszę trzask ognia. Nic nie może się równać z samotnością. Do szczęścia brakuje mi jedynie kogoś, komu mógłbym to powiedzieć. (s. 113). Odosobnienie jest buntem. Wycofać się do pustelni, to zniknąć z ekranów kontrolnych. Eremita staje się niewidoczny. (...) Uprawia hacking na odwrót, wychodzi z gry. Nie musi zresztą zaszywać się w lesie. Rewolucyjny ascetyzm można praktykować w środowisku miejskim. Społeczeństwo konsumpcyjne pozostawia wolny wybór. Wystarczy nico dyscypliny. W warunkach wszelkiej obfitości ktoś może żyć w zbytku jak pasza, ale kto inny może bawić się w mnicha i pościć wśród książek. Udaje się wówczas do wewnętrznego lasu, nie wychodząc z własnego mieszkania. "Społeczeństwo konsumpcyjne" to nieco paskudne określenie, powstałe w umysłach dużych dzieci, które mają za złe, że były rozpieszczane. Nie mają siły się zmienić i marzą, żeby je zmusić do umiarkowania. (s. 92). Zawsze spóźniamy się z życiem. Czas nie daje drugiej szansy. Życie rozgrywa się od razu na czysto. A ja uciekłem do lasu, zostawiając je za sobą. (s. 173). Jego brak litości dla siebie samego wzbudza mój szacunek. Gdy z dalekiego świat dociera do niego pewna informacja, przeżywa załamanie i nie pomija tego wątku w swoich rozmyślaniach; pozwala jednocześnie, żeby te uczucia przepłynęły przez niego aż do ich naturalnego wygaśnięcia. Zatopiłem statek swego życia i zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy woda przelewała się przez burty. (s. 174). 

W syberyjskich lasach to też kopalnia przemyśleń o książkach i czytaniu. Czytanie kompulsywne zwalnia z obowiązku posuwania się w lesie medytacji w poszukiwaniu polanek. Książka po książce zadowalamy się rozpoznawaniem myśli, które intuicyjnie przeczuwaliśmy. Lektura ogranicza się do sformułowania idei, które nosiliśmy w sobie, lub sprowadza się do utkania sieci połączeń między dziełami setek autorów. (s. 193). Dość ironiczne, przyznaję. I tu: "Niebezpiecznie jest otwierać książki. (s. 92).

Ocena: 4,5/6

27 sierpnia 2013

Arne Dahl - Wody wielkie


Wydawnictwo: Czarna Owca, 2013
Pierwsze wydanie: De Storsta Vatten, 2002
Stron: 422
Tłumacz: Robert Kędzierski

Zmiana wydawcy, zmiana tłumacza. Piąta część serii kryminałów o drużynie A. Świetna, wciągająca książka! I naprawdę mam nadzieję, że Czarna Owca wyda następne części... Teraz ciągle mam ochotę na kryminały, najlepiej skandynawskie, może też dlatego tak mi się podobało.

Tym razem na pierwszy plan wysuwa się Kerstin Holm i jej zmagania z przeszłością. Drużyna bierze pod lupę jej byłego chłopaka, też policjanta. Sprawa okazała się mieć drugie, a nawet trzecie dno. Dodatkowo zaczyna łączyć się z inną zagadką (akurat ten trick Dahl zastosował już w Na szczycie góry), w której główną rolę gra samobójca i jego tajemniczy list pożegnalny.

Wydaje mi się, że w tej części jest trochę mniej o pozostałych członkach drużyny. Czasem autor to przemycał, ale oczekiwałam większej obszerności :) Zżyłam się z nimi, polubiłam ich samych i różnorodność tej grupy. Już sobie znalazłam serial na podstawie tej serii i zamierzam się nim zainteresować.

Tradycyjnie Dahl sporo pisze o Szwecji, nienachalnie, raczej między wierszami. Z jednej strony fascynuje mnie Skandynawia, ichniejsze uporządkowanie, wygoda i racjonalność. Z drugiej przeraża mnie nadmierna ingerencja państwa w ich życie, kontrola i łatwość inwigilacji. Zawsze coś za coś.

Ocena: 5/6
 
p.s. Post wstawiony przez IE! Blogger znowu nie działa na Mozilli...

11 sierpnia 2013

Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1987
Pierwsze wydanie: Крейцерова соната, 1889
Stron: 190
Tłumacz: Eleonora Słobodnikowa (Albert), Maria Leśniewska (Sonata...)


Moje wydanie zawierało też opowiadanie Albert, krótką opowiastkę o skrzypku-alkoholiku. O nim później.

Skandaliczna Sonata Kreutzerowska to relacja o burzliwym małżeństwie Pozdnyszewa. Wszystkiego dowiadujemy się w jego rozmowie z innym pasażerem pociągu. Jego opowieść jest pełna emocji, sączy się z niej zazdrość, nienawiść, pożądanie i pogarda. Człowiek ten wpada w ciąg monologów, w których wyłuszcza swoje poglądy na społeczeństwo, mężczyzn i kobiety, ludzką moralność i różnice między klasami. Co jednak najważniejsze i będące przyczyną całego skandalu wokół Sonaty to atak na instytucję małżeństwa, wieszanie psów na obu płciach i krytykowanie ówczesnego wychowania dziewcząt. Pozdnyszew jest bardzo radykalny i w tym swoim radykalizmie posuwa się bardzo daleko. Czasem zaskakiwał mnie spostrzeżeniami, które są czasem jeszcze prawdziwe i w naszych czasach, np. gdy zwraca uwagę, że młode kobiety uczone są, aby występowały jak na targu, prezentując swoje atuty cielesne, że poddawane są presji znalezienia męża za wszelką cenę. Innym razem podkreślał kwestie charakterystyczne dla XIX w., gdy kobieta nie miała w sumie żadnych praw. Całe szczęście, to już się zmieniło. Nie da się też nie zauważyć, że główny bohater często sobie sam zaprzecza, zapętla się w tym swoim spojrzeniu czarne-białe i nawet tego nie widzi. Składam to na karb jego rozemocjonowania. Z tego co wyczytałam w sieci opowiadanie to prezentuje jednak poglądy samego autora.

Warto było to przeczytać zg na język, jak zawsze u Tołstoja, krystalicznie czysty i ostry jak nóż. Do tego głębokie opisy charakterologiczne, rytm dialogów (a właściwie monologu), który sprawia, że w głowie sama nadawałam słowom ton, tempo, słyszałam czyjąś barwę głosu, akcent w odpowiednim momencie itd. (podobne wrażenie miałam też u Meyrinka i Miltona). To literatura, która dobrze brzmi czytana na głos. Spodobał mi się też pomysł na rozpoczęcie opowiadania: kilka osób w pociągu, zaczyna się kleić rozmowa, wreszcie wybucha dyskusja, potem zostaje dwóch mężczyzn i ten, który siedział wcześniej milczący, nagle się otwiera.

Na koniec parę słów o Albercie. Jest równe i porządne, ale nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia. Jest tam ciekawy opis czegoś na kształt delirium, pokazanie przepaści między tym, co sobie wyobrażamy nt. ludzi, a tym, jacy oni rzeczywście są, plus ta literacka kreska z jaką narysowano postać muzyka. Dobre, ale łba nie urywa :)

Ocena: 4,5/6

3 sierpnia 2013

Cormac McCarthy - Rącze konie

Wydawnictwo: Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: All the Pretty Horses, 1992
Stron: 423
Tłumacz: Jędrzej Polak

Trylogia McCarthy'ego czekała na półce od początku tego roku. Nota bene WL to niezwykle wyrozumiałe wydawnictwo, bo nigdy mnie nie poganiają z czytaniem i chyba wierzą, że prędzej czy później jednak o danej książce napiszę. Wakacje okazały się właśnie tym czasem, gdy zdecydowałam się sięgnąć po pierwszą część Trylogii Pogranicza i było to bardzo satysfakcjonujące spotkanie.

Coś jest takiego w tym pisarzu, że mnie do niego ciągnie. Nadal nie potrafię tego jakoś rozumowo ogarnąć. Nie prowadzi porywającej fabuły, trudno jest się przywiązać do jego bohaterów, często pisze trudno i jego powieści czytam długo, a jednak! Łapię się na tym, że taki właśnie pisarz należy do grupy najczęściej czytanych przez mnie autorów. Ogromnie się z nim zżyłam...

Tym razem to już w ogóle zawojował moje serce. Najpierw okładka, piękna. Zresztą, wszystkie okładki Cormaca w WL są przecudnej urody, a te od trylogii to już niewymownie wręcz cieszą oko. Tłumaczenie. Jak zawsze u McCarthy'ego na najwyższym poziomie, bardzo o to dbają i chyba muszą dawać dość czasu tłumaczom, bo efekt jest piorunujący. Korekta na bdb-, ze 2-3 błędy stylistyczne pozostały. 

A teraz już sama robota pisarza. Znowu (po Suttree) przyjemny bohater! Jest to szesnastoletni John Grady Cole, Teksańczyk. Razem z kuzynem wyrusza do Meksyku w celu niewiadomym. Powieść jest zapisem ich drogi i dalszych losów. Pod tym względem Rącze konie nawiązują do najlepszych tradycji amerykańskiej literatury. Czas akcji to ok. 1949r. Czyta się to jak western: są konie, ogniska, rzeki, jary i pastwiska, a jednak w tle gdzieś przebija przez ten obraz ślad nowoczesnego świata: samochód, samolot czy telefon. Czasem musiałam sobie przypominać wręcz, że to naprawdę nie dzieje się w XIX wieku. Była w tym wszystkim jakaś melancholia i tęsknota za tym jak ten kraj wyglądał dawniej, a do czego powrotu już nie ma. 

Kolejnym zaskoczeniem była dla mnie absolutna nowość u Cormaca: wątek miłosny. Nie taki jak w Suttree, gdzie jest to takie rynsztokowe, oparte na wymianie handlowej, tylko prawdziwa miłość jak się patrzy. Opisał ją po swojemu, bardzo męsko, ale tak, że serce mi się ściskało... 

Co za talent, po prostu diament. Niby nic się takiego tam nie dzieje, jak zawsze, a jednak pisze tak, że nie da się go pomylić z nikim innym, ma taką siłę wyrazu, że w głowie wyświetla się mi cały film z każdym możliwym szczegółem i to nawet nie 3D, ale z 5D, bo czuję wszystko: zapach, każde drgnienie mięśnia postaci, ich emocje, ból postrzelonej nogi. Do tego McCarthy operuje światłem niczym sam Caravaggio! Z czymś takim to się trzeba jednak urodzić... Osobne oklaski za to jak pisze o koniach. Np. W połowie rzeki konie zaczęły płynąć, parskając i wyciągając szyje ponad wodę, ciągnąc za sobą rozlane na powierzchni ogony (s.63) lub Przed karawaną biegła sfora angielskich chartów. Psy były szczupłe, o srebrzystej maści, i płynęły wśród końskich nóg milcząco i zwinnie niczym rtęć. Konie zdawały się nie zauważać ich obecności (s. 138). Pachnie mi to Capote'm :) 

Czy to jednak nie jest cecha największych? Tak samo pisałam o Marquezie, że jeden jego akapit potrafi oddziaływać na każdy zmysł czytelnika. Jak często się z tym spotykamy w książkach, prawda? Polecam, ja jestem urzeczona.

Ocena: 5-5,5/6

31 lipca 2013

Raymond Carver - Happiness

Ze zbioru All of Us (1996)

Happiness

So early it's still almost dark out.
I'm near the window with coffee,
and the usual early morning stuff
that passes for thought.
When I see the boy and his friend
walking up the road
to deliver the newspaper.

They wear caps and sweaters,
and one boy has a bag over his shoulder.
They are so happy
they aren't saying anything, these boys.
I think if they could, they would take
each other's arm.
It's early in the morning,
and they are doing this thing together.
They come on, slowly.
The sky is taking on light,
though the moon still hangs pale over the water.
Such beauty that for a minute
death and ambition, even love,
doesn't enter into this.

Happiness. It comes on
unexpectedly. And goes beyond, really,
any early morning talk about it.


Dla mnie coby nie zapomnieć, w końcu od czego ma się blog.

14 lipca 2013

Dorota Terakowska - Ono

Wydawnictwo: Literackie, 2003
Stron: 471

Sporo czasu już minęło od przeczytania Ono, więc emocje nieco przyblakły, postaram się jednak je przywołać. Książki Doroty Terakowskiej i jej styl znam, raczej mi on odpowiadał. Jednak ten tytuł był dla mnie sporym rozczarowaniem.

Nie mogę powiedzieć, że Ono mnie nudziło czy mnie nie wciągnęło. Czytałam z chęcią, choć dość szybko ustaliłam sobie mój stosunek do tej powieści. Co ciekawe, byłam pewna, że fabuła miała skręcić w inną stronę, coś kiedy usłyszałam, pewnie mi się poplątało i już. A jest to historia 19-letniej Ewy, która w dramatycznych okolicznościach zachodzi w ciążę. I w tym miejscu jej świat zaczyna się zmieniać, a sama bohaterka "tworzy się" na nowo.

W sumie jak na Terakowską to za wiele magii tam nie ma, a jednak daleko tej opowieści do rzeczywistości. Bardzo mnie to odrzucało, że autorka cały świat przedstawiony podporządkowała jakiejś z góry ustalonej tezie. Postaci, "scenografia", wypowiadane przez nich kwestie... Ależ to było rażące! Jak jakieś simy, którego twórca założył, że należy stworzyć depresyjny nastrój, ludzi niszczących wszystko wokół siebie, dodał do tego smętne wnętrze, zamieszał i już. A Ewa ma sobie sama zrobić magicznym sposobem pranie mózgu. Ci bohaterowie byli zbyt jednostronni, papierowi. Jeśli ktoś lubi Ich Troje jest zły. Jeśli lubi muzykę klasyczną dobry. Jeśli lubi stare, eleganckie obrusy - dobry, jeśli Big Brothera - zły. A jeśli już ktoś jest dobry, to dobry i kluchowaty do bólu. Ten zły musi w każdej kwestii, choćby dotyczącej makaronu, przemycać swoją złość. Po prostu tego nie kupiłam. 

Do tego sama Ewa. Ok, zmienia się, rozumiem, nowa sytuacja, jeden z najważniejszych momentów życia. Ale ta zmiana myślenia przychodzi znikąd. Nieprawdopodobna wydała mi się też jej reakcja na gwałt. Założyła sobie, że nie będzie o tym myśleć i nie myśli. Co więcej, nie wiąże ciąży z gwałtem, chce urodzić, a najlepsze jest to, że bez zmrużenia oka poznaje każdego z gwałcicieli (już sam fakt, że ich odnalazła i dotarła do nich był dość dziwny), rozmawia z nimi i zdaje się nie czuć w stosunku do nich strachu, obrzydzenia, złości... Tak, ta powieść wywołała we mnie sporo emocji, trochę się naprychałam w trakcie lektury. W sumie jedynie zakończenie zostawia jakąs otwartą furtkę, pewne niedopowiedzenie i choć chciałam jakiegoś zamknięcia tej historii, to może i dobrze, że Terakowska zdecydowała się to zostawić w ten sposób.

Ocena: 2,5-3/6

6 lipca 2013

Witold Bereś, Krzysztof Brunetko - Kapuściński: nie ogarniam świata

Wydawnictwo: Świat Książki, 2007
Stron: 351stron

Zbiór rozmów z Kapuścińskim to jednak nie to samo co jego autorska książka, ale jako przystawka to jak najbardziej. Podzielone są one tematycznie, a ułożono je chronologicznie. Tematy to Rosja, Afryka, media i kapitalizm, Europa po upadku muru berlińskiego, trzecie tysiąclecie, globalizm i wreszcie Polska. Na końcu jest też bardzo obszerne kalendarium zawierające nie tylko listę wydarzeń z życia sławnego reportażysty, ale też cytaty z jego wystąpień, artykułów i innych publikacji.
Życie w teraźniejszości wynika z kryzysu naszej wyobraźni i granic pojemności naszego umysłu. Dawniej wiedza była wiedzą własnej historii. Dziś jesteśmy atakowani przez taką masę informacji, że sięgnięcie do tego, co było wczoraj, czy zaglądanie do tego, co będzie jutro, jest właściwością wyjątkowych jednostek. Przeciętny umysł jest zbyt zmęczony, by wszystko przetrawić. Wobec tego wybiera tylko to, co mu się bezpośrednio podsuwa. Na dziś. (s. 152s.)
Początkowo rozmowy mnie pochłonęły, stonowane słowa Kapuścińskiego zawsze robią na mnie duże wrażenie. Bardzo sobie cenię jego podkreślanie dążenia człowieka do zwyczajności pod każdą szerokością geograficzną. Z czasem jednak trochę przeszkadzała mi sama formuła książki jak i same pytania. Myślę, że Kapuściński raczej się nie nadaje do wywiadów, naturalna dla niego jest dłuższa forma i płynięcie za swoim tokiem myśli, snucie historii i robienie dygresji. Miałam nieraz wrażenie, że pytający nie mieli zamysłu szkieletu samej rozmowy, nie zadawali zbyt ciekawych pytań, trochę płynęli z nurtem, tańczyli tak jak pisarz im pozwolił. On zresztą też czasem nie odpowiadał na dane pytanie, tylko dalej kontynuował swoją myśl. Wyglądało to tak, jakby wywiad go ograniczał, ewidentnie nie dawał się prowadzić, to on nadawał ton całej rozmowie, a rozmówcy tylko za nim podążali (z nabożnym wyrazem twarzy, jak sądzę ;).
Na początku lat 90. byłem w Liberii. Trwała tam wojna domowa. Z oddziałem wojsk rządowych pojechałem na front. Przebiegał on wzdłuż rzeki, której brzegi łączył w tym miejscu most. Po stronie rządowej przy moście był duży rynek. Po drugiej stronie rzeki zajmowanej przez rebeliantów Charlesa Taylora nie było nic, puste pola. Na froncie po południu trwała strzelanina, huczały moździerze. Po południu panował spokój, rebelianci przechodzili przez most, idąc po zakupy na rynek. Deponowali po drodze swoją broń w rękach rządowego patrolu, który oddawał im ją, kiedy wracali do siebie, niosąc z rynku zakupy. (s. 342-343)
Wiele jednak z tego, co Kapuściński powiedział bardzo mi się podobało, było przesiąknięte jego podejściem do życia, doświadczeniem i po prostu mądrością. Ucieka od łatwych ocen, dzielenia świata na biel i czerń, nie rzuca rozwiązaniami globalnych problemów jak z rękawa. Poza tym nierzadko zauważa zalążki kłopotów, które mamy teraz, a o których wtedy mało kto pisał, a w każdym razie mało kto dostrzegał ich sedno.
Kryzys państwa opiekuńczego dotyczy szczególnie Europy Zachodniej. Chodzi zwłaszcza o ogromnie rozkręcone bezrobocie: ono nie jest już kwestią koniunktury ekonomicznej, przeciwnie - staje się stałym elementem gospodarki. To struktury ekonomiczne krajów Zachodu produkują bezrobocie. A trzeba pamiętać, że pojęcie bezrobocia łączy się tam z pojęciem odrzucenia: nie, że po prostu traci się pracę, ale nigdy się już do niej nie wraca, bo postęp technologiczny jest tak szybki, że po krótkim czasie pracy na starym poziomie technologicznym już nie ma. Można oczywiście uczyć się nowego zawodu, ale to są ogromne koszta. Dochodzi też niezdolność, ze względów psychologicznych i kulturowych, do takiego przestawienia się. 
W tych społeczeństwach powstała zatem nowa klasa społeczna, która straciła swoją rację bytu i nie widzi żadnej przyszłości. Ona rośnie, a w dodatku - co jest bardzo niebezpieczne - ogromna większość tej klasy to młodzież. (137-138s., rozmowa z 1994r.!).
Ocena: 4,5/6

29 czerwca 2013

James Craig - Londyn we krwi

Wydawnictwo: Akurat, 2013
Pierwsze wydanie: London Calling, 2011
Stron: 333
Tłumacz: Janusz Ochab

Duże rozczarowanie. Ta książka miała mi zrekompensować brak wydawania serii Dahla przez Muzę, ale bez powodzenia.

Od początku, od samego pomysłu nie wyglądało to dobrze: giną członkowie pewnego klubu londyńskiego dla zepsutych i bogatych. Jednak nie z takimi fabułami Dahl sobie radził :) Craig natomiast zepsuł co się dało. Fabuła jest nudna, książka wciąga zaledwie nieznacznie, co w przypadku kryminału jest dużą wadą. W sumie jest też przewidywalna - jeśli czytacie i macie pewne podejrzenia, to: tak, to właśnie ta osoba...

Co mnie zwłaszcza drażniło to dosadność i przesadna brutalność. Ja rozumiem, że pisarze powieści kryminalnych lubią "uatrakcyjniać" swe powieści wstawkami z samych morderstw, ale na Boga, czy muszę ze szczegółami czytać opisy scen erotycznych i zabawek jakich używają? Czy moja uwaga musi być przez autora koniecznie kierowana na męskie przyrodzenie? Craig się aż czasem lubuje w takich szczegółach... I jeszcze jedna wtopa: inspektor Carlyle. Rzadko spotyka się tak mało interesującego głównego bohatera. Jest zwyczajnie nudny i czytelnik nie za bardzo mu kibicuje. Irytowały mnie też wszystkie retrospekcje z nim związane, choć po pewnym czasie doceniłam ich znacznie. Zdaje się, że miały unaocznić charakter tegoż policjanta, który jakby mimochodem jest uczciwy. Niby ma coś za uszami, jest trochę zmęczony życiem, wcale nie jest błyskotliwym geniuszem, a jednak kręgosłup moralny ma, co mu dość boleśnie utrudnia życie.

Zdjęcie okładki będzie później, blogger coś szwankuje. Wrzuciłam przez IE ( O.O)!

Ocena: 2,5-3/6

3 maja 2013

#25 Ulubiona autobiografia/biografia

Napisałabym tu o Pasji życia  Stone'a, ale że już miałam tę okazję, to wybrałam też coś z najwyższej półki.

 Kazimierz Moczarski - Rozmowy z katem

W liceum mieliśmy przeczytać jakieś fragmenty tej książki, ale tak mnie zafascynowała, że te kilkaset stron pochłonęłam w błyskawicznym tempie. Unikalna pozycja, w której tytułowy kat - Jürgen Stroop - pozwala sobie na całkowitą szczerość, z niczym się nie kryje, a wszystko, co mówi wydaje mu się normalne i uzasadnione. Raz, że rozmawiał z innym więźniem skazanym na śmierć, więc nie musiał się bawić w udawanie jak to zazwyczaj robili hitlerowcy przez trybunałem, dwa, nawet nie przypuszczał, że Moczarski przeżyje, zapamięta te rozmowy i wszystko spisze.
Wielka literatura.

23 kwietnia 2013

Światowy Dzień Książki

Jeszcze zdążę. Pusto tu ostatnio, ale czasu brak i czytam w ślimaczym tempie.  Za wypełniacz posłuży mi taki sympatyczny rysunek znaleziony kiedyś w sieci. Niedługo już zapomnimy, że telewizor tak wyglądał, ale chyba możemy podstawić za niego cokolwiek z migającym okienkiem. Jak myślicie - kto wygrywa ten pojedynek?

1 kwietnia 2013

#24 Książka, która okazała się jednym wielkim oszustwem

Souad - Spalona żywcem

Książka robi wrażenie. Nie tym, jak została napisana, bo język jest prosty, nie ma w niej dużo napięcia czy jakichś zwrotów akcji, a jednak płakałam na niej, gdy autorka opowiadała jak leżała w szpitalu ze spaloną skórą, pies z kulawą nogą się o nią nie zatroszczył, a personel dawał jej do zrozumienia, że najlepiej by było, gdyby umarła. Moje własne problemy spadły wtedy do poziomu zera. 
Gdy przyszedł czas wystawienia oceny na bentce, zobaczyłam to, czego się spodziewałam - recenzje z odmienianym przez wszystkie przypadki słowem "wstrząsające". Tylko jeden komentarz podrzucał linka do dyskusji na temat Spalonej żywcem na Amazonie. Przeczytałam wszystko, poszukałam też innych źródeł. I wtedy szlag mnie trafił normalnie! Cała ta historia jest wyssana z palca... Motywy jakie nią kierowały mnie nie interesują, możliwe, że ona sama nadal w to wierzy, zostało to bardzo dobrze wyjaśnione w różnych tekstach, na pewno mnóstwo czytelników nie da sobie złego powiedzieć o tym tytule. Dla mnie jednak to po prostu kłamstwo.

29 marca 2013

Virginia Woolf - Nawiedzony dom: Opowiadania zebrane

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: The complete shorter fiction of Virginia Woolf, 1985
Stron: 462
Tłumacz: Magda Heydel

Niby 45 opowiadań, ale czytałam je dobrych kilka miesięcy. Fakt, nie jestem fanką tej formy literatury, jednak decydujące znaczenie miał tu fakt, iż musiałam się w tym zborze długo naszukać perełek.

Opowiadania te podzielone są chronologicznie na najwcześniejsze, z lat 1917-1921, 1922-1925 i 1926-1941. Pierwsza część - obiecujący początek, piękne dwa opowiadania Phyllis i Rosamond oraz Tajemniczy przypadek panny V. Potem - równia pochyła. Kawałki albo bardzo słabe, albo przeciętne. Zero wspomnień z ich czytania. Wyglądało to czasem na jakieś próby z modnym wtedy strumieniem świadomości i takie typowe dla tego modernistycznego okresu eksperymenty. Zdecydowanie nieudane i niepasujące do Woolf. 
Ich oczy się spotkały, a raczej zderzyły, bo każde z nich wyczuwało za wzrokiem drugiego, że to samotne stworzenie, które siedzi w ciemności, podczas gdy jego powierzchowny, ruchliwy towarzysz zajmuje się wywijaniem koziołków i kiwaniem ręką, aby teatrzyk się kręcił, nagle się podrywa, odrzuca swą opończę, przeciwstawia się temu drugiemu. To było niepokojące, niesamowite. Oboje niemłodzi i wypolerowani na błysk, tak, że Roderic Serle mógł iść na kilkanaście przyjęć w sezonie i nie doświadczyć niczego nadzwyczajnego, najwyżej sentymentalnego uczucia żalu albo pragnienia pięknych obrazów - takich jak ten z wiśniowym drzewkiem - a przez cały czas towarzyszyło mu niezmienne poczucie, że przewyższa swoje towarzystwo, poczucie niewykorzystanych zasobów, które kazało mu wracać do domu z wrażeniem rozczarowania własnym życiem, samym sobą - człowiekiem rozziewanym, pustym, rozkapryszonym. Ale teraz, całkiem nagle, niczym jasna błyskawica we mgle (...), wróciło to do niego, dawnego, a równocześnie niosącego mu radość i odmłodzenie, coś, co wypełniło mu żyły i nerwy odłamkami lodu i ognia; to było przerażające. (Razem i osobno, s. 301-302)
Gdzieś w środku nagle coś ruszyło, gdy zaczęła pisać o tym, co zapewne było częścią jej świata, co  mogła sama doświadczyć lub zaobserwować. I od Niebieskiej zasłony do Człowieka, który kochał bliźnich wróciła mi nadzieja. Ach, warto było te utwory przeczytać. Cóż za spostrzegawczość, jakie subtelne pióro i jakaż delikatność w tym wszystkim! To właśnie silna strona tej pisarki: opisywanie pierwszych spotkań, małych przyjęć w towarzystwie, kontrast między kobietą i mężczyzną, podzielenie świata na to, co bohaterowie mówią i robią i na to, co sobie faktycznie myślą. Kunsztowna siatka konwenansów, zależności i kindersztuby. Właśnie, dobre wychowanie, które wisi młodym ludziom jak kamień u szyi. Krzywda kobiet i rodzące się rewolucyjne własne przemyślenia w tej kwestii. W cudowny sposób udowadnia Woolf, że te powabne motyle są w rzeczywistości ludźmi z krwi i kości, są mocno zaczepione w świecie, wychodzą poza obraz, w który reszta świata chciałaby je wtłoczyć. Nawet, gdy starają się podążać za tym, co, jak się zdaje, sama natura im nakazuje, to jednak jakoś im to nie wychodzi, ten ograniczony horyzont zaczyna coraz bardziej je uwierać. Opowiadania o tym podobały mi się najbardziej, a zwłaszcza Nowa suknia i Prezentacja, którym dałam szóstki. I znowu Woolf udowodniła mi jak łatwo jej przychodzi wchodzenie w głowy innych ludzi, czytanie z nich jak z książek.
Oczywiście, wiedziała, jakie są zastrzeżenia - pranie, gotowanie, dzieci, ale u podstaw wszystkiego, o czym wszyscy bali się mówić, tkwi fakt, że szczęście jest tanie jak barszcz. Można je mieć za nic. Piękno.(Człowiek, który kochał bliźnich, s. 311-312)
Ostatnie lata to już zdecydowane rozczarowanie i utwory bez siły rażenia. Jakieś odpryski tamtego świata, jednak takie, który moim zdaniem nie przetrwały próby czasu. Szkoda. Aha, bardzo ładne tłumaczenie. 

Ocena: 3/6 (średnia ocen wszystkich opowiadań)

22 marca 2013

Tylko cytat #4

Literacka Nagroda Nobla 1949


Właśnie on tą swoją rolą, tym bogactwem, tą pozycją w świecie zdeprawował Ellen, doprowadził ją do czegoś więcej niż odstępstwo, chociaż trzeba na jego usprawiedliwienie powiedzieć, że tak samo jak ona nie wiedział, że ten jego rozkwit też jest rozkwitem sztucznym i że kiedy on przed publicznoscia jeszcze odgrywa to przepyszne widowisko, za jego plecami Los, przeznaczenie, odwet, ironia - ten inspicjent, zreztą nazwij go sobie, jak chcesz - już zaczyna dekoracje usuwać ze sceny, już zaczyna zza kulis ściągać nowe cienie i formy dekoracji do następnego aktu. (s.63)

***

Za dobrze się Sutpenowi powiodło, rozumiesz, jego udziałem stała się więc owa samotność pełna pogardy i nieufności, owoc sukcesu, jeśli się go odniosło nie dzięki swemu szczęściu, ale po prostu własnymi wytężonymi siłami. (s.90)

[tłum. Zofia Kierszys, wyd. Mediasat Poland] s. 166

24 lutego 2013

Norbert Lebert, Stephan Lebert - Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi przywódców III Rzeszy

Wydawnictwo: Świat Książki, 2004
Pierwsze wydanie: Denn Du Trägst Meinen Namen, 2000
Stron: 160
Tłumacz: Maria Przybyłowska, Janina Szymańska-Kumaniecka

W końcu! Po 18 miesiącach wreszcie postawiłam książce najwyższą ocenę! Wręcz nie mogę opisać jak się ucieszyłam, gdy w trakcie lektury byłam już pewna, że wystawię tę szóstkę. Jakbym się obawiała, że najlepsze książki już za mną. Teraz wróciła mi wiara, że kolejne diamenty jeszcze gdzieś są na horyzoncie i czekają aż je odkryję.

Kiedy na okładce przeczytałam o Stephanie Labercie "wybitny dziennikarz" trochę się zaniepokoiłam, ponieważ,jeśli wydawnictwo jest zmuszone chwalić autora, to może znaczyć, że próbuje dodać mu wartości. Na szczęście jednak mogę potwierdzić, że jest to wybitnie dobra dziennikarska robota. A było tak: w 1959r. Norbert Lebert przeprowadził wywiady z kilkorgiem dzieci znanych nazistów (Hessa, Bormanna, Franka, Himmlera, Goringa i von Schiracha). Po wielu latach, syn Leberta, Stephan, je znajduje i postanawia spotkać się z tymi ludźmi jeszcze raz. Noszę jego nazwisko jest zbiorem obu części tych wywiadów. Połączył je po mistrzowsku, nie bojąc się napisać też o swoim ojcu, członku Hitlerjugend, który koniec wojny odebrał jako klęskę, a w omawianych wywiadach był raczej łagodny i współczujący dla swoich rozmówców, jakby ich rozumiał. Aż do śmierci męczyła go świadomość, i nie umiał się od niej uwolnić, że człowiek nie może ufać samemu sobie, że jest zdolny do wszystkich możliwych czynów, także złych, jeżeli wymagają tego zewnętrzne okoliczności. Tego wstrząsu, który położył się cieniem na całym jego życiu, nie tłumaczył tym, że ktoś inny sprowadził go na złą drogę. Wiedział jedno, należy strzec się przed uznaniem za powszechnie obowiązującego własnego kodeksu moralnego. (Stephan o ojcu, s. 116). Z kolei Stephan dokonuje wiwisekcji swoich odczuć na bieżąco, co czasem przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Np. ten fragment: Idę nabrzeżem i czuję jakiś przerażający ucisk w sercu. Trochę za blisko otarłem się o piekło. (s. 97, po rozmowie z Niklasem Frankiem). Nie ucieka też od pisania o całym społeczeństwie niemieckim, które bez zmrużenia oka wchłonęło swoich obywateli odpowiedzialnych za III Rzeszę i za wojnę i skupiło się na zarabianiu pieniędzy. W którym pokoleniu zacznie więc wychodzić poczucie winy? I co jeśli to nie nastąpi?
(...) Wolfgang Schmidbauer po przeprowadzeniu niezliczonych badań dochodzi do stwierdzenia "wyrażającego najgłębiej niesprawiedliwą" sytuację, że mordercom z kacetów, którzy w okrutny sposób zabijali tysiące ludzi, a także związanym z obozami przedsiębiorcom, którzy czerpali zyski ze śmierci wielu tysięcy bezradnych pracowników, jest o wiele łatwiej zrzucić z siebie winę, zapomnieć o skrupułach i prowadzić normalne życie rodzinne jako szanowani przez swoje dzieci ojcowie, niż ofiarom cierpiącym najczęściej na straszliwe poczucie winy, bo przeżyły. (...) Mówiąc inaczej, bardziej cynicznie: zadawanie cierpienia powoduje o wiele mniej skutków ubocznych niż bycie jego ofiarą. (s. 118) 
Bardzo mnie interesuje temat tzw. winy Niemców; teraz też szczególnie mnie pociąga kwestia wpływu przodków na nas, co do nas wraca, co wychodzi po latach, jaki ciężar ojców nosimy przez resztę życia. Ta książka stała się więc dla mnie kopalnią cennych spostrzeżeń i wywołała we mnie silne emocje. Jest jak mocne uderzenie. Do tego dochodzą przeróżne wątpliwości, które porusza też Stephan, czy możemy obarczać winą dzieci za to co robili ich ojcowie, czy mamy prawo doszukiwać się w ich charakterach skazy przekazanej przez rodzica, zastanawiałam się wręcz nad ich genami, bolałam nad tym, jak ich wychowano. Zżymałam się, czytając, co im wpojono i jak wiele z tego zostało im w głowach. Czułam odrazę do tych, którzy bronili ojców na zasadzie czcij ojca swego i matkę swoją, bo nie mieli odwagi spojrzeć na nich z boku. Rozumiałam ich wstyd, nieraz im współczułam. Niektórzy za to wzbudzali we mnie wręcz obrzydzenie, czytałam i wyzywałam ich w duchu! Silnie przeżyłam te wywiady... Jestem pod ogromnym wrażeniem ciężaru, który nosili przez całe życie. Sprawdziło się jednak dużo z tego, czego dowiedziałam się o wpływie rodziny. Jednocześnie cieszę się, że większość z nich nie przekazała swoich genów dalej... Myślę też, że szczególnie na nich spoczywa obowiązek pamięci. Ten wysiłek podjął syn Bormanna i na swój sposób też Niklas Frank. Reszta potomków zbrodniarzy mnie po prostu przeraziła...
(...) ktoś, kto tak namiętnie ubóstwia ojca oraz własną pewność siebie, czerpie głównie z roli, jaką kiedyś odgrywał ojciec (z jego przebrzmiałej sławy), nie jest po prostu w stanie przyznać, że biografia rodziny stanowi dla niego poważne obciążenie. Jak budując swoje życie na takich podstawach, można przyznać się do podobnej słabości? Trzeba więc skonstruować sobie świat, który będzie miał tak małe okna, że wzrok nasz padnie tylko na to, co najchętniej chcemy codziennie oglądać. (s. 133, o Eddie Göring)
Ich wspomnienia z dzieciństwa są wręcz schizofreniczne: a to kochany tatuś przynoszący prezenty, a to wujek Adolf (czasem ojciec chrzestny!), który dawał pralinki albo trzymał na kolanach (jaki chłód wiał z tej książki w tych momentach! Samo nazwisko Hitlera jeżyło włos na głowie). Z drugiej strony wizyty u taty w pracy i przebłyski z obozów koncentracyjnych. Czy mieli szansę, żeby wyrosnąć na zdrowych ludzi po czymś takim? Jak wielki dysonans musieli odczuwać, słysząc wyroki skazujące na ojców i to, co im udowodniono. Jak wielu z nich poszło w kierunku wyparcia tego, odrzucenia logicznego osądu: (...) niemal każdy z potomków przywódców Trzeciej Rzeszy, z wyjątkiem Martina Bormanna i Niklasa Franka, zbudował sobie własny historyczny portret ojca, zgodnie z dewizą: on był w porządku, może zbyt oddany Führerowi, ale źli, to byli ci inni. (s. 135) Dysonans poznawczy podany na talerzu. I do tego ten szokujący list od zakonnika, który w ostatnich chwilach towarzyszył Hansowi Frankowi: Jestem przekonany, że Twój ojciec poszedł prosto do nieba (s.80) (!!!). Spowiedź, odpuszczenie win, "nawrócenie". Nie wiem kto mu dał prawo, wręcz upoważnienie, żeby takiemu potworowi cokolwiek wybaczać; na pewno nie ofiary...

No i na koniec: wypisałam sobie z tej książki kilka tytułów niemieckich (!). Mam nadzieję, że zostały przetłumaczone chociaż na angielski. A tu jest jeszcze ciekawa dyskusja o tej pozycji, plus kilka innych podobnych publikacji, które wrzucę sobie do schowka.

Ocena: 6/6

Książka wpisuje się w ramy wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: LIST.

20 lutego 2013

Philip K. Dick - Labirynt śmierci

Wydawnictwo: REBIS, 2000
Pierwsze wydanie: A Maze of Death, 1970
Stron: 200
Tłumacz: Arkadiusz Nakoniecznik

Spodziewałam się czegoś lepszego, prawdę mówiąc. To raczej znana książka Dicka, a jednak ukazuje ona słabości warsztatu tego pisarza. Po opisie z okładki (14 ludzi na planecie Delmak-O, nie wiedzą co tam mają robić i nagle zaczynają ginąć) spodziewałam się chyba jakiejś  wersji SF Dziesięciu Murzynków Christie.

Książka ta nie ma jednak nic wspólnego z kryminałem (co nie jest moim zarzutem), z drugiej strony nie za dużo w niej też tego pierwiastka technicznego. Opisy planety, żywych istot i przedmiotów delmakowskich są mało precyzyjne, trudno zagłębić się w ten świat, gdy umysł nie ma punktu zaczepienia, żeby plastycznie sobie to wszystko wyobrazić i uwierzyć w jego prawdziwość (świata, nie umysłu). Przypominało to trochę dekoracje z dykty rodem z westernów klasy C.

Sama historia ma spory potencjał. Są w niej momenty, gdy autor miał całą moją uwagę, bo właśnie jeden z bohaterów sugerował jakieś interesujące wyjaśnienie zdarzeń na planecie. Świetnie wymyślił lina, koło którego można położyć kartkę z pytaniem, a on wyprodukuje inną z tajemniczą odpowiedzią. No i oczywiście zakończenie. Sama końcówka trochę straciła tempo, a w sumie była najlepszym punktem powieści, jednak i tak doceniam to rozwiązanie, nawet teraz wydaje się być bardzo nowoczesne. Jak to u Dicka jest sporo o religii (tym razem opartej na kompletnym systemie wymyślonym przez pisarza i Williama Sarilla) oraz chyba stały (?) motyw Jezusa (lub kogoś podobnego). Pachnie to małą obsesyjką ;) Bardzo przyjemną, nota bene, lubię takie wtręty.

Moim największym zarzutem jednak wobec Labiryntu śmierci jest płaskość i płytkość postaci. Szybko mi się myliły ich imiona, choć niby byli bardzo od siebie różni. Do tego oni sami w ogóle nie nie przykuwają uwagi, nie ma nawet na kim się skupić, są bezkształtną masą, której los był mi od początku do końca całkowicie obojętny. Wydaje mi się, że gdy stawia się na zabijanie swoich bohaterów, to powinno się najpierw coś zrobić, aby czytelnik przejął się samym faktem ich śmierci. A tak poziom napięcia w skali o 1-10 oscylował u mnie w okolicy 1-2.

Ocena: 3,5/6

P.S. O co chodzi z tą okładką? ;)

16 lutego 2013

Laurowo i jasno: Antologia wierszy laureatów literackiej Nagrody Nobla

Wybrał i opracował: Leszek Żuliński
Wydawnictwo: Wydawnictwo Bohdana Wrocławskiego, 1994
Stron: 487

Przedstawiany zbiór zawiera wybrane wiersze noblistów do 1993r. Co ciekawe, można tu znaleźć też autorów znanych przede wszystkim jako prozaików (np. Faulkner), nie skupiono się więc tylko na tych laureatach nagrodzonych faktycznie za poezję. Doceniłam też fakt, że część wierszy została przetłumaczona  po raz pierwszy na język polski specjalnie dla tej antologii.

Lektura tej książki miała mi dać ogólny pogląd na poezję noblistów - czyich wierszy faktycznie poszukać, kogo sobie odpuścić. Swoją rolę spełniła. Wykreśliłam z listy "poznam" kilka nazwisk, z kolei innym dam jeszcze szansę, ponieważ w planach mam ciągle Poetów noblistów. Upewniłam się co do chęci ponownego spotkania z Miłoszem, niezaprzeczalnie wyróżnia się wśród innych autorów, wręcz przytłacza resztę swoim kunsztem. Te kilka z jego wierszy stanowią jasny punkt całej antologii i od razu zwracają uwagę na powagę podejmowanych tematów. Może to kwestia tego, że część z nich omawiałam jeszcze za czasów liceum, jednak zrobiły na mnie dokładnie takie samo wrażenie, jak wtedy. Na pewno sięgnę po jego tomiki.

Całkowitym objawieniem za to był dla mnie Rabindranath Tagore! Po prostu zakochałam się w jego poezji od pierwszej strofy:

15
Twoja mowa jest prosta, mój Mistrzu, lecz nie tych, co mówią o tobie.
Rozumiem głosy twych gwiazd i milczenie twych drzew. 
Wiem, że serce mi się otwierało jak kwiat, a życie me napełniało się u skrytego źródła.
[Owocobranie (fragmenty), tłum. Leopold Staff]

Jak podaje Żuliński: Pisał w języku bengalskim; niektóre utwory sam przetłumaczył na język angielski, ale pozostawił po sobie tak ogromny dorobek, że do dziś w większości nie przełożony na języki europejskie (s.90). Koniecznie poznam bliżej tego poetę, choćby po angielsku. Wiki podaje, że napisał też osiem powieści, może i nimi kiedyś się zainteresuję. I pomyśleć, że Nobla dostał w 1913r., wiersze przed nim i po nim wydały mi się do siebie tak podobne, z tradycyjnymi rymami, zachwytami nad przyrodą i pastuszkami, zwyczajnie nudne, a Tagore niemalże wyprzedzał swój czas.

Jeden poeta wyłuskany z antologii to i tak pozytywny rezultat; mam jednak jeszcze dwa wiersze-perełki, które chciałabym wyróżnić.

Miguel Anegl Asturias (Nobel, 1967)
Skarb

Dawać to kochać,
dawać stokrotnie, 
wrócić strumieniem
wszelką wody kroplę.

Takich nas stworzono,
by rzucał z nas każdy
do ziemi nasiona, 
a do morza gwiazdy.
Biada kto zapasów,
Panie, nie wyczerpie,
wróciwszy nie powie:
niby próżna sakwa serce moje.
(tłum. Florian Śmieja)

Jaroslav Seifert (Nobel, 1984)

Morze

Kiedy tęsknimy za dalą,
mówimy sobie:
fale-morze-fale-morze,
miłość swą wyznajemy w różowym liście,
a potem dziewcząt włosy całując w miękkie jedwabiście
mówimy sobie: włosów falo-włosów falo.

Dziewczęta się kąpały w morzu przed południem w niedzielę.
Wody i włosy ich w jedną się falę łączą.
Marynarz w gnieździe bocianim
zacznie śpiewać inaczej, weselej.

Fala-za falą-faluje-falują
i na wybrzeżach się kończą.
(tłum. Józef Czechowicz)

Cóż za rytm! :) Przyjemnie było znowu poczytać poezję, uspokaja mnie to i na chwilę "wywija" mnie do środka.

9 lutego 2013

#23 Ulubiony romans

Emily Brontë - Wichrowe wzgórza

Jedna z moich ulubionych książek, ścisła czołówka. Czytałam ją już tyle razy, że nie jestem w stanie podać liczby, pisałam o niej nawet na maturze próbnej. W sumie gatunek "romans" jest trochę niefortunny w jej przypadku, to raczej melodramat, bo wiadomo jak się to wszytsko kończy, samego romansu to tam niewiele. 
Ta powieść mnie obezwładnia za każdym razem, gdy tylko ją otwieram. Doskonały styl, postaci, irytująca Katarzyna, której ostatecznie głęboko współczułam, oraz niemożliwie wręcz pociągający Heathcliff, jeden z mych ukochanych męskich bohaterów. Ich miłośc jak rozżarzony w nocy węgiel, którego wręcz nie da się dotknąć, jest tak destrukcyjny. Za każdym razem budzi to we mnie falę niepohamowanych emocji, czytam godzinami, w bałaganie, na podłodze... 
Co mnie jeszcze uwiodło to opis przyrody Yorkshire i tamtejsza pogoda. Gdy pierwszy raz zetknęłam się z tą książką myślałam tylko, że właśnie w takim miejscu chciałabym mieszkać.
Jaka szkoda, że to jedyny utwór Emily.


6 lutego 2013

Marian Zacharski - Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski: Wbrew regułom

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2009
Stron: 528

Od paru dni odkładam pisanie o tej książce, nie wiem jak zacząć. Z jednej strony dobrze się to czytało, z drugiej ten Zacharski...

Autobiografia ta jest opisem szpiegowskiej działalności autora w USA od 1975 do 1981 roku, kiedy to został aresztowany i skazany na dożywocie. W 1985 roku wrócił do kraju w ramach wymiany ze Stanami. Jest jeszcze druga część, Rosyjska ruletka, gdzie opowiada o swojej dalszej pracy w Polsce. Sama nie wiem czy chcę ją przeczytać. I tak, i nie.

Sam tytuł jako nawiązanie do Bonda jest ciekawym zabiegiem, choć nie znajdziesz w niej pościgów, strzelaniny czy smokingów na przyjęciach w ambasadzie. Wciąga coś zupełnie innego - to, jak Zacharski przez ok. 1,5 roku rozpracowuje jeden ze swoich kontaktów, sąsiada do tego. Bardzo powoli, subtelnie, wręcz niezauważalnie przeciąga go na swoją stronę, zaciera na jego użytek granicę między zwykłą rozmową i zdradą, przyzwyczaja go do nagród pieniężnych. I potem nagle wszystko nabiera tempa, a William Bell bez zmrużenia okiem zdradza swoją ojczyznę i jeszcze sprawdza kurs złota coby go nikt nie oszukał na tysiączku lub dwóch. Zacharski nie ujawnia szczegółów swojego szkolenia, ale widać, że takie operacje to dla agentów chleb powszechni. Momentami naprawdę nie mogłam się oderwać od tej opowieści, nawet gdy opisywany jest już sam proces w Stanach, potem jego lata w więzieniu, sama wymiana i pierwsze tygodnie w PRL po niej. 

Jest jednak w tej książce coś śliskiego, co ciągle budziło mój dysonans, pewną odrazę do takiej działalności. Wiem, że nie można być naiwnym, ale włos się jeży na głowie, gdy sobie uświadamiam, że działalność wywiadowcza nadal trwa, gdzieś pod powierzchnią świat nadal jest brudny i nieufny, dzieją się rzeczy, o których opinia publiczna nie ma pojęcia. Może czasem to "tylko" tajemnice handlowe, techniczne, gospodarcze, a może czasem faktycznie nam uratowali tyłek. Trudno powiedzieć, to nie moja działka, tak sobie tylko zgaduję. Jednak czytając tę pozycję, odrzuciłam Mariana Zacharskiego i nie zgadzam się z nim na jakimś głębokim poziomie. Jeśli nawet czasem werbalnie nie wiedziałam o co mi chodzi, wewnętrznie czułam ogromną do niego niechęć. Nie chodzi mi nawet o to, że autor mocno koloryzuje siebie jako człowieka, pokazując się z najlepszej strony (gdy tymczasem życie szpiega to życie w zakłamaniu). Do tego broni się przed nazywaniem siebie bohaterem, by na końcu jednak jasno dać do zrozumienia, że właśnie tak o sobie myśli. Co ważne, budziło mój sprzeciw to, co on przypisuje sobie za powód do chwały - wierność władzom. Z uporem maniaka nazywa to miłością do ojczyzny, nieważne jaki miała przymiotnik w swojej nazwie, podkreśla, że jego Departament nie zajmował się sprawami wewnętrznymi, gdy wspomina ruch Solidarności i stan wojenny. A przy tym zupełnie zapomina, że nie ma znaczenia, w którym miejscu było się trybikiem tej zbrodniczej maszyny, istotne, że swoim działaniem przyczyniało się do jego utrzymywania! 

Rozumiem, że należymy do różnych pokoleń, wychowaliśmy się w  innych czasach, mamy różne doświadczenia, jednak niedobrze mi było, gdy autor cieszył się, że miał swój udział w utrzymaniu równowagi militarnej pomiędzy Wschodem i Zachodem. Przecież strach przed armią radzieckich towarzyszy był też ważnym czynnikiem trzymania się państw satelickiej po ich stronie. Owszem, chęć utrzymania stołków szybko też doszła do głosu ( i 100 innych powodów), więc wiem, że upraszczam historię. Jednak rok 1956 na Węgrzech i Praska Wiosna w 1968 są faktem. Zacharski woził ze Stanów walizy z jedzeniem dla rodziców, narzekał na swoich przełożonych z partyjnego nadania, śmieszyła go nowomowa polityków, a po powrocie dziwił się, że połowa społeczeństwa zareagowała na niego wrogo. I najlepsze, wymyślił sobie, że zostanie dyrektorem Peweksu za swoje zasługi (tak, został). Czy nie widział raka drążącego jego ukochaną ojczyznę? Czy nie widział, że przykłada do tego rękę? 

Nie chcę jednocześnie powiedzieć, że powinien wyśpiewać wszystko FBI i tam zostać. To już jego decyzja i w sumie nie o nią mi chodzi. Nie podoba mi się jednak, że patrzył na swoją służbę jako pracę na rzecz kraju, nie dla władz, bo takie spojrzenie można między bajki włożyć. To jak powiedzmy wywiadowca Północnej Korei, który zarzeka się, że służy swej ojczyźnie, nie dostrzegając przy tym, że wspiera chorą władzę, która tym krajem rządzi. Popłynęłam z emocjami, przepraszam. To chyba jednak dowód na to, że warto tę książkę przeczytać i sprawdzić własne odczucia. Mi dała ona okazję do przemyśleń. Nie uzurpuję sobie prawa do posiadania jedynie słusznej prawdy, wiem, że może patrzę na to płytko, z podobnymi klapkami jak Zacharski, równie idealistycznymi. Mam jednak prawo do swoich rozterek, w końcu szpiegostwo to nie czarno-biały świat.

Ocena: 4,5-5/6

Książkę przeczytałam w ramach wyzwania "Pod hasłem". Hasło styczniowe: IMIĘ.

2 lutego 2013

#22 Ulubiona seria wydawnicza

Seria Spectrum Wydawnictwa MUZA należy do tych, które lubię od lat. Każdy nowy tytuł uważnie przeglądam w nadziei, że to coś z mojego obszaru zainteresowań. Nie przeczytałam całości serii i nie zamierzam, zapoznaję się z nią wybiórczo. Ale jak już coś dla siebie wybiorę, rzadko jestem rozczarowana. Cieszę się, że takie duże wydawnictwo, jakim jest MUZA, daje szansę i trochę poważniejszym pozycjom.

22 stycznia 2013

Charles Dickens - Ciężkie czasy

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1950
Pierwsze wydanie: Hard Times - For These Times, 1854
Liczba stron: 352
Tłumacz: Wanda Gojawiczyńska-Nadzinowa

Obok ilustracja do cz. 1 powieści; wklejam, ponieważ okładka mojego wydania jest typowo biblioteczna.

Jak na Dickensa, to czytałam ją bardzo długo; miałam kilka zastojów. Nie wiem czy to wina książki, czy akurat mojego zapracowania. W każdym razie fabuła nie porywa. Rozczarowało mnie kilka elementów: wolne tempo, jednostronne spojrzenie na robotników, niektóre jednowymiarowe postaci. Autor skupił się na rodzinie Thomasa Gradgrind'a, a także na Stefanie Blackpool'u. Do tego dorzucił kilka innych żywych osobników w rodzaju hipokryty Bounderby'ego oraz wrednej pani Sparsit. Powieść dzieli się na 3 części: najpierw pokazuje styl wychowania dzieci Thomasa (ordnung muss sein itd.), potem one wchodzą w dorosłe życie, wkracza prostolinijny Stefan, aż wszystko bierze w łeb. Miałam wrażenie, że Dickens trochę nie wiedział, gdzie ma położyć ciężar całej historii: czy na tych socjalistycznych dyrdymałach, którymi książka zalatuje, czy na potępieniu zimnego wychowu, czy jeszcze na czymś... To mnie nieco irytowało. 

Generalnie warstwę fabrykanci - robotnicy w ogóle bym sobie odpuściła, wyszło to bardzo niewiarygodnie (tu bym poleciła Germinal Zoli czy Północ Południe Gaskell). Bogaci to mendy nie z tej ziemi, a robotnicy to prostolinijne anioły, które w chwili natchnienia zaczynają mówić językiem osoby podejrzanie dobrze wykształconej. Z drugiej strony przy Ciężkich czasach trzymała mnie relacja ojciec - córka, a dokładnie Thomas - Luiza. Zwłaszcza kobieta była interesująca, jej sposób prowadzenia rozmowy i introwertyczna osobowość. Jest bardzo nietypowa jak na tego pisarza! Z tego też powodu starałam się moją ocenę wyważyć, pamiętając o jej dobrych i złych stronach. Dickens jak zawsze łatwo "rodzi" swoich bohaterów, kilka machnięć i już, są, istnieją, choć czasem, faktycznie, trochę mu się pędzel omsknie i za dużo farby nałoży (Bounderby), jednak łatwość z jaką przychodzi mu ożywianie przeróżnych charakterów jest tradycyjnie godna podziwu. Z drugiej strony pokazał swoją słabość - pisanie o problemach społecznych w mojej opinii nie jest jego mocną stroną.

Ocena: 3,5/6

źródło zdjęcia: klik

20 stycznia 2013

#21 A guilty pleasure book

Jossie Lloyd, Emlyn Rees - Chodźmy razem (cz.1), Znowu razem (cz.2)

Zostawiłam oryginalną nazwę 'guilty pleasure', ponieważ uważam, że nie ma dobrego tłumaczenia polskiego. Nie chodzi tu w sumie o wstyd, tylko bardziej o to, że znamy (zazwyczaj dość niską albo przynajmniej mało ambitną) wartość książki/filmu/muzyki itd., ale i tak nie przeszkadza nam to tego lubić. W każdym razie ja tak to widzę. Przeczytania tych książek się nie wstydzę przecież. To wręcz u mnie rzadkie, żeby jakieś czytadło sprawiło mi przyjemność. Wiecie, to w sumie przeciętne chick-lity, całkiem słodkie, z dreszczykiem niepewności, kilkoma pikantnymi scenami. No, takie nothing special. A jednak jakoś mi podeszły i dobrze się na nich bawiłam :) Co więcej sequel bardziej mi się podobał niż pierwsza część!

17 stycznia 2013

Rok z... + wyzwanie

Naszukałam się moich patronów 2013 roku. W końcu zdecydowałam się na tych, którzy nie obchodzą rocznicy urodzin z jednym lub dwoma zerami na końcu. Rok temu jakoś tak łatwo z tym poszło, ale teraz wybór był zdecydowanie mniej oczywisty. Chcę po prostu lepiej poznać tych, których książki mam w planach od dawna i w końcu jest okazja.
Zagranica: padło na jednego z moich ulubionych autorów. W tym roku obchodzi 185 rocznicę urodzin.
Polska: kobieta! Zmarła w 2004r., skończyłaby w tym roku 75 lat.

Lew Tołstoj (ur. 9 września 1828r.)
&
Dorota Terakowska (ur. 30 sierpnia 1938r.)

Postanowiłam 
przeczytać 

Tołstoj:
Zmartwychwstanie
Śmierć Iwana Iljicza

Terakowska:
Córka czarownic
Samotność bogów

źródła zdjęć: 1 i 2  

***
Postanowiłam w tym roku podjąć się czegoś nowego, w ogóle staram się jak mogę patrzeć pozytywnie na ten rok i dlatego nakręcam się na książki, bo nie chcę czytać tak rzadko jak pod koniec 2012! Zasady są na blogu ejotka, czyli http://czytelnicza-dusza.blogspot.com.Hasłem stycznia jest IMIĘ. Ja już czytam pasującą książkę, ale mam zastój (zg na Martina, jakżeby inaczej), więc nie wiem czy zdążę z recenzją do końca stycznia. Wyzwanie trwa do 31 grudnia 2013; chciałabym, żeby było ono okazją do wyciągania książek z własnych półek.

14 stycznia 2013

Wyniki

Książkę Czarny obelisk dostaną Filety z Izydora za kandydaturę Orwella! Co prawda, ostatecznie nie zdecydowałam się na niego, jednak Iza była chyba najbliżej, bo długo się zastanawiałam nad tym pisarzem :)
Dziękuję wszystkim za udział i za poświęcony czas, a Izę poproszę o adres (mam nadzieję, że ta książka też Cię ucieszy, jak nie, daj znać, pomyślimy).

Moich bohaterów tego roku podam niedługo.

12 stycznia 2013

#20 Książka, którą poleciłbyś ignorantowi

Gustaw Herling-Grudziński - Inny świat: Zapiski sowieckie

W wyzwaniu hasło nr 20 pozostawia wybór rekomendacji dla rasisty, ignoranta lub osoby o wąskich horyzontach myślowych. W sumie te osoby mają wiele ze sobą wspólnego, postanowiłam jednak postawić na tą drugą (z kolei prowincjonalna nauczycielka na closed-minded person).
Myślę, że Inny świat to odpowiednia książka dla każdego wielbiciela (że tak to ujmę) Związku Radzieckiego, fascynata systemu komunistycznego/socjalistycznego, osób piejących o konieczności instytucjonalnego wprowadzania sprawiedliwości społecznej i innych osobników, uważających, że człowiek może dostosować się do wyznaczonych ram od-do i nagle całe społeczeństwo padnie sobie w ramiona przy śpiewie zastępów anielskich. Ta lektura zrobiła na mnie ogromne wrażenie w liceum, pozostawiła niezatarty ślad w głowie. Sporo fragmentów sobie z niej wynotowałam. A zakończenie to mistrzostwo świata.

7 stycznia 2013

Joseph Gangemi - Pani mego serca

Wydawnictwo: REBIS, 2004
Pierwsze wydanie: Inamorata, 2004
Stron: 298
Tłumacz: Anna Bernaczyk

Jedyna książka w listopadzie, sami widzicie, nie mam za bardzo o czym pisać. W dwóch słowach: udany debiut.
- Ale przecież jesteśmy przyjaciółmi.
- Doprawdy? - spytałem, jakbym nigdy wcześniej o tym ne pomyślał. Odczułem dreszcz podniecenia na widok skrzywionej miny mojej gospodyni. Wstyd się przyznać, ale jeszcze mi nie było. - Cóż, to wszystko zmienia, prawda? Przyjaciółmi? - Wymówiłem to słowo, jakby pochodziło z obcego języka i jakbym pierwszy raz go próbował. Posmakowałem i trąciło spalenizną - niewątpliwie byłem sadystą amatorem. (s.138)
Motywy w sumie ograne: seanse spirytystyczne, USA lat 20., młody człowiek zauroczony jednym z mediów, Miną. Sęk w tym, że jego zadaniem jest udowodnić, iż kobieta oszukuje. Gangemi w sumie ładnie połączył te pomysły w zgrabną całość. Postaci są interesujące i niejednowymiarowe, dialogi chce się czytać, akcja nie stoi w miejscu. Do tego autor wyjątkowo gruntowanie zbadał wcześniej epokę wziętą na warsztat i tak tym ładnie zagrał, że czytelnik nawet nie chwilę nie wątpi w całość. A to jakiś nielegalny klub (prohibicja), a to popularny wtedy specyfik przy okazji wizyty w aptece, cytaty z gazet, obskurne hoteliki, stroje i urządzenie wnętrz. Naprawdę dobra robota, choć czasem wydawało mi się, że ciut na siłę wrzucane są te wstawki, aby "zapunktować" u czytającego. No, ale to moje wrażenie.
Czułem, jak wzbiera we mnie gniew, ale kompletny brak sprytu, jaki wykazywała Mina, czynił mnie bezsilnym jak przewróconego żuka. (s.140)
Nie ma się za bardzo do czego przyczepić, prócz tego, że to książka na raz, ot, taka odskocznia. 

Ocena: 4/6

1 stycznia 2013

Podsumowanie 2012 roku

Zawsze cieszę się na podsumowujące posty i chętnie czytam je u innych. Tym razem jednak radość psuje mi fakt, że to był kiepski czytelniczo rok, dobrze więc, że już się kończy. Po pierwsze nie postawiłam żadnej szóstki! Po prostu klęska, cały czas wyczekiwałam książki, przed którą padnę, zachwycę się na 100%, wypiszę sobie jej tytuł złotymi zgłoskami w pamięci, a tu nic. Każdy kolejny miesiąc mnie pod tym względem zawodził. Po drugie w tym roku moje życie zawodowe nabrało niesamowitego tempa i z tego powodu od jesieni czytam mało, powoli i jakoś bez entuzjazmu. Ciągle oswajam się z nową sytuacją. Po trzecie w październiku miałam kryzy przez duże K. Przez tydzień nie mogłam czytać nic innego poza... romansami. Odrzucało mnie na samą myśl o czytaniu swoich książek, trawiłam jedynie e-booki na komórce, czytane w szatańskim tempie, najczęściej w autobusie lub przed snem (niezbyt dokładnie czytałam, fakt). Aż mi się wierzyć nie chciało co ja wtedy pochłaniałam, po prostu dramat jakiś. Bałam się, że już nigdy innej książki nie wezmę do ręki... Okazało się jednak, że po tygodniowym detoksie składającym się z najgorszych gatunkowo romansów (no, z wyjątkami!) wróciłam do świata żywych czytelników. Obym już czegoś takiego nie przeżyła.

Ogólnie
W 2012r. przeczytałam 69 książek, czyli o ponad 20 mniej niż zazwyczaj. Napisałam 39 recenzji (mało), 7 tytułów nie skończyłam, 5 książek sobie powtórzyłam (jak rok temu). Z zakładki "plany" wykreśliłam 5 pozycji (progres)! Wciągnęłam 18 książek własnych (o 12 za mało!). To był czas klasyki, George'a Martina i pierwszego od lat komiksu. Poznałam Roberta Graves'a, Tochmana, a Philip K. Dick zrehabilitował się w moich oczach. Nowością był "rok z..." ale o tym za chwilę. Cyklu "30 tygodni z książkami" jeszcze nie udało mi się skończyć. Za to projekt "Porozmawiajmy o książkach" umarł śmiercią naturalną.

Najlepszych książek roku brak, więc będą tylko wyróżnienia. Tym razem nawet nie muszę wybierać tych z oceną 5,5, bo i tych było jak na lekarstwo:
# Robert Graves - Król Jezus (jedyna 5 tutaj, chyba zasługuje na więcej): za język, interesujące spojrzenie na historię i za to, że ta powieść ciągle we mnie siedzi i z podziwem o niej myślę
# Charles Dickens - David Copperfield: za plejadę niezapomnianych postaci, humor i wartką akcję
# Dan Simmons - Hyperion: za przywrócenie mi radości czytania, kiedy tego najbardziej potrzebowałam
# John Pomfret - Lekcje chińskiego: za spojrzenie na nowoczesne Chiny

Książki najgorsze (1,5)
Jacek Pałkiewicz - Syberia: Wyprawa na biegun zimna: za narcyzm i brak talentu do pisania

Rok z...
Wybrałam Dickensa i Kraszewskiego. Pomysł był fajny i nastawiam się na drugą edycję. Wyraźnego zwycięzcy nie ma, choć uważam, że Dickens miał małą przewagę. Niemniej jednak cieszę się, że lepiej poznałam obu tych pisarzy. Następnym razem wybiorę tylko trochę mniej tytułów. Zaplanowałam sobie ich 10, teraz czytam 7 i chyba na nim skończę, muszę odpocząć od tych autorów. Optymalnie byłoby chyba po 3 tytuły na łebka.

Realizacja planów sprzed roku
Udała się tylko w 1/3 - czytam dalej klasykę. Jednak za rzadko sięgam po własne książki i schowek raczej puchnie niż się kurczy. Liczba tytułów w planach: 234 (tylko 18 mniej).

Plany 2013
Jakoś wpisać książki w codzienne życie, bo bez nich mi dziko.

Mój dzień w książkach :)
Zaczęłam dzień Przynętą.
W drodze do pracy zobaczyłam Żeglarza na koniu
i przeszłam obok Bramy do gwiazd,
aby uniknąć Jokera,
ale oczywiście zatrzymałam się przy Klubie Pickwicka.
W biurze szef powiedział: Ostatnie życzenie,
i zlecił mi zbadanie Tajemniczej wyspy.
W czasie obiadu z Hrabią Monte Christo
zauważyłam Zająca z Patagonii
pod Czarną księgą.
Potem wróciłam do swojego biurka, bo Schodów się nie pali.
Następnie w drodze do domu, kupiłam Miecz Liktora,
ponieważ mam Salamandrę.
Przygotowując się do snu wzięłam Valis
i uczyłam się Lekcji chińskiego,
zanim powiedziałam "Dobranoc" Faraonowi.

Jakże lubię tę zabawę!

Konkurs
Z osób, które w komentarzu zaproponują mi kolejnych bohaterów do cyklu "Rok z..." wybiorę nowego właściciela poniższej książki. Przesyłka na mój koszt. Zasady: jeden pisarz polski i/lub jeden zagraniczny. Muszą być martwi i w 2013 muszą obchodzić okrągłą (ale np. 125ta też się liczy) rocznicę urodzin. Można podać ich książki warte przeczytania (max. 3 na pisarza), ale nie trzeba. Książkę Czarny obelisk dostanie ta osoba, której typy mnie najbardziej zaciekawią. Mam nadzieję, że komuś się będzie chciało trochę poszukać.


EDIT: Uwaga!!! Jestem zmuszona zmienić książkę do zdobycia. Zapomniałam, że Malowany welon wystawiłam na fincie, i nagle, po kilku miesiącach, został pobrany. Mea culpa, wybaczcie :(