29 sierpnia 2010

Jodi Picoult - W imię miłości (The Pact)

Wydawnictwo: Świat Książki, 2000
Pierwsze wydanie: 1988
Liczba stron: 438
Tłumacz: Alicja Skarbińska - Zielińska

Podałam w tytule posta również tytuł angielski, bowiem w naszym wspaniałym kraju wydano dwie różne książki Picoult, nadając im ten sam tytuł. No, ale nie od dziś wiemy, że mieszkamy w świecie absurdów.

Moja pierwsza myśl na jej widok: fatalna, odstręczająca okładka sugerująca jakiś tandetny romans. Mój mózg krzyczał: "nie, nie bierz tego do ręki!". Ale oczy zobaczyły nazwisko autorki, a tak się składa, że jeszcze nic nie czytałam spod pióra tej kobiety, za to same zdania jakie to wciągające książki pisze. I dlatego książkę wzięłam. Okazała się ona być połączeniem kryminału i dramatycznej opowieści obyczajowej.

Dwie rodziny żyją obok siebie i tworzą w zasadzie jeden organizm. Wychowują chłopca i dziewczynkę, którzy każdą chwilę spędzają razem. W końcu nastolatki stają się parą ku uciesze rodziców. Jednak staje się rzecz straszna: dziewczynę znaleziono z przestrzeloną głową, jej chłopaka obok, nieprzytomnego, z raną na głowie. Co się stało - to pytanie jest sednem tej książki. A każda z postaci reaguje odmiennie na tę tragedię. I wszystko zmierza ku sali sądowej (wiem z sieci, że to ponoć norma dla Picoult).

Picoult nie poświęca wiele uwagi opisom, lubuje się w dialogach i wspomnieniach bohaterów, nie sili się na masę niepotrzebnych porównań (i dobrze). Sceny seksu trwają u niej jakieś 15 sekund i są bliźniaczo do siebie podobne, niektóre zachowania głównego bohatera (Chris - chłopak nieżyjącej Emily) wydały mi się dość nieprawdopodobne, nie do końca uwierzyłam w takie rozwiązanie, zwłaszcza po tym, ile mi o nim już opowiedziano (niedobrze). W tekście jest trochę sztampowych fragmentów, jednak dla równowagi chcę dodać, że napisana jest sprawnie, z dużym wyczuciem, ciekawie przedstawionymi charakterami i to wszystko sprawia, że jest niesamowicie wciągająca (tu ocena byłaby najwyższa, bo wręcz nie mogłam się oderwać). Takie czytadło z wyższej półki. Myślę, że kiedyś jeszcze sięgnę po tę pisarkę, odprężyłam się przy niej, zapomniałam o bożym świecie i interesowały mnie jedynie dalsze koleje losów bohaterów.

Aha, dla zasady: fatalne tłumaczenie, aż zęby zgrzytały i na okładce jest istotny spoiler! Bardzo nieładnie Świecie Książki!

Ocena: 3,5/6

25 sierpnia 2010

Ryszard Kapuściński - Dlaczego zginął Karl von Spreti

Wydawnictwo: Czytelnik, 2010
Pierwsze wydanie: 1970
Liczba stron: 101

Po lekturze takiej książki mam ochotę klęknąć i ucałować tę naszą polską ziemię. Może to i głupio brzmi, ale dziękujmy losowi, a tak, powtarzam się. Ale po prostu często mnie ta myśl nachodzi.

Jest to chyba jedyna książka Kapuścińskiego, której nie kojarzyłam po tytule. Tym razem mówi o Gwatemali. Opowiada jej historię i tym samym wyjaśnia przyczynę zamordowania niemieckiego ambasadora Spreti'ego w 1970r. W czasie lektury włos mi się jeżył na głowie, brak słów by opisać morze zła, które ma miejsce w tym kraju... To wygląda jak urzeczywistnienie orwellowskiej wizji. Jednocześnie Kapuściński robi analogie do innych republik latynoskich. Najgorsza jest w tym rola Stanów Zjednoczonych, które jawią się jako siedlisko chciwości i braku skrupułów. Mierzi mnie ten kraj i to mierzi z każdym rokiem coraz bardziej, im więcej o nim wiem...

Lektura zachęciła mnie do poszukania informacji o współczesnej Gwatemali. Mimo zapewniania o demokracji i wolnych wyborach (ostatnie z 2007r.), nie wierzę, że sytuacja została tam uzdrowiona. Prezydent Álvaro Colom nie wzbudza mojego zaufania. Dość powiedzieć, że średnia wieku w Gwatemali to... ok. 19 lat. Przeżyć tam to prawdziwy wyczyn.

Ocena: 5/6

23 sierpnia 2010

Tomasz Mann - Dostojewski - z umiarem i inne eseje

Wydawnictwo: Muza SA, 2000
Pierwsze wydanie: eseje z lat 1921 - 1954
Liczba stron: 283

Laureat Literackiej Nagrody Nobla - 1929

Obok zdjęcie pisarza, okładki w sieci nie ma, jak zrobię zdjęcie, to wstawię. Książka zawiera tylko niewielki dorobek Manna w dziedzinie esejów, jest ich 9. Wszystkie mówią o innych pisarzach i bardzo często o ich dziełach. I tak noblista zachwyca się Cervantesem, Goethem, Tołstojem, Dostojewskim, Czechowem, Kafką i Strindbergiem. Zwłaszcza widać w tych esejach uwielbienie dla geniuszu Goethego, któremu poświęca chyba najwięcej miejsca. Nieustannie stawia koło niego Tołstoja, a to uwypuklając między nimi podobieństwa, a to zaznaczając dzielące ich różnice. Niewątpliwie zachęcił mnie do przeczytania wielu tytułów, które każdy z nas ma w pamięci, ale nie zawsze zdążył jeszcze je przeczytać. W moim przypadku to będzie Don Kichot, Faust, kilka opowiadań Czechowa i właściwie cały Strindberg, który za mną chodzi od lat i nęka mnie, gdzie tylko zajrzę.
Pewnego dnia Gorki ujrzał Tołstoja siedzącego samotnie nad brzegiem morza - ta scena jest szczytowym punktem jego wspomnień. "Siedzi, podparłszy oburącz głowę, między palcami powiewają srebrne włosy brody, patrzy w dal na morze, a do nóg jego posłusznie się toczą i łaszą zielonkawe fale, jakby opowiadały coś staremu magowi... I on również wydał mi się prastarym kamieniem, który ożył i zna wszystkie przyczyny i cele, myśli o tym, kiedy i jaki będzie koniec kamieni i roślinności, ziemi, wody morskiej i człowieka, i całego świata od kamienia aż do słońca. I morze jest częścią jego duszy, i wszystko wkoło powstało za jego wolą, z niego. Wydało mi się, że w nieruchomym zamyśleniu starca jest coś wieszczego, czarodziejskiego... Brak słów na wyrażenie tego, co odczuwałem wtedy; duszę przejmował zachwyt i niepokój, a później wszystko się zlało w przejmującą szczęściem myśl: Nie jestem sierotą na ziemi, dopóki ten człowiek jest tutaj". I Gorki oddala się "na palcach", aby piasek nie zaskrzypiał i nie przeszkodził myślom starca. (s. 148)
Szczególnie podobał mi się esej Podróż przez ocean z Don Kichotem z 1934r., Anna Karenina ( wstęp do wydania amerykańskiego, 1939r.) i Ku czci pisarza z 1940r. o Kafce. Ten pierwszy jest kwintesencją mannowskiego eseju, który do końca esejem nie jest, ponieważ zawiera wspomnienia z podróży do Ameryki. Drugi ukazał mi znaczenia książki Tołstoja, o których nie myślałam w trakcie lektury. Trzeci wyjaśnił mi dobitnie wielkość Kafki i sprawił, że na jego Zamek spojrzałam z nowej perspektywy. Dodatkowym walorem tego zbioru jest liczba anegdot, które Mann przytacza, np. o tym jak Tołstoj wskakuje swojemu rozmówcy na plecy (sic!;) albo jak Goethe przyzwala gościowi wysiorbać mizerię z sosem z talerza ;) Kilka razy się wręcz uśmiałam w trakcie lektury, co równoważy poważne fragmenty esejów, zwłaszcza obszerny i dość ciężki esej Goethe i Tołstoj. No i w jednym z nich znalazłam nowy cytat dla mojego bloga, autorstwa Goethego.

Ocena: 4/6

18 sierpnia 2010

Zachar Prilepin - Patologie

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: 2005
Liczba stron: 306
Tłumacz: Małgorzata Buchalik

Zostałam zmiażdżona tą książką. Nie mogę ochłonąć i nadal czuję adrenalinę we krwi. Są książki, które pozwalają czytelnikowi być turystą podróżującym przez historię, świat i obserwującym ludzkie losy. Ale w tej książce można poczuć się jak uczestnik wydarzeń. Jestem weteranem wojny Prilepina...

Moim kompanem był Jegor Taszewski, rosyjski żołnierz po 20-stce. Jedzie do Czeczeni walczyć. Cała jego historia ocieka strachem, nawet w trakcie niewinnej sytuacji Jegor ma ciągle wizje niebezpieczeństwa, wątpliwości co tam robi, analizuje czy rozwalą mu głowę teraz czy za godzinę. I wspomina chwile zwykłego życia, swoją dziewczynę, zazdrość o nią. Te fragmenty nie zakłócają całości opowieści, tylko bardzo udanie uzupełniają obraz głównego bohatera. Każdy z jego kolegów to silny, młody mężczyzna i każdy się boi, inaczej reagując na tę sytuację. Pewnie słyszeliście o tej sławetnej bratniej więzi, jaka tworzy się na wojnie pomiędzy żołnierzami. Tutaj zostało to genialnie pokazane. Wcale nie jakimiś górnolotnymi słowami, a jednak wreszcie zrozumiałam to niewypowiedziane uczucie. Porozumienie bez słów, znaczące milczenie, głupie kawały, ochota by nagle jak dziecko dotknąć czyjegoś żywego jeszcze ciała.
Widzę huśtawkę na placu zabaw. W słabym podmuchu wiatru brzęczy szyba na piętrze pod nami... Drzewo... Korona jakby gotowała się, mrugała na słabym ogniu... Ktoś kiedyś siedział pod tym drzewem, całował się na ławce. Czeczeński chłopak i czeczeńska dziewczyna... A może im nie wolno? Musze zapytać Hasana: czy wolno im się całować na ławkach pod drzewami na placach zabaw, czy u Czeczenów to w ogóle nie do pomyślenia.
Skąd myśmy się tu wzięli, skąd ja się tutaj wziąłem? Siedzimy pośrodku obcego miasta, całkiem sami, jak na dnie oceanu. Co pomyślałaby Dasza, gdyby dowiedziała się, gdzie teraz jestem...? (s.136)
Obawiałam się swojej reakcji na tę książkę, bo raz, że swoje zdanie na dwie wojny czeczeńskie mam już dawno ustalone i wiem na ten temat sporo, dwa, że autor jest kilometry dalej od moich własnych poglądów (co wynika z notki biograficznej na okładce). Nie wiedziałam czy będę w stanie obdarzyć sympatią głównego bohatera. A jednak szybko zaczęłam mu kibicować, zachwycać jego czułością wobec bliskich osób, przeżywać sukcesy i porażki całego oddziału... Solidaryzowałam się ze stroną, którą pokazano mi z bliska, ale nie straciłam z oczu kolei tej wojny: to, że dwie strony totalnie powariowały, że to patologia, która nigdy nie powinna mieć miejsca.

Zachwyciło mnie pisarstwo Prilepnia: dynamiczne, soczyste, łatwo odmalowujące emocje, jego mistrzowsko oddane ludzkie charaktery, nieprzegadane, a za to istotne dialogi, niesamowicie wciągająca fabuła (w tym mocny początek i wstrząsające zakończenie). Takiej literatury wojennej jeszcze nie czytałam, przypominało mi to jedynie (pod pewnymi względami) film "Helikopter w ogniu", tyle że książka jest znacznie bardziej głęboka i wymowna. Porównywana do "Na Zachodzie bez zmian" podobała mi się dużo bardziej niż ta klasyczna już pozycja. Bardzo chciałabym przeczytać jego Sańkja. I pomyśleć, że przechadzając się po księgarni, chyba nie wypatrzyłabym sama takiego skarbu!

Patologie wydano porządnie, tekst zawiera zaledwie cztery małe błędy edytorskie. Okładka lepiej prezentuje się na żywo niż jako zdjęcie (projekt Kamila Targosza, nazwisko, które zapisałam sobie kilka lat temu w komórce!). Ale najlepsze jest tłumaczenie: idealnie dopasowujące rosyjskie wyrażenia potoczne i zastępujące je też potocznymi polskimi. Dzięki temu nie ma żadnej sztuczności, można zapomnieć o narodowości bohaterów, staje się ona uniwersalna. Gorąco polecam, ważna książka, obok której trudno przejść obojętnie!

Ocena: 6/6

17 sierpnia 2010

Amelié Nothomb - Z pokorą i uniżeniem

Wydawnictwo: MUZA SA, 2005
Pierwsze wydanie: 1992
Liczba stron: 108
Tłumacz: Barbara Grzegorzewska

Lubię książki o innych krajach, lubię, jak ktoś pisze o tym, co go spotkało za granicą, co go zaskoczyło, co mu się podobało, a co zszokowało. To, że jesteśmy tak inni od siebie, jest jedną z najfajniejszych i najciekawszych rzeczy na świecie. Dla mnie, rzecz jasna.

Autorka pisze o swojej pracy w jednej z japońskich korporacji, pracowała tam około roku i miała okazję zobaczyć japońską kulturę pracy, która ma się nijak do naszej i w ogóle do europejskiej. Bo dla nas praca, to tylko praca, miejsce, gdzie zarabia się na chleb, i na które często się narzeka. Dla Japończyka to jak religia. Jest jej całkowicie oddany, lojalny do bólu, jest jak poddany w wielkim królestwie, gdzie królem jest jego szef. Na wiadomość, że pracują ponad godzin 10 dziennie, i że to jest norma, zrobiło mi się ich żal. Jednak książka mnie nieco rozczarowała. Z tej prostej przyczyny, że autorka więcej miejsca w tej króciutkiej książeczce poświęca sobie niż otaczającym ją ludziom. Mając okazję obserwować tę kulturę przez rok, w pracy i w życiu prywatnym, naprawdę mogła to rozbudować i bardziej pokazać nam to, jak widzi Japonię niż "pajacować", np. opisując swoje karkołomne zabawy nago w biurze... Nie wzbudziła mojej sympatii i nie dziwię się w sumie Japończykom, że nie była wśród nich mile widziana. Nie licząc pierwszej degradacji (wg naszych standardów niesprawiedliwej), to sama jest sobie winna, że przenosili ją ze stanowiska na stanowisko. Według mnie trochę się wymądrzała i patrzyła na ludzi z góry.

Książka ma jednak dobre strony: jest zabawna, wybuchałam w trakcie lektury śmiechem, jest krótka (na jeden wieczór) i pokazuje jakąś część prawdy o tym kraju, prawdy dla nich, niestety, niepochlebnej. Nie wiem dlaczego, ale podoba mi się okładka, choć nie prezentuje się jakoś szczególnie dobrze. Książka ma fajny format i dobrze się układa w ręku. Na pewno znajdzie (i znalazła) swoich amatorów. Jeśli ktoś czytał coś innego tej autorki, chętnie poczytam zdanie o jej prozie. Jeszcze jej nie skreślam.

Ocena: 3-3,5/6

15 sierpnia 2010

Tracy Chevalier - Dziewczyna z perłą

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2002
Pierwsze wydanie: 1999
Liczba stron: 215
Tłumacz: Krzysztof Puławski

Muszę się pokajać. Byłam uprzedzona w stosunku do tej książki. Właściwie mi ją wciśnięto w ręce i nie byłam przekonana do tego pomysłu. Oczekiwałam jakiegoś ckliwego czytadełka, romansowo - melodramatycznych wynurzeń, takie pitu pitu. I kurczę, aż mi głupio. Myliłam się, biję się w piersi, nie miałam racji.

To fantastyczna kilkugodzinna lektura, wszystko jest w niej tak delikatne, a całkowicie wyrywa czytelnika z miejsca, w którym jest i wrzuca do XVII-wiecznej Holandii. Chevalier naprawdę się postarała, nie tylko miała pomysł (modny już od lat), ale też przygotowała się do tego zadania. I to tak, że ja to kupiłam. Uwierzyłam w codzienność tego świata. Właśnie ta warstwa podobała mi się najbardziej. Zwyczajne życie w połowie XVII wieku, tak inne od naszego, jak obca planeta.

Nie napiszę niczego odkrywczego, bo już tyle osób pisało o tej książce w sieci, więc ja się tylko zgodzę. Tak, książka jest bardzo plastyczna, pełna kolorów, faktur tkanin, światła. Główna bohaterka Griet to tez nietuzinkowa dziewczyna: pełna spokoju, odpowiedzialna, inteligentna, poważna. Jest bardzo nietypową służącą, zafascynowaną do tego swoim pracodawcą - malarzem Vermeerem. A co z tego w rzeczywistości wyszło, to wiemy, słynny obraz. Szkoda, że na okładce nie ma prawdziwej reprodukcji Dziewczyny z perłą, tylko Johansson. Strach lodówkę otworzyć, pewnie też ją tam znajdę.

Ocena: 5/6

13 sierpnia 2010

Uwielbiam język polski!


Taki post w międzyczasie zainspirowany dzisiejszym odcinkiem "Co w mowie piszczy" w Trójce, w którym pani Katarzyna Kłosińska tłumaczyła skąd się wziął czasownik "przekomarzać". Czy mówiłam kiedyś, że uwielbiam język polski i uważam, że to najpiękniejszy język świata? Jeśli nie, to ogłaszam to właśnie wszem wobec (o tym też był kiedyś odcinek;). A oto jeden z powodów:

FIGIELEK

Raz się komar z komarem przekomarzać zaczął,
Mówiąc, że widział raki, co się winkiem raczą.
Cietrzew się zacietrzewił, słysząc takie słowa,
Sęp zasępił się strasznie, osowiała sowa,
Kura dała drapaka, że aż się kurzyło,
Zając zajęczał smętnie, kurczę się skurczyło,
Kozioł fiknął koziołka, słoń się cały słaniał,
Baran się rozindyczył, a indyk zbaraniał.

Julian Tuwim

*zdjęcie znalezione w sieci, autor mi nieznany

10 sierpnia 2010

Aravind Adiga - Biały tygrys

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2008
Pierwsze wydanie: 2008
Liczba stron: 256
Tłumacz: Ludwik Stawowy

Kilka miesięcy temu zetknęłam się z dobrymi recenzjami tej książki, wszyscy piszą, że bardzo wciągająca i pozostaje mi się z tym zgodzić. Machnęłam ją w dwa dni, tak się szybko czytało, że właściwie miałam uczucie jakbym ją zakończyła w godzinę. Trudno się oderwać.

Naszym przewodnikiem po Indiach jest Balram, sługa, który się zbuntował. Człowiek, który sięgnął dalej niż predestynowałaby go do tego jego kasta i pochodzenie. Zaczął kombinować, to chyba dobre słowo. I udaje mu się, przechodzi z Ciemności w Jasność (nasz odpowiednik Polski A i Polski B, tylko w innej skali). Przez całą książkę rzucałam się jak w teledysku A-HA, rzucało mnie od ściany "lubię go, sympatyzuję z nim" do ściany "potępiam go". Tłem nie są Indie, to one są w książce najważniejsze. I nie jest to pocztówka z wakacji. Przeraża mnie ten kraj po lekturze Arundthati Roy i Advigi. Wszędobylska korupcja, niezrozumiała dla mnie mentalność, czołobitność, konformizm, fanatyczne przywiązanie do rodziny, zniewolenie. Opisano to bardzo soczyście, żywym językiem, kolorami, nie jak 2-minutowoą migawkę w wiadomościach, ale jak podróż odkrywającą straszną prawdę. XXI wiek wcale nie wygląda jak u nas, większość świata żyje właśnie tak. Na skraju nędzy, nierzadko na ulicy, z brudną wodą, tępymi, niedouczonymi dziećmi, które muszą iść do pracy w wieku 5 lat. Siedzi mi to w głowie i czuję bezsilność.
Kiedy się stoi koło książek, nawet jeśli są to tylko książki w obcym języku, czuje się, jakby biegł od nich do człowieka prąd elektryczny, Ekscelencjo. To tak, jak z erekcją w pobliżu dziewczyny w opiętych dżinsach. Tyle, że tutaj grzać się zaczyna człowiekowi mózg. (s.163)
Dużo myślę o treści Białego tygrysa. Jakimi szczęściarzami jesteśmy, że urodziliśmy się właśnie w tym kręgu kulturowym, a nie gdzieś w Trzecim Świecie albo w krajach na dorobku - jakim są teraz Indie. Kraj kontrastów, jak Rosja, są tam bogacze i biedota, globalny biznes i ludzie zarabiający na chleb, jeżdżąc rikszą, nowoczesne technologie (uznanie zdobywają indyjscy informatycy) i zacofane wsie. Aż mi się nie chce wierzyć, że ta opisywana rzeczywistość faktycznie ma miejsce. Czytam teraz też książkę o bogactwie i biedzie na świecie i ona też mi dostarcza w tym względzie sporo materiału do przemyśleń. Czy może być prawdą, że jakaś kultura (oprócz czynników niezależnych od ludzi jak klimat i położenie geograficzne) może mieć właściwości hamujące daną społeczność, naród? Ten skomplikowany system kast, brak inwestowania w ludzi, którzy mają pozostać tylko służącymi, brak poszanowania dla życia i godności człowieka obracają się przeciwko rządom... To się musi kiedyś zemścić, historia już to pokazywała.

Bohater książki z jednej strony pokazuje, że ten świat to beton, który nie chce zmian, ale też można wyczuć podskórne ruchy ludzi, którzy widząc przed swoimi oczami dobrobyt i patrząc na cudzoziemców, których nie hamuje mentalność indyjska (tu duża rola zwłaszcza tych, co wyjechali i wrócili), zaczynają się nieco burzyć. Jeszcze nie jakoś głośno, ale w swoich kręgach na ulicach. W Iranie jest to widoczne już bardziej u studentów i tych, co wrócili. Wiedzą, że świat poszedł już daleko, że ich prześcignął. Ciekawe jednak na ile Adviga zna swój rodzinny kraj, skoro od lat dziecięcych w nim nie mieszka. Zawierzam mu jednak, bo inne lekture potwierdzają jego relację. Ważna lektura, polecam.

Ocena: 5/6

9 sierpnia 2010

Stanisław Lem - Bajki robotów

Wydawnictwo: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1983
Pierwsze wydanie:1964
Liczba stron: 206

Ogromne zaskoczenie! Ta książka otworzyła nowe rejony w s-f, do czego u Lema można się przyzwyczaić (żartuję, nie można, nie mogę opanować dumy, że to mój krajan ;) Wyobrażam sobie scenkę: planeta gdzieś w odległej galaktyce, siedzi robot w fotelu w swoim domku, wokół niego zgromadzone wnuczęta-robociątka i słuchają z przejęciem historii o stworzeniu świata, o wielkich wynalazkach, o dziwnych maszynach, a także jakieś tajemnicze legendy o egzotycznych stworzeniach, które trudno zrozumieć. Te stworzenia to, oczywiście, my! Sam pomysł jest wręcz genialny w swojej prostocie, a jednak to, co Lem wyczynia w książce sprawia, że czytelnik ma wrażenie jakby podróżował sobie po Kosmosie, gdzieś bardzo, bardzo daleko, za siedmioma galaktykami i siedmioma Słońcami...

Pisarz korzysta ze znanych schematów bajek (o których można poczytać w klasycznej już pozycji Morfologia bajki Proppa, na allegro osiąga zawrotne sumy). W tych tradycyjnych są to np. zły czarownik, dobra wróżka, król, który odda córkę za żonę itp., itd. U Lema też to jest, ale często w zmienionej formie. Pełno tu elektrorycerzy, Wielkich Wynalazców, maszyn cyfrowych, najeźdźców z kosmosu, nieroztropnych królów, genialnych uczonych. Lem wspina się wręcz na wyżyny sztuki neologizmów. A jego pomysłowość nie zna granic. Czasem doprowadza historyjkę do ściany wg mnie, i umieram z ciekawości "jak on to w takim razie skończy?!", i bach, oczywiście wymyśla zakończenie ze świetną puentą. W opowiadaniach sporo jest też metaforycznych prztyczków w nos ludzi ;)

Moje ulubione opowiadania to Przyjaciel Automateusza, który to namawia go do samobójstwa na podstawie logicznych i rozsądnych przesłanek, trzy końcowe opowiadania o dwójce przyjaciół Klapaucjuszu i Trurlu, wynalazcach, którzy ciągle sobie dokuczają i ze sobą rywalizują (już wiem, że im poświęcona jest Cyberiada) oraz Król Globares i mędrcy, ponieważ udowadnia, że Kosmos z pewnego punktu widzenia nie jest poważny, tylko śmieszny :] Jak to w zbiorach opowiadań bywa, są i słabsze fragmenty, stąd moja ocena. Jednak nadal twierdzę, że to świetna pozycja; nie licząc chyba dwóch opowiadań, można to śmiało dziecku poczytać (ale jeszcze przed fazą pytania "a co to?", "a dlaczego?" lub po niej ;) Z drugiej strony widzę, że w latach 80. była to lektura obowiązkowa w klasie VI (sic!), a wiele osób pisze, że do Lema zostało zniechęconych właśnie w szkole podstawowej. Szkoda, wielka szkoda. Sama poznałam go dopiero w liceum i to był zdaje się odpowiedni wiek na to, bo trafił do wora moich ulubionych pisarzy.

A tak na koniec: w zbiorze pojawia się maszyna, która umiała robić wszystko na literę n. I na przykład likwiduje nienawiść i niepokój, umie zrobić niebo i...naukę (genialny fragment!) ale każą jej też zrobić Nic ;) Zastanawiam się jaką maszynę bym wybrała, mając do wyboru jedną literę alfabetu ;)

Ocena: 4,5-5/6

8 sierpnia 2010

Wieniedikt Jerofiejew - Moskwa - Pietuszki [w:] Dzieła prawie wszystkie

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2001
Pierwsze wydanie: 1973 (Izrael!)
Liczba stron: 140
Tłumacz: Andrzej Drawicz

Przykład książki jednocześnie i wesołej, i smutnej. Pierwsza warstwa to ta wesoła, budząca nawet śmiech, literatura alkoholowa, literatura społecznych dołów. Pijackie perypetie głównego bohatera, którym jest sam autor, podróżującego z Moskwy do miejscowości Pietuszki. W drodze pije, opowiada różne anegdoty, pije, spotyka nowych znajomych, pije, rozmawia z Bogiem, Szatanem, Sfinksem i aniołami (które są chyba czymś w rodzaju greckiego chóru), pije, tęskni do kobiety, która ma czekać na peronie, pije, ma zwidy i halucynacje przywodzące na myśl delirium. I pije, właściwie wszystko co się da i to w ilościach astronomicznych. Podaje nawet interesujące przepisy na drinki, np. "Łzy komsomołki":
Lawenda 15g
Werbena 15g
Woda kolońska "Las" 30g
Lakier do paznokci 2g
Płyn do płukania ust 150g
Lemoniada 150g (s. 62)
W tle jest Związek Radziecki, niby żartem, niby poważnie opisany jako straszne miejsce, gdzie człowiek najbardziej pijany (czyli Wienia) zachowuje najbardziej trzeźwe spojrzenie.
Ja, który doznałem w tym świecie tyle, że tracę rachunek i zapominam kolejności - ja jestem najtrzeźwiejszy z całego świata." (s. 133)
W rzeczywistości pod powierzchnią jest to krytyka radzieckiej rzeczywistości, samego świata, w którym osoby wrażliwe znieczulają się alkoholem, aby nie stracić zupełnie głowy. Książka miała dla mnie jednak pewną słabość, mianowicie nie przepadam za utworami Hłaski, jakoś nie mogę wczuć się w tego typu historie, a ta książka, choć bardzo oryginalna, należy do tego "gatunku".

Ocena: 4/6

2 sierpnia 2010

Alexander Pechmann - Biblioteka utraconych książek

Wydawnictwo: Świat Książki, 2009
Pierwsze wydanie: 2007
Liczba stron: 192
Tłumacz: Sława Lisiecka

Zazwyczaj nie piszę o książkach, których nie skończyłam (z jednym wyjątkiem), ale teraz się pokuszę o kilka słów, ponieważ Biblioteka ma mało ocen na bnetce i myślę, że sporo czytelników lubiących książki o książkach (do których i ja należę) może się pokusić. A moim skromnym zdaniem nie warto.

Dotrwałam co prawda tylko do 28 strony, ale już 3 pierwszy rozdziały dały mi próbkę tego, czego można dalej oczekiwać (i pobieżna lektura dalszej części to potwierdziła). Moim głównym zarzutem jest to, że wg mnie to książka napisana li tylko dla pieniędzy. Wydawca i tłumacz Pechmann wyczuł pismo nosem, a raczej popyt na takie książki, zebrał kilka opowiastek, dodał efektowną, twardą okładkę i czekał aż zacznie spływać na jego konto mamona. Proszę o wybaczenie, ale takie miałam wrażenie. Język Biblioteki razi sztucznością i takim podlizywaniem się czytelnikowi jakby zdradzał mu nie wiadomo jakie tajemnice przeznaczone tylko dla wybrańców losu. Dobór tych opowieści jest bardzo chaotyczny, można je jednak czytać samodzielnie. Raził mnie bardzo sposób przedstawiania historyjek. Opowiada np. o zaginionych szkicach Hemingway'a, człowiek się wczuwa, zaczyna przeżywać, a ten kończy "taki mniej więcej musiało to mieć przebieg"! Żenujące! Poza tym, żeby książka nie była podejrzanie cienka, opowiada w danym rozdziale o samym autorze, o innych jego książkach, przytacza niektóre fakty z jego biografii. Całość była więc dla mnie nudna i nieuczciwa.

Ocena: tylko na potrzeby bnetki 2/6

1 sierpnia 2010

Jean-Marie Gustave Le Clézio - Urania

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008
Pierwsze wydanie: 2006
Liczba stron: 239

Literacka Nagroda Nobla 2008

Proszę mi wierzyć, że nauczyłam się nie czytać kiepskich książek do końca i stosuję już od kilku dobrych miesięcy zasadę pierwszych 50 stron. Ale to było wyzwanie. Skoro już mi weszła w ręce z tym wielkim napisem "Nagroda Nobla", to wiedziałam, że trzeba będzie wysmarować recenzję. I jak już ją tak męczyłam, to przyświecała mi też myśl: trzeba ostrzec innych!

Dlaczego? To proste. Wydawca i pisarz robią czytelnika w konia! No bo tak: na okładce naprawdę zachęcająca "zajawka", że będzie o jakiejś utopijnej krainie, ale w naszej rzeczywistości, gdzie ludzie pokazują, że można żyć inaczej. I już byłam pozytywnie nastawiona. Gdybym też Wam dodała, że książka porusza temat (i wcale bym nie skłamała) eksploatacji żyznej meksykańskiej doliny, kontrast między biedotą a bogatymi mieszkańcami, ucieczki do Stanów tych pierwszych, to też można sobie chrząknąć pod nosem "ciekawe, ciekawe, trudne sprawy...". A tu figa! Raz, że autor zalewa nas przeróżnymi wątkami, wcale nie skupiając się nad najciekawszymi. A to jakieś intrygi w akademickim światku, a to związek z niejaką Dalią, a to opis mieszkańców slumsów i bogatej dzielnicy, a to swoją fascynację pewną prostytutką i na okrasę Campos - osadę jakichś neo-hippisów czy Bóg wie kogo. Jakby nie mógł się zdecydować co uwypuklić, a co uczynić tylko tłem głównej opowieści. Poza tym książka jest bezgranicznie nudna, Le Clézio nie jest w stanie zainteresować czytelnika opisywanymi wydarzeniami, nie potrafi przekazać jakichś emocji, które sam pewnie odczuwał. Np. ten związek głównego bohatera, Daniela. Twierdzi, że kocha Dalię, ale ja miałam wrażenie, że jest ona mu całkowicie obojętna, a temperatura tej relacji jest poniżej zera stopni. Do tego jakieś rojenia o biednej prostytutce. A sama Urania (Campos) pojawia się rzadko i niczym nowym nie zaskakuje. Opisy ulic i doliny, które uśpiłyby nawet dziecko z ADHD. Okropność, nie polecam!

Ocena: 2/6