31 lipca 2011

Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1957
Stron: 174

Najpierw skojarzenie: Rok 1984. Otworzyłam książkę, nie mając pojęcia co w niej znajdę, ani na czym będzie zasadzała się fabuła (jak wspominałam - lubię takie eksperymenty). Zakładałam, że będzie działa się współcześnie i może odwoła się do sytuacji Polski. Właściwie dostałam to, tylko że w formie, której w ogóle nie podejrzewałam. Wszystko przez to, że na dzień dobry zostałam wrzucona do Hiszpanii roku 1485 w sam środek złotych czasów Świętej Inkwizycji! W dodatku dwie główne postaci są historyczne: to Wielki Inkwizytor Torquemada oraz dominikanin fray Diego. Ten drugi jest przerażony tym, co się wokół dzieje, sumienie nakazuje mu mówić prawdę. Przypadek (?) sprawia, że ma okazję porozmawiać z ojcem Torquema, a ten - zachwycony jego żarliwością i niewinnością, decyduje się wykorzystać podatnego na wpływy Diega i otwiera przed nim ścieżkę kościelnych awansów.

Skąd więc ten Orwell? Ponieważ to kolejny opis jak totalitaryzm, władza i zaślepienie niszczy wszystko, co napotka. Miałam też silne skojarzenia z rewolucją jako taką, choćby francuską, bo choć brak w tej książce gwałtowności i ewidentnej przemocy, to jednak co rusz powracała do mnie myśl "każda rewolucja szybko zjada swoje własne dzieci", spirala zła nigdy się nie kończy i ubrudzi każdego. W związku z tym trudno nie zauważyć tu jasnych odniesień do ówczesnej sytuacji w Polsce, zwłaszcza że Andrzejewski, jak wyczytałam, w tamtym czasie, zdaje się, przejrzał już na oczy, a w każdym razie zaczynało do niego chyba docierać, że dał się zrobić w balona. Rozstrzygać tego nie będę, w każdym razie Ciemności kryją ziemię są pozycją wartą uwagi, moim zdaniem nie obowiązkową, ale interesującą. A ja po dwóch książkach tego pisarza stwierdzam, że odpowiada mi jego pióro.

Ocena: 4,5/6

28 lipca 2011

Marek Orzechowski - Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych

Wydawnictwo: MUZA, 2011
Stron: 284

Powoli seria Spectrum poleca zaczyna się rozrastać. Chciałabym nawet, żeby robiła to właśnie w tym kierunku, czyli opowiadając o innych krajach. Trudno pisać o Belgijskiej melancholii, nie odnosząc się do wcześniej wydanego Tatami kontra krzesła Tomańskiego o Japonii, więc nie będę od tego uciekać.

Już na pierwszy rzut oka książka o Belgii wydaje się być bardziej historyczna. Początkowo byłam do tego pomysłu sceptycznie nastawiona, obawiając się, że wpłynie to na łatwość i przyjemność czytania. Szybko jednak doceniłam tę metodę, przypominając sobie, że trudno zrozumieć jakiś kraj i naród bez jego historii. W przypadku Belgii jednak akurat mówienie o narodzie to do pewnego stopnia nadużycie, jak się dowiedziałam w trakcie lektury. Autor według mnie bardzo sumiennie wyjaśnia całą złożoność belgijskiego społeczeństwa, które mówi o sobie "jestem Belgiem" tylko przebywając za granicą, bowiem w ich własnym kraju dla nikogo nie ma to znaczenia. I w sumie taki też ich obraz wyjaśnia tych kilka rozdziałów opowiadających o historii tego kraju. Jako niepodległe państwo, zresztą, Belgia jest młodziutka, powstała dopiero w 1830r. i to w ciekawych okolicznościach: dzięki przedstawieniu w operze!

Co mnie się zwłaszcza podobało w opisie Walonów i Flamandów to ich charaktery nieznające zadzierania nosa, tolerancyjne dla każdego dziwaka i unikające rozgłosu. Nawet swoich celebrytów zostawiają w spokoju, uważając że każdy ma prawo do prywatnego życia i nie wypada wścibiać nosa w nieswoje sprawy. Okazują się być też niezwykle dyskretni i wyrozumiali dla ludzkich błędów.

Choć książka Orzechowskiego nie roi się od zabawnych opowiastek, tak jak Tatami, to jednak oceniam ją jako solidniejszą. Tomański postawił raczej na dowcip, ciekawostki i zadziwianie czytelnika, natomiast Orzechowski skupił się na samych fundamentach Belgii, próbując odpowiedzieć na pytanie dlaczego są tacy, jacy są. Czy mnie przekonał do Belgii? Nigdy nie miałam do niej negatywnego stosunku, chciałabym ją w przyszłości zwiedzić, więc w sumie przekonywać mnie nie trzeba było. Ponadto, choć pod koniec rozdziały są nieco nudniejsze, to właśnie z nich dowiedziałam się o cudownym miejscu - Redu - idealnym dla nas, moli, pełnym księgarni i dobrych restauracji. 

Tatami kontra krzesła jest faktycznie dowcipniejsza, ale też bardziej chaotyczna, Belgijska melancholia czasem jest zbyt poprawna, zbyt przewodnikowa, za to solidna i treściwa. Połączone razem byłyby niemalże idealną książką o danym kraju ;) Lektury uważam jednak za udane i czekam na przybliżenie mi kolejnego kraju.

Ocena: 4-4,5/6

25 lipca 2011

Melchior Wańkowicz - Ziele na kraterze

Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy PAX, 1957
Pierwsze wydanie: 1950
Stron: 502

Obok zdjęcie pisarza z 1935r. (nie wiem jaką okładkę ma moje wydanie). Jest na nim razem z młodszą córką, Martą. Spędził z nią wakacje, a wynikiem tego jest jego sławna książka Na tropach Smętkach, którą narobił sobie kłopotów.

Wcześniej nie czytałam jego utworów, więc pierwsze co mi się rzuciło w oczy to język: zupełnie inny, bardzo wyróżniający go z tłumu innych polskich pisarzy. Giętki, błyskotliwy, pomysłowy. Niesztampowy, opisujący prozaiczne sytuacje jakby się było świadkiem cudu stworzenia. Pełen  neologizmów i coraz to nowych przydomków dla często tych samych rzeczy. Polszczyzna pierwszej klasy. Przewrotnie bohaterem książki został Domeczek - królestwo Wańkowiczów, jako metafora rodziny i spajających ją więzów. Impulsem do pisania były dzieci: Krystyna i Marta. Wszystko zaczyna się od ich narodzin, rośnięcia, dorastania, dojrzewania. I kończy się też życiem, mimo wszystko. W trakcie lektury przyczaiła mi się w głowie głupawa myśl: toż tę książkę należy rozdawać za darmo coby odwaliła większość polityki prorodzinnej. Wańkowicz rodzinę miał faktycznie nieprzeciętną, a pisze o nich w taki spoosób, że nagle człowiek ma ochotę wyhodować małą kolekcję własnych fasolek.

Odnośnie terminologii hodowlano-botanicznej, to jest ona konsekwentnie używana, poczynając od tytułu. Zielem są dzieci, zielem jest samo życie. Rośnie nawet po katastrofie, po wybuchu wulkanu, na jałowej ziemi, która nie wróży nic dobrego. Pisarz opisuje je z niezachwianą pewnością i wiarą, że jest silne i nie do zatrzymania. Dzieci, opisywanie na pięćset sposobów, obserwowane są jak małe fasolki, a każdy rosnący z nich pęd jest zaskoczeniem, mimo wcześniejszego wyczekiwania. Język buduje tę książkę, jest jej fundamentem. Jednocześnie czasem mi przeszkadzał, chyba ze względu na brak przyzwyczajenia do takiego wypowiadania się. Czasem też nieco mi komplikował zrozumienie niektórych akapitów, wstyd przyznać.

Domeczek był niemalże rajem na ziemi. Otwarty dla gości, z ojcem-dowcipnisiem i matką-strażniczką. Mieli zupełnie inne pomysły na wychowywanie, które nawet czasem trudno pochwalić (np. specyficzny wybór szkół przez mamę lub wyśmiewanie dziecięcej bezradności przez tatę). a jednak wszystko to budziło mój uśmiech, nieraz wręcz śmiech, i niezależnie od poradników prawidłowego wychowywania dało wspaniały efekt: dwie fantastyczne kobiety. Oprócz śmiechu książka wzruszyła mnie częścią poświęconą powstaniu warszawskiemu - aż dziw, że Wańkowicz oddał to tak żywo, jakby to widział na oczy. Inne przemyślenia to te dotyczące kobiet: nasza pozycja tak się zmieniła, że podobne Domeczki są już niemożliwe. Jest w tym więc też jakaś tęsknota za czymś utraconym, kiedy się to czyta w naszych czasach nabiera to innego wymiaru. Jednak wielokrotnie raziło mnie w jaki sposób przedstawiano tam żonę i matkę. Była kochana, uwielbiana i stworzyła cudowny dom, ale za jaką jednak cenę.

Ocena: 5/6
*źródło strony

24 lipca 2011

Pomysł: porozmawiajmy o książkach

Założyłam coś takiego:

Na razie jest tam goło i wesoło. Nie wiem co z tego wyjdzie, jestem pełna wątpliwości i obaw. Wszelkie sugestie mile widziane: czy byliby chętni?, jakieś wskazówki? propozycje? pytania? Czy ktoś ma ochotę porozmawiać o książkach? :) A może skasować to w diabły? Odpowiedzi wpisujcie tu lub tam, do wyboru.

18 lipca 2011

Kate Wilhelm - Gdzie dawniej śpiewał ptak

Wydawnictwo: Czytelnik, 1981
Pierwsze wydanie: Where Late the Sweet Birds Sang, 1976
Stron: 226
Tłumacz: Jolanta Kozak

Nagroda HUGO 1977

W ramach zachęty: książka ta zaliczana jest do kanonu literatury s-f (np. przez James'a Gunn'a), właśnie dzięki temu na nią trafiłam (jest też pierwszą z tej listy s-f, którą sobie wybrałam dzięki niemu); ponadto autorka otrzymała za nią nagrodę Hugo (wygrała wtedy m.in. z Dziećmi Diuny Herbert'a) oraz czasopisma Locus. Zakładałam, że z tego kanonu książki w większości będą mi się podobać, dostaną tak ze 4,5, ale nie spodziewałam się, że już pierwsza wybrana przeze mnie pozycja dostanie aż tak wysoką ocenę!

Motyw zagłady ludzkości nie jest może jeszcze do cna wyeksploatowany, ale na pewno wyjątkowo popularny. Jedyne czym tu można czytelnika zaskoczyć, to chyba tylko wybraną formą, sposobem opisu, skupieniem się na jednym aspekcie. Nie jestem pewna czym ta książka wygrywa, chyba odwagą. Dzieli się na trzy części. Początek to nasilające się kłopoty Ziemi: zaczyna się głód, pogoda wariuje, brakuje surowców. Jednak największym problemem staje się degeneracja genów, bezpłodność, powolne wymieranie ludzi, zwłaszcza, że pojawiają się nowe choroby. Prawdę mówiąc, właśnie sam początek jest najsłabszy, bowiem praktycznie nie umotywowany. Na tych stronach nastawiałam się jeszcze na dość naiwną opowieść o ochronie środowiska z wątkiem miłosnym. I właśnie wtedy Wilhelm mnie zaskoczyła, ponieważ książka broni się jak może przed wyświechtanymi stereotypami. W cz. 1 historia skupia się na Dawidzie. W obliczu zagłady on i jego rodzina zakładają sporą farmę, gromadzą zapasy i sprzęt laboratoryjny, którego planują użyć, kiedy Stany Zjednoczone ogarnie już chaos. Wkrótce zaczynają prace nad klonowaniem, spieszą się, za wszelką cenę chcą uniknąć całkowitej zagłady naszego gatunku, a jedynie badania nad płodnością w kolejnych generacjach klonów stanowią nadzieję, że po ziemi będzie jeszcze kiedyś chodził człowiek. W cz. 2 w centrum pojawia się Molly - klon, a akcja skacze o wiele lat do przodu..
Gdy nadeszły wiosenne deszcze, nie było już przy życiu ani jednego dziecka poniżej ośmiu lat, a z trzystu dziewiętnastu osób, które przywędrowały w górę doliny pozostało dwieście jeden. W miastach żniwo było znacznie obfitsze. (s. 24)
Jak już wspominałam, podobała mi się odwaga książki. Jest w niej trochę erotyzmu, - klony np. uprawiają wolną miłość, ponadto istota ludzka jest w niej nieraz traktowana przedmiotowo, a fabuła nie grzęźnie w zbyt przewidywalnym błocku. Moją uwagę zwrócił też oryginalny opis społeczeństwa klonów, które uważają samych siebie za odrębny od człowieka gatunek. Część pierwsza ponadto wywołała u mnie gęsią skórkę, mimo upału, i podobne wrażenia jakie miałam, czytając Ostatni brzeg Shute'a. Najmocniejszym w niej akcentem jest gloryfikacja jednostki i indywidualizmu i choć robi to zupełnie inaczej niż np. Lot nad kukułczym gniazdem, to udaje jej się to równie znakomicie. Ponadto jest to kolejna już książka s-f, którą mogę polecić osobom obawiającym się tego gatunku. Brak tu właściwe technicznych opisów, a naukowych dywagacji jest tylko kilka akapitów na całych dwustu stronach. Wilhelm stawia na dialogi, opis działań bohaterów i ich emocji.

Żałuję, że nie wydano więcej powieści tej pisarki w Polsce. Dobrze jednak, że Gdzie dawniej śpiewał ptak przypomniało Solaris w 2007. Na pewno ta nowa okładka prezentuje się atrakcyjniej (zdjęcie z empiku).


Ocena: 5,5/6

14 lipca 2011

Mikołaj Gogol - Martwe dusze

Wydawnictwo: Książka i Wiedza, 1949
Pierwsze wydanie: Мёртвые души, 1842
Stron: 288
Tłumacz: Władysław Broniewski

Wreszcie! Zawsze miałam swoje małe molowe kompleksy na punkcie kompletnej nieznajomości sławnego Gogola. W końcu mistrz Dostojewski już twierdził "My wszyscy z niego" i jeśli miał na myśli literaturę rosyjską jako taką, to pozostaje mi tylko przytaknąć, bowiem szybko zauważa się jak ci wielcy (Dostojewski, Tołstoj, Czechow) musieli zaczynać sami od czytania Gogola. Już w nim jest ten specyficzny rosyjski nerw, to specjalne opisanie świata i uważny obserwator Rosjan i ludzkiej natury ogólnie.

Zupełnie zaskakujące było dla mnie odkrycie, że Gogol napisał Martwe dusze w wieku 32 lat. Napisać w tym wieku powieść wieńczącą pisarską karierę, uznaną później za jego najświetniejsze arcydzieło; książkę zaliczaną do światowego kanonu i czytaną do dzisiaj! A przecież nie raz miałam wrażenie, że napisał to jakiś staruszek, z siwą brodą, opatulony kocem, z pomarszczoną twarzą, pełen gorzkiej wiedzy i rozczarowania ludźmi... Plany były wielkie: miał to być początek trylogii, jak się wydaje, o Rosji. Nikołaj jednak okazał się szalenie wrażliwy na krytykę i po wysłuchaniu serii zarzutów na swój temat jakoby szkalował swoim dziełem mateczkę Rosję i szlachetnych krajan wpadł w depresję. Spalił to, co napisał później i w ogóle skończył marnie: istnieje teoria, że pochowano go żywcem.
(..) nieporównanie bardziej godne uwagi było wrażenie (przedmiot zupełnego podziwu!), jakie wywarł Czyczykow na damach. Żeby trochę wyjaśnić, trzeba by dużo powiedzieć o samych damach, o ich towarzystwie, namalować, jak to się mówi, żywymi barwami ich duchowe zalety; ale to dla autora jest bardzo trudne. Z jednej strony powstrzymuje go bezgraniczny szacunek dla małżonek dygnitarzy, a z drugiej strony... z drugiej strony, po prostu trudno. Damy miasta NN były... nie, nie mogę w żaden sposób, odczuwam po protu onieśmielenie. W damach miasta NN najbardziej godne uwagi było to... To aż dziwne - pióro zupełnie się nie porusza, jakby miało w sobie ołów. Tak więc już być musi: opis ich charakterów trzeba widocznie pozostawić temu, kto posiada żywsze barwy i większą ich ilość na palecie; a nam przypadnie powiedzieć - zaledwie kilka słów o zewnętrznym wyglądzie i o tym, co jest najbardziej powierzchowne. (s. 184)
Na swego bohatera wybrał radcę kolegialnego Pawła Iwanowicza Czyczykowa, człowieka średniego pod każdym względem, tak jakby wziąć setkę zwyczajnych Rosjan i wyciągnąć z nich średnią arytmetyczną - to właśnie byłby Czyczykow. Pojawia się on w mieście NN, wchodzi w jego prowincjonalny światek, wzbudza poruszenie w tamtejszym towarzystwie. Wszystko byłoby bardzo niepozorne, gdyby nie jego cel, bowiem Paweł Iwanowicz skupuje od ziemian martwe dusze, czyli chłopów którym się zeszło, a jednak trzeba za nich płacić podatki aż do następnej rewizji. Czy jednak martwe dusze to tylko mały szczegół w interesach? Oczywiście nie, to w nich jest pies pogrzebany i po pewnym czasie łatwo było mi się zorientować, że w istocie każda postać przewijająca się w tej historii jest własnie taką duszą. Gogol wielokrotnie zwraca się w tekście do czytelnika, wyrażając swoją odrazę jaką ma do pewnych charakterystycznych dla Rosjan zachowań, opisując poszczególne typy odziane w karykaturalne wdzianko, w których niejeden ze wstydem odnajdzie jakiś rys swojego charakteru. Jest doskonałym obserwatorem, subtelnie złośliwym i wbijającym szpile niemalże niechcąco. I choć skupia sie na Rosji, nie da się ukryć, że jego ksiązka ma też walory uniwersalne. Zwłaszcza gdy Gogol rozpisuje się o naturze ludzkiej generalnie, gdy pisze o innych pisarzach lub o krytyce. Miałam wrażenie jakby czasem nie mógł się powstrzymać i popłynął z jakimś tematem, ze słowami skierowanymi nieomal do konkretnych adresatów. To wszystko sprawiało, że jego młody wiek był dla mnie sporą niespodzianką.
I do takiej nędzy, drobiazgowości, brudu mógł upaść człowiek? Mógł się tak zmienić? Czy to prawdopodobne? Wszystko jest prawdopodobne, wszystko może się stać z człowiekiem. Współczesny ognisty młodzieniec odskoczyłby z przerażeniem, gdyby mu pokazano jego portret, kiedy będzie stary. Zabierajcie więc ze sobą na drogę wychodząc z miękkich lat młodości w surowy okrutny wiek męski, zabierajcie ze sobą wszystkie ludzkie drgnienia, nie zgubcie ich po drodze, już ich później nie podniesiecie. Groźna i straszna jest nadchodząca starość i nic już nie wraca. (s. 146)
Jest to dla mnie piękna, typowo rosyjska proza, pełna szczegółowych opisów typów ludzkich, przemycenia w eleganckich zdaniach własnego spojrzenia na daną sprawę, najczęściej mało pochlebnego, ukrywająca krytykę pod powierzchnią komizmu i satyry, napisana rozbudowanymi i wyszukanymi zdaniami. Warto znać, a jak ktoś się zaczytuje literaturą rosyjską (lub ma to w planach), to już wg mnie obowiązkowo, jeśli wolno mi tak napisać. Sama na pewno sięgnę jeszcze po twórczość Gogola, także ponownie po Martwe dusze, ponieważ okazuje się, że tłumaczenie Broniewskiego, choć wspaniałe, to jednak było ocenzurowane przez ówczesną władzę. A poza tym Nikołaj ma rzadką umiejętność ukazywania tego, co w człowieku odpowiada za jego "rdzeń" niby mimochodem, tylko poprzez skupienie uwagi czytelnika na tym, co jest najbardziej powierzchowne.

Ocena: 5/6

12 lipca 2011

Pär Lagerkvist - Karzeł

Wydawnictwo: ITAKA, 1993
Pierwsze wydanie: Dvärgen, 1944
Stron: 197
Tłumacz: Zygmunt Łanowski

Literacka Nagroda Nobla 1951

Przyznaję się, że jest to jeden z pisarzy, których nie dość, że w ogóle nie znałam, to w ogóle nie kojarzyłam z Nagrodą Nobla. Przypadkowo padło na Karła, zakup kiermaszowy za bezcen. W uzasadnieniu Komitetu można przeczytać, że Lagerkvist otrzymał nagrodę za "siłę artystyczną i absolutną niezależność sądów pisarza, który próbował w swej twórczości odnaleźć odpowiedzi na wieczne pytania stojące przed ludzkością". Fakt, wszystko się zgadza. W tej książce na warsztat wziął kwestię zła.
Ludzie lubią przeglądać się w mętnych zwierciadłach. (s. 193)
Warto zauważyć, że Karzeł pisany był w czasie II wojny światowej, wtedy kiedy wynik wojny nie był jeszcze przesądzony, gdy "siły ciemności" zmieniły obraz świat, a człowiek ponownie nie był w stanie ujarzmić w sobie potworów. I właśnie ten brak nadziei w człowieka, to rozczarowanie naszą naturą przebija przez całą tę powieść. Jest ona pamiętnikiem tytułowego karła rezydującego na dworze swojego pana, księcia. Rzecz się dzieje we Włoszech, możliwe że w XV w. (to tylko moje przypuszczenie). Opisuje on kolejne wydarzenia na zamku, zachowanie księcia i jego dworzan, intrygi, miłostki i wojnę. Uważnie obserwuje ludzi, dziwi się ich zachowaniom. Jest wcieleniem zła, jest nim w czystej postaci. Cieszy go wszystko, co nikczemne, ciemne i ukryte. Czasami potrafi w ludziach dostrzec to, czego oni sobie nie uświadamiają, bywa że rzuci trafną uwagę na nasz temat. Innym razem jest wręcz ślepy na tak oczywiste dla każdego rzeczy, nie dostrzega tych dobrych cech, miłość odczytuje tylko jako pożądanie, nie potrafi poprawnie odczytać czyjegoś wyrazu twarzy, nie rozumie ludzkiej potrzeby śmiechu, który dla niego jest odrażający.
Zauważyłem, że czasami wzbudzam w ludziach lęk. Ale boją się samych siebie. Sądzą, że ja ich przerażam, czyni to jednak karzeł kryjący się w nich, człekopodobna istota o małpiej twarzy, wystawiająca głowę z głębi ich duszy. Ogarnia ich strach, bo nie wiedzą, że mają w sobie inną istotę. W ogóle wpadają w lęk, gdy coś wynurzy się na powierzchnię, wychynie z ich wnętrza, z jakiejś kałuży błota w ich duszach, z czegoś, czego nie znają i co nie ma nic wspólnego z ich rzeczywistym życiem. Gdy nic ie widać na powierzchni, nie boją się, nie lękają się tego, cokolwiek by to było. Chodzą wyprostowani i spokojni, pokazując gładkie twarze bez żadnego wyrazu. Ale zawsze jest w nich coś innego, choć udają, że tego nie widzą, żyją nie wiedząc, że prowadzą równocześnie kilka różnych żywotów. Są tak dziwnie skryci i niezharmonizowani. (s. 23)
Początkowo trudno było mi się przebić przez tę historie, faktycznie proza Lagerkvist'a jest przytłaczająca, gęsta jak bagno; chciałam nawet książkę przerwać. Wytrwałam jednak i nie żałuję, ponieważ ostatecznie doceniłam ją (poza tym przerwać dobrego Lagerkvista, a wytrzymać przynudzającego Le Clezio? trochę głupio, nie?), a pomogło mi w tym uświadomienie sobie, że karzeł nie jest człowiekiem, nie istnieje. Kiedy się spojrzy na niego z perspektywy symbolu, powieść od razu wydała mi się czytelniejsza, jakby otworzyła przede mną kolejne drzwi w sobie. Karzeł jest częścią swojego pana, prezentuje sobą tę część naszej osobowości, o której nie chcemy pamiętać. W tym kontekście warto zwracać uwagę, gdzie akurat on przebywa. Wydaje mi się, że gdy działa ze swojej karlej izby z zamkowej wieży, gdy krąży po jego korytarzach lub gdy jedzie z nim na wojnę, ciesząc się krwawymi bitwami jest po prostu częścią osobowości księcia, a gdy trafia do lochu zepchnięty jest do podświadomości. Może istotnie są tu wyraźne odwołania do Freuda czy Junga, trudno mi to stwierdzić, nie jestem znawcą tego tematu.
Nikt nie posiada samego siebie! Co za ohydna myśl! Nikt nie posiada samego siebie! Wszystko należy także do innych. Czyż nie jest się właścicielem nawet swojej własnej twarzy? Czyż staje się ona własnością każdego, kto ją ogląda? A jak jest z ciałem? Mogąż inni posiadać czyjeś ciało? Mierzi mnie okropnie, gdy o tym pomyślę. (s. 41)
Zdecydowanie chciałabym przeczytać Barabasza, po wydaniu którego Lagerkvist dostał właśnie Nobla, ostatecznie udowadniając swoją klasę.
Miłość i śmierć to ulubione tematy ludzi, nad którymi lubią oni sobie popłakać, szczególnie zaś gdy śmierć i miłość połączą się w jedno. (s. 173)
 Ocena: 4,5/6

10 lipca 2011

Gustav Meyrink - Golem

Wydawnictwo: Zielona Sowa, 2004
Pierwsze wydanie: Der Golem, 1915
Stron: 221
Tłumacz: Antoni Lange

W moim mieście powoli zbiera się na burzę i myślę, że to będzie idealna oprawa dla pisania tej recenzji. Sęk w tym, że nie wiem co napisać. Przede wszystkim jest to piekielnie trudna książka. Teraz już się tak nie pisze, ponieważ czytelnik szybko się nudzi, nie chce mu się szukać jakichś dodatkowych źródeł, które pozwoliłby odszyfrować kilka kolejnych warstw powieści. Wszystko powinno być podane na srebrnej tacy, jasne, wyraźne, nawet jeśli fabuła krąży wokół zagadki. W każdym razie nie przypominam sobie współczesnej powieści, która kryłaby w sobie wiele niewyjaśnionych tajemnic i wręcz broniła się przed ich odkryciem. Golem nie jest bowiem oparty na powiązaniach, motywach i wątkach, możliwych do odczytaniach dla wykształconych, a w każdym razie światłych ludzi. Ta książka wymaga niemalże specjalistycznej wiedzy lub dostępu do niej. A najlepiej przeczytania kilku innych pozycji dotyczących tych tematów!

Zdaję sobie sprawę, że 1/3 z Was właśnie totalnie zniechęciłam. Więc teraz dla Was piszę, dzielni ludzie ;). No to od początku: Golem jest zapisem snu narratora, który przeżywa "przygody" mistrza Pernata. Tenże praski wycinacz kamei otrzymuje od tajemniczego klienta księgę Ibbur... I teraz o niej słów kilka:
Przeczytałem książkę do końca i trzymałem ją jeszcze w rękach, a wówczas było mi tak, jak gdybym badawczo w mózgu własnym kartki przerzucał i to nie w jednej książce!
Wszystko, co mi ten głos powiedział, nosiłem w sobie, odkąd żyję, lecz było to zapomniane i ukryte przed mą świadomością aż do dnia dzisiejszego. (s. 15)
Proza Meyrink'a zaskakuje dosłownie od pierwszej strony i pierwszego zdania (Światło miesiąca spłynęło w nogi mojego łóżka i rozpostarło się jak wielki, jasny, płaski kamień.). Warto sobie o nim samym poczytać, bowiem ten "szatan z Pragi" uznawany jest za prekursora Kafki, surrealizmu, a sam Golem zaliczany jest do najważniejszych książek egzystencjalistycznych i nazywany jest "Biblią kabalistów". I tu zbliżam się do najważniejszego. Powieść ta to obłąkana mieszanka okultyzmu, mistyki, tarota, kabały i filozofii żydowskiej. Stąd właśnie moje słowa o potrzebie specjalistycznej wiedzy (wikipedia to za mało! trzeba tu kolejnych książek, stety/niestety). Pozwolę sobie jednak wkleić zdjęcie poznańskiego pomnika Golema z Wiki, jako że książka roi się wręcz od legend i starych opowieści, a ta jest właśnie kluczowa (a Meyrink podszedł do niej z zupełnie innej strony, rezygnując niemal z wątków sensacyjnych).



W związku z powyższym zainteresowani powinni wybrać albo wydanie z posłowiem (jak moje), albo po lekturze sięgnięcie po artykuły na temat powieści i/lub wspomnianych przeze mnie kabały i tarota. Bez tego ani rusz, Golem będzie tylko zwariowaną książką grozy z wyraźnymi wpływami Poe'go. Na szczęście, nawet odczytana tylko tak jest wspaniała i zachwyci Was wyrafinowanym, przepięknym językiem, mistrzowsko oddanym przez sławnego Antoniego Lange'a. Nie odbierajcie sobie jednak przyjemności jaka płynie z odkrywania kolejnych symboli, konstrukcji, ukrytych znaczeń (tam nawet zwykła litera "J" ma znaczenie). Dopiero wtedy możliwe jest zobaczenie w tej historii powieści inicjacyjnej, opowiadającej o wiecznej tęsknocie człowieka poszukującego wyższej wiedzy. Zaręczam - coś wspaniałego! I ostrzegam - książka ta wymaga skupienia, nie czyta się ją łatwo, ale w trakcie lektury niejeden raz myślałam "toż to arcydzieło!". Pamiętam, że jak ją skończyłam i przeczytałam posłowie autorstwa Tomasza Maciosa, miałam ochotę zacząć od początku. Zg na brak czasu, ograniczyłam się do fragmentów, np. tego:
Glob świata toczył się z trudem na moich barkach. I Herkules jakiś czas dźwigał na głowie sklepienie niebios - przyszło mi do głowy i utajony sens baśni odsłonił mi się przejrzyście. - I jak się na nowo podstępem wyzwolił, mówiąc do olbrzyma Atlasa: "Pozwól mi jeno wiązką szpagatu głowę obwiązać, aby mi czaszka nie pękła od tego straszliwego ciężaru", tak może byłaby jakaś ciemna droga, którą udałoby mi się zejść z tej stromej skały. (s. 56)
Zielona sowa nie ma dobrej prasy i faktycznie jej tanie wydania często pozostawiają wiele do życzenia. Tu też poprawiłabym kilka rzeczy dość drastycznie, ale chciałabym ten jeden raz oddać im sprawiedliwość i pochwalić. Bronią się więc swoimi posłowiami, zawsze profesjonalnie opracowanymi i pisanymi przez sensownych ludzi. A w przypadku Golema chyba po raz pierwszy dali idealnie dobraną okładkę: fragment obrazu Schielego Eremici z 1912 roku. Powiększcie go sobie, warto. Ponadto sam opis na okładce jest rozsądny (fragment: (...) czytelnik musi przyjąć, że nie dowie się wszystkiego, ponieważ w powieści symbolicznej i okultystycznej ważniejsze okazują się same pytania niż odpowiedzi (...).)


Często wpatrywałam się w ich twarze i te dziwne oczy, kiedy robiłam sobie przerwy w czytaniu. Mam wrażenie, że nic nie powiedziałam o tej książce, nic istotnego przynajmniej. Szczerze zachęcam, mam nadzieję, że ktoś tez odnajdzie (odnajduje) w niej to, co ja. Meyrink to pisarz wart poznania i włożonego wysiłku w jego prozę, chętnie przeczytałabym coś jeszcze jego autorstwa. Zupełnie też niespodziewanie zasiał we mnie ziarno ciekawości odnośnie kabały. Teraz w innym świetle widzę fascynację mistyką żydowską mojego starego kolegi. Solennie tez sobie obiecuję, że gdy tylko będzie to możliwe powtórzę Golema i wtedy zapewne dostanie 6 (poniższa ocena jest na zasadzie motywacji;).

Ocena: 5,5/6

6 lipca 2011

Tysięczny komentarz!


Moi drodzy, mam przyjemność ogłosić, że wczoraj na Mikropolis pojawił się tysięczny komentarz! Już wcześniej planowałam pójść za przykładem Pabla i nagrodzić autora takiego wyjątkowego wpisu. Tym szczęśliwcem okazała się Ysabell! A oto historyczny komentarz:
Skarb Sierra Madre świetny (ale ja kocham Bogarta), aż nabrałam chęci, żeby go jeszcze raz obejrzeć.

"Prawdziwe męstwo" też bardzo mi się podobało i strasznie się cieszę, że oglądałam je w kinie, bo plastycznie było naprawdę sycące. Poza tym bardzo pasowała mi lekka ironia i dystans. Mam ogromną ochotę zobaczyć poprzednią wersję, a potem jeszcze raz tę. Podobno są bardzo podobne — nic dziwnego, jeśli idzie o ekranizacje tej samej książki (choć nowa podobno wierniejsza) — ale ciekawa jestem tego porównania.

Z pozostałych widziałam jeszcze "Czułe słówka" (zresztą trudno ich nie widzieć, choćby we fragmentach, telewizja je strasznie lubi) i choć nie mam nic przeciwko, to nie należą na pewno do moich ulubionych filmów.

Za animacjami raczej nie szaleję, więc zainteresowała mnie jeszcze "Strefa X". Jakoś mi umknęła, muszę coś o niej więcej poczytać.

Zestawienie, jak zwykle, bardzo dobrze się czyta. No i jak zwykle jest ogromnie pouczające dla mnie, jako osoby filmy oglądającej zdecydowanie rzadko... 
Jest mi szczególnie miło po pierwsze dlatego, że napisała go znana mi osoba, odwiedzająca już mojego bloga, nikt przypadkowy, a po drugie, ponieważ komentarz jest merytoryczny (i do tego długi) :) A właśnie takie komentarze, czyli na temat, cieszą mnie najbardziej i z tego powodu zdecydowałam się wprowadzić ich moderację. Zabawnie wyszło jednak, że Asia napisała coś akurat odnośnie posta filmowego, a nie książkowego, w końcu rzadko piszę tu o kinie :]

A teraz - fanfary - czas na nagrodę! Ysabell mogła sobie wybrać dowolną książkę z mojego schowka z kategorii "oddam/wymienię" i zdecydowała się na Tatami kontra krzesła Rafała Tomańskiego. Życzę jej  udanej lektury, dziękuję innym za pozostałe 999 komentarzy i tradycyjnie stay tuned :)

*zdjęcie (źródło): Edward Robert Hughes - Midsummer Eve, 1908

4 lipca 2011

Filmowe wyróżnienia pierwszego półrocza 2011r. (oceny 8-9)

Ostatnio oglądam zdecydowanie mniej filmów niż kiedyś, co więcej oglądam jakieś chałowate blockbustery, durne hollywoodzkie produkcje i ich pochodne, no mówię Wam, najgorsze odrzuty. I to z pełną premedytacją, wiem, że je nisko ocenię, a i tak oglądam. Nie wiem z czego to wynika, czy muszę zwyczajnie odpocząć od poważnego kina, które oglądałam przez ostatnich parę lat, czy wynika to, że wśród moich zainteresowań środek ciężkości pada teraz na książki, a może to wynik bardzo ciężkiego roku na studiach, który kosztował mnie tyle pracy (ale pochwalę się, stypendium naukowe jest;). Nie wiem, nie wiem, biję się w pierś, oglądam teraz takie szmiry, że aż wstyd się przyznać. Trudno, widać tego właśnie teraz potrzebuję, szmir przez duże S. I kryminałów. I zasmażki ;D W poprzednich podsumowaniach biedziłam się bardzo, mając ok. 30 filmów ocenionych wysoko. Teraz jest ich zaledwie...8, więc i lista ułożyła się praktycznie sama. Szkoda tylko, że nie robiłam sobie notatek o nich, mam nadzieję, że będę w stanie uzasadnić swoje oceny.

7. Prawdziwe męstwo (2010r.) aka True Grit, reż. Ethan Coen, Joel Coen
Mattie wynajmuje szeryfa, aby ten odnalazł i zabił mordercę jej ojca. Jest to western, więc mamy wszystkie wspaniałe rzeczy z tym związane jak przemierzane odludzia, rewolwery, konie, twardych mężczyzn, ogniska i pojedynki. Oczywiście, można powiedzieć, że to tylko odsmażane kotlety, bo raz, że jest to remake, z tego co wiem raczej wierny, dwa, że film nie zaskakuje niczym nowym. Jednak myślę, że to właśnie tak by dawniej kręcono westerny, gdyby tylko technika i finanse na to wtedy pozwalały. Ale czy dałabym tak wysoką ocenę za ładne obrazki? Nie. Ocenę podniosła zdecydowanie główna rola młodziutkiej Hailee Steinfeld, która czaruje widza swoim spokojem i determinacją niczym doświadczona aktorka. Więc jeśli ktoś nie lubi westernów, to choćby dla niej - warto się przełamać.

6. Sieci popołudnia (1943r.) aka Meshes of the Afternoon, reż. Maya Deren, Alexander Hammid
Zaledwie 14-minutowa krótkometrażówka dostępna na tubce. Trudno mówić w jej przypadku o fabule, bowiem jest to film surrealistyczny, w stylu Psa andaluzyjskiego. Jest jednak bardziej stonowany, zdecydowanie taniej zrobiony. Dwóch aktorów, dom, kilka rekwizytów (chleb, nóż, kwiat, klucz). Oniryczny świat, pętla czasu, zaburzona percepcja, irracjonalny strach. Równie dobrze można powiedzieć, że to nic nie znaczy, taki groch z kapustą, jednak wszystko zasadza się na subiektywnym wrażeniu u każdego widza. Mnie zaczarowało to rozmycie między snem a jawą, plus jedna postać w czerni, jak tylko się pojawiła wyprostowałam się na krześle, przerażona.

5. Czułe słówka (1983r.) aka Terms of Endearment, reż. James L. Brooks
Nie jestem pewna czy widziałam to po raz pierwszy. Jak sporo amerykańskich filmów ma w sobie coś nieznośnie cukierkowatego, sztucznie optymistycznego i familijnego. Jednak jest to też doskonała analiza specyficznej relacji matka - córka, gdzie ta pierwsza jest zaborcza, wręcz zazdrosna o dziecko, ta druga natomiast jednocześnie pragnie wolności, z drugiej strony nie potrafi przeciąć pępowiny. Film zdecydowanie zasługiwałby na większe uznanie, gdyby nie wpadł w stare koleiny szpitalno-chorobowe, typu Love story lub  późniejsze Stalowe magnolie itp. Jednak dopracowane i wiarygodne dialogi oraz wręcz nadzwyczajna gra Shirley MacLaine (nagrodzonej, zresztą, Oscarem) sprawiają, że Czułe słówka warto znać i pamiętać (szczególnie polecam uczestnikom wyzwania oscarowego, bo to najlepszy film roku 1984), choć pewnie paniom bardziej się spodoba niż panom.

4. Iluzjonista (2010r.) aka L'Illusionniste, reż. Sylvain Chomet
Animacja. Starzejący się magik próbuje zarobić na życie. Traf sprawia, że spotyka młodą, jeszcze nieskażoną dorosłym życiem, dziewczynę, jedyną, która jak dziecko wierzy w jego sztuczki. Iluzjonista, Tatischeff, ponownie odkrywa radość ze swojego zawodu. Nie dość, że mądre, nie próbujące podrabiać japońskich mang w stylu Miyazakiego, narysowane piękną, miękką kreską, to jeszcze tak dobijająco prawdziwe i smutne. 


3. Laputa - podniebny zamek (1986r.) aka Tenkû no shiro Rapyuta, reż. Hayao Miyazaki 
Hehe, wywołałam wilka z lasu, znowu ten Miyazaki :) Chętnie bym zamieszkała na jakiś czas w jego głowie, bo pomysłów mu nie brak, a co jeden, to lepszy. Wszystko, co tworzy jest tak odmienne od wytworów kultury zachodniej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, że już samo to wprowadza element totalnego zaskoczenia. Do tego każda jego bajka tchnie mądrością, czymś dostępnym tylko dla starych, doświadczonych bajarzy. No i ta kopalnia pełna gwiazd i ten zamek - wprost nie do opisania! Jak on to robi?! Wszystko podane z taką lekkością, jakby nie wymagało to żadnych przemyśleń, żadnego dopracowania, jakby brał prawdziwą historię i tylko ją rysował...


2. Strefa X (2010r.) aka Monsters, reż.Gareth Edwards 
Oryginalny tytuł brzmi lepiej: Monsters. Wielkie zaskoczenie tego roku. Oglądam większość nowych filmów s-f , najczęściej spodziewając się syfu. Większość z nich to popcornowe badziewie zbijające kasę na sławnych komiksach, napakowane efektami specjalnymi z zerową fabułą, przesłaniem i napięciem. Czasem, oczywiście, zdarzą się miłe rodzynki w rodzaju District 9 czy Moon, nie pozbawione wad, ale zyskujące uznanie za nieszablonowe podejście. Jednak Monsters mnie wręcz urzekł. Jest tak nie s-f, jest tak absolutnie niepozerski, nie próbujący podlizać się dzieciarni, że z miejsca mnie zawojował. Jego niska ocena, moim zdaniem, wynika z tego, że nastolatki poszły do kina, kupiły kubeł popcornu, wiadro coli, nastawiły się na łubu-dubu i fajerwerki. A tu takie rozczarowanie! Leniwie snująca się akcja, jacyś przypadkowi ludzie, obcych jak kot napłakał i do tego nikomu nie odpada głowa! Jeśli komuś to odpowiada, to zachęcę jeszcze dobrymi zdjęciami i udźwiękowieniem, starannie dopracowaną scenografią oraz niebanalnym pomysłem. Strefą X jest obszar Meksyku, tam wylądowali jakiś czas temu obcy i tam nadal rezydują. Od czasu do czasu ludzie mają z nimi kłopoty, jednak ciągle jest to dla nich zjawisko niezrozumiałe. Dwójka bohaterów (powód jest jedynie pretekstem dla zawiązania akcji) jest zmuszona przemierzyć ten teren, by dotrzeć do Stanów. Film zyskuje zwłaszcza po finale, wręcz melancholijnym. Wychodzi z tego też dość nietypowe kino drogi. Ciągle sobie obiecuję, że powtórzę ten film, ciekawa jestem czy znowu odbiorę go tak emocjonalnie.


1. Skarb Sierra Madre (1948r.) aka The Treasure of the Sierra Madre, reż. John Huston
Meksyk, lata 20. Trójka poszukiwaczy złota wyrusza w góry Sierra Madre. Początkowo dobrze się dogadują, pomagają sobie, jednak z czasem wszystko zaczyna się kręcić wokół złota i budzą się w nich emocje, o jakie by się wcześniej nie podejrzewali. Film bardzo przypominał mi "Chciwość" von Stroheim'a z 1924r., który również gorąco polecam fanom kina niemego. Huston napisał porządny scenariusz bez kreowania amerykańskich herosów, skupił się na relacjach między trójką bohaterów, dorzucił dobre zdjęcia, a przede wszystkim dokonał słusznego wyboru w kwestii obsady. Humphrey Bogart zachowuje się jak aktorska plastelina, łatwo pokazując każdą subtelną zmianę w swojej roli, a już Walter Huston wręcz lśni na ekranie. Jedyna 9-tka w tym zestawieniu.

Osobno chciałabym jeszcze wyróżnić film szczególny, bo nie tyle dokumentalny, co propagandowy. Polecam go jednak tylko dwóm grupom: przyszłym operatorom i historykom. Jest to Triumf woli (1943r.) Leni Riefenstahl. Oceniłam wysoko za stronę techniczną, rzecz jasna. Leni, co by o niej nie powiedzieć, wiedziała co można zrobić z kamerą. Pierwsza grupa studentów niech przejrzy fragmenty nawet bez fonii, a druga lepiej z fonią i napisami, coby poczuć, że historia to nie nudne podręczniki. Całości nie polecam nikomu, film sam w sobie jest nużący, a jeszcze krew człowieka momentami zalewa, jak się pomyśli co wtedy się działo w Polsce przez tych padalców.