30 grudnia 2010

Nathaniel Hawthorne - Szkarłatna litera

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2005
Pierwsze wydanie: The Scarlet Letter, 1850
Liczba stron: 218
Tłumacz: Bronisława Bałutowa

Zacznę od tego, że gdybym nie musiała tej książki skończyć, to bym rzuciła ją w kąt ok. strony 90. Teraz możecie już przejść do oceny pod recenzją, a wytrwałych czytelników zapraszam dalej na mały blogowy lincz.

Szkarłatną literę można otworzyć na dowolnej stronie, a natychmiast z lewa i prawa zaatakują nas grzech, cnota, odpowiedzialność przed Bogiem i społeczeństwem, sumienie, palące duszę wyrzuty sumienia, wizje piekła, nieba i grzesznicy, którzy całymi dniami jęczą... o czym by innym - dlaczego są tacy źli i potępieni. Na coś takiego mówię nie, nie i jeszcze raz nie. Bo ile można?!

A zaczął tak dobrze: na pierwszej stronie praktycznie nazwał mnie swoim przyjacielem! No sami zobaczcie:
Niekiedy pisarze posuwają się dalej i pozwalają sobie na zwierzenia nader intymnie, nadające się bardziej do opowiedzenia jednej, jedynej osobie, przeznaczone dla jednego serca i umysłu, z którym łączy nas idealne zrozumienie - tak jakby drukowana książka, rzucona w szeroki świat, miała odnaleźć druga połowę rozdwojonej psychiki pisarza i dopełnić kręgu jego egzystencji jako ogniwo we wzajemnym ich obcowaniu. (s. 5)
Po czym takim miał u mnie +10 punktów w kategorii przyjazne nastawienie czytelnika! W ogóle książka ma swoje zalety: dogłębne, szczegółowe opisy charakterów, analiza ich motywów postępowania, namiętności czy łatwość oddania detali codziennego życia - ubrań, różnych przedmiotów, zachowania ludzi, przyrody. Jednak to trzymanie lupy nad małym mrowiskiem purytańskiego społeczeństwo zamieniało się w przytłaczające przegadanie. Zbyt dużo kwiecistych zdań, przy zbyt małej ilości zdarzeń. Takie opowiadanie w stylu Dostojewskiego jak we "Wspomnieniach z domu umarłych", z tym że Rosjanin według mnie jest zdecydowanie bieglejszy w sztuce przykuwania uwagi czytelnika. Taka "Zbrodnia i kara". Napisana 16 lat później, właściwie główny temat ma ten sam, tylko pokazany dosadniej, a jakże lepiej. Nadal się ludzie zaczytują tym, potakują autorowi i zachwycają jego stylem. Tak książki okazują się nieprzemijającymi arcydziełami. Podczas gdy Szkarłatna litera dobijała mnie swoim wymuszonym moralizatorstwem i przez to wydaje mi się, że proza Hathorne'a się zwyczajnie zestarzała przez te lata. Takie samo wrażenie miałam bowiem czytając jego "Dom o siedmiu szczytach". I choć wiem, że był przeciwny purytańskiej obyczajowości, starał się bronić nonkonformistycznych postaw odszczepieńców i wnikać w ich charaktery, to jednak sposób w jaki to czynił, wydaje mi się przewrotny, a obrany styl obecnie już nie do strawienia.

Uwaga końcowa: gdybym miała ocenić tę książkę obiektywniej, myślę, że dostałaby około czwórki. Jakby nie było jest to napisane językiem, którym dziś nikt nie mówi, nikt tak nie pisze i pewnie nawet już tak nie potrafimy. Myślę, że ludziom 150 lat temu spadały skarpetki z wrażenia. Mnie się na przykład podobało to:
Wiemy, że prócz zdobycia upragnionych uczuć kobiety nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każde nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości. (97-98)
Jednak na dłuższą metę tematy grzechu i winy mnie niezmiernie znudziły, w każdym razie podane w sosie tego klasyka. Fabuły nie opisywałam, każdy wie co czym mowa (mam nadzieję).

Ocena: 2,5/6

28 grudnia 2010

Walter Moers - Miasto śniących książek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2006
Pierwsze wydanie: Die Stadt der Träumenden Bücher, 2004
Liczba stron: 461
Tłumacz: Katarzyna Bena

Umarłam i trafiłam do nieba moli książkowych! Ta myśl zdecydowanie mi przychodziła do głowa, zwłaszcza przy opisach Księgogrodu - istnym raju. Te szczegółowe wizje pachnące książkami, pełne antykwariatów, księgarni, spotkań z autorami, niesamowitych okładek, świetnych tytułów... Do tego sama charakterystyka tego miejsca: wąskie uliczki, stare domy, oryginalni mieszkańcy! I na każdym kroku wszyscy mówią głównie o książkach! Czyta każdy, na ulicach toczą się dyskusje, klasyka znana jest powszechnie, wstydem jest nie znać pewnych nazwisk i ich dzieł. Wyobraźcie sobie na stronach co jakiś czas obrazek otwartej książki, aż zapraszającej do czytania (ma się uczucie, jakby się chciało wejść do książki, żeby przeczytać tę narysowaną!). Albo taki rysunek: na stole leży otwarta księga, obok kubek z czymś parującym i słodka bułeczka o nazwie Loczek Poety. Brakowało tylko jeszcze dorysowanego tyłu moje głowy, bo to ja siedziałam w owej Moersowej knajpce w tamtej chwili!

Magia, pełno jest jej w Mieście śniących książek. A zaczyna się tak: Hildegunstowi Rzeźbiarzowi Mitów umiera ojciec duchowy - jego nauczyciel pisarstwa, że tak to ujmę. Zostawia on mu coś bardzo cennego, coś bardzo szczególnego, coś co zmienia całkowicie życie naszego smoka (bowiem bohater w istocie jest dinozaurem, ludzie w książce właściwie nie występują). To coś sprawi, że wybierze się on w podróż do tytułowego miasta, a my zwiedzamy je razem z nim. I nagle około 150 strony akcja rusza z kopyta! Nie chcę pisać Wam za dużo, ponieważ samodzielne odkrywanie tajemnic tego miejsca, pozwalanie zaskakiwać się rożnymi zwrotami w fabule i dotarcie do najciekawszych momentów sprawiło mi tyle radości i przyjemności, że byłoby okrutne odbierać to innym. Mam nadzieję, że i Wy wiele razy wybuchniecie w trakcie lektury śmiechem, jak ja to robiłam.

Książkę dostałam na ostatnie urodziny z polecenia Quaffery'ego, któremu za to bardzo dziękuję! Powtórzę za nim: nie psujcie sobie zabawy i nie przeglądajcie jej przed przeczytaniem. Odkrywajcie wszystkie rysunki po kolei, dajcie się zaskoczyć. Ta lektura pozwala się poczuć jeszcze raz jak dziecko! I pamiętajcie o odszyfrowaniu nazwisk buchlingów - będziecie mieć ubaw po pachy, zaręczam :)

Słowa uznania dla wydawnictwa: strona techniczna robi ogromnie wrażenie, i projekt, i tłumaczenie, i korekta (jedna literówka tylko), i dodanie wstążki jako zakładki, i papier. No, sami zobaczcie w księgarni. Ja mojego egzemplarza się na pewno nie pozbędę.

Ocena: 5,5-6/6

Urodzinowa książka - wyniki

Moi drodzy, dziękuję za duży odzew na konkurs - zgłosiło się 20 osób (te odpowiedziały na pytanie, co było dla mnie znakiem, że mają chętkę na książkę) razem z dwoma spóźnialskimi paniami ;). Poza tym dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa o Mikropolis, wirtualne klepanie po pleckach, życzenia wytrwałości i wszystkie inne :) Gdyby ktoś mi rok temu powiedział, że blog stanie się istotną częścią mojego życia, nie jestem pewna, czy bym uwierzyła. To była bardzo dobra decyzja!

Wasze odpowiedzi częściowo się pokrywały, sami mogliście zauważyć jak wiele osób zwraca uwagę na fakt, że chce więcej pamiętać z książek. Odnoszę wrażenie, że dzięki pisaniu o przeczytanych tytułach, mam mniej konsumpcyjny do nich stosunek. Wiecie: przeczytana, zaliczona, następna. Kupiona, odłożona na półkę, następna. Czasami tak właśnie myślałam o moim czytaniu, teraz te obawy odeszły w niepamięć. Pamiętam wszystkie książki przeczytane w tym roku! No, dobra dość tych wynurzeń, i tak wiem na co czekacie, hehe.

Chciałabym zwłaszcza wyróżnić:
  • Bazyla - za szczerość ;)
  • Sen Endymiona - za konkretne podejście do tematu
  • izusr - bo też miałam podobne pobudki!
  • Elinę - jakoś mnie ujęłaś :]
  • Alinę - za zakręconą historię powstania bloga
  • Podsłuch - za humor, oczywiście!
  • Anetę - jako jedyna podała powód nudy :)
  • Claudette - za szczegółową odpowiedź
  • Lili - za to "wyżycie się" sesese
  • szfagree - za młodzieńcze spojrzenie
  • Maleństwo - sami przeczytajcie ;)
  • Izę - za ostatnie zdanie
Ok, [fanfary] wygrała Lili! Gratuluję i proszę o podesłanie mi adresu na mojego maila (lewy górny róg). A Was zapraszam do dalszego odwiedzania mnie i bądźcie czujni - to nie był ostatni konkurs!

25 grudnia 2010

Arto Paasilinna - Fantastyczne samobójstwo zbiorowe

Wydawnictwo: Kojro, 2007
Pierwsze wydanie: Hurmaava joukkoitsemurha, 1990
Tłumacz: Bożena Kojro
Liczba stron: 254

Intrygujący tytuł, prawda? Przez pierwsze 100 stron sam pomysł też był dla mnie intrygujący i zabawny. Polega on na tym, że w jednym czasie i miejscu dwóch Finów chce zejść z tego świata. Natykają się jednak na siebie i ich plan spala na panewce (uwielbiam j. polski za takie wyrażenia ;). Zakładają więc grupę Anonimowych Śmiertelników, zwołują kongres niedoszłych samobójców w Helsinkach, który gromadzi tłumy Finów. Wreszcie grupa ponad 30-stu osób decyduje się na popełnienie zbiorowego samobójstwa. I tak jeżdżą po całej Europie, szukając odpowiedniego miejsca do tego celu i czekając na wenę, aby wreszcie się na ten krok odważyć.

Przyznaję, nieraz śmiałam się podczas lektury, bowiem absurdalność niektórych scen jest rodem z Monty Python'a. Ich wyjątkowe rozmowy, osobliwe zachowanie i niecodzienne pomysły rozbawiłyby chyba każdego. Zwłaszcza rozwaliła mnie idea Chmielowego Jeziora - godne naśladowania!
- Panie pułkowniku! Młodszy sierżant Jääskeläinen melduje się w sile jeden plus dwanaście...
Urho poczuł się głupio. Cholera, przecież jest cywilem, jest właścicielem tego pola i gospodarzem całego gospodarstwa! Czy musi nadskakiwać nieznanemu oficerkowi tu, na środku pola? Z czerwoną gębą wycofał się w bezpieczne towarzystwo krów. Niech to diabli, bydło także zameldował! (s. 105-106)
Oczywiście, nie wolno tu zastanawiać się nad prawdopodobieństwem fabuły, wszystko trzeba wziąć w wielki nawias, nie doszukiwać się uogólnień, nie parskać na brak głębi bohaterów, nie kpić z ich problemów, które tak łatwo jest rozwiązać wg autora. Prawda jest jednak taka, że po tych powiedzmy 100 - 150 stronach zaczęło mnie to denerwować. Nie potrafiłam tak długo godzić się na to puszczanie do mnie oka, nastrój wesołości całkowicie mnie opuścił i pojawiło się znużenie. Nagle ciekawy pomysł zamienił się w moich oczach na sztuczne próby rozśmieszania mnie. A gwoździem do ... poniższej oceny, że tak powiem był przyjęty przez Paasilinna'ego na potrzeby książki humorystycznej styl, który można streścić słowem "kronikarski". Zrobili, pojechali, kupili kiełbasy, poszli spać, wsiedli do autokaru, wysiedli z autokaru itd. w koło Macieju. Ostatnie 60 stron już wymęczyłam z tego powodu. I żeby choć zakończenie zwaliło mnie z krzesła, ale nie - było przewidywalne, jest dokładnie takie, jakie zakładałam po 50 stronach Fantastycznego samobójstwa zbiorowego... Ciekawostką natomiast jest przedstawione w niej postrzeganie swojego narodu i ojczyzny przez Finów; przypomina ono spojrzenie Polaków na siebie i Polskę teraz lub jeszcze parę lat temu (jak kto woli). Sama negacja: u nas jest beznadziejnie, my jesteśmy beznadziejni dla siebie, tylko niszczymy, nie ma mowy o jakichś naszych zaletach, za granicą też jesteśmy obciachowi, marnujemy publiczne pieniądze, chlejemy i obijamy się ;)

Wydanie: twarda, porządna okładka, nienaganne tłumaczenie i bardzo dobra korekta. No, ale nie te rzeczy budują ostateczną ocenę książki.

Ocena: 3/6

23 grudnia 2010

Pierwsze urodziny Mikropolis


Jestem trochę zaskoczona, że udało mi się dotrwać do tego momentu, zwłaszcza, że miałam już chwile zwątpienia. W końcu jestem tylko jednym z setek/tysięcy amatorów wrzucających swoje wypociny do Internetu. Blog jednak spełnił swoje zadanie: uważniej czytam, więcej pamiętam z tych książek, już mi tak łatwo zakończenia nie uciekają z głowy i po kilku miesiącach od lektury jestem w stanie się sensownie (mam nadzieję) wypowiedzieć na temat danego tytułu czy autora, a nawet dołączyć do dyskusji na takie tematy.
Wartością dodaną okazały się inne poznane blogi i ich autorzy, poleciliście mi sporo książek, cieszę się, że mogłam Was poznać. Poza tym przyjemnie było czasem przeczytać/usłyszeć o sobie dobre słowo, mobilizowało mnie to do dalszego pisania. Myślę nawet, że w ciągu roku moje "recenzje" nieco się zmieniły i wypracowałam sobie jakiś swój styl. P.S Zapomniałam dodać: w sierpniu nawiązałam współpracę z czterema wydawnictwami i otrzymałam od nich w sumie 20 książek! A trzech tłumaczy recenzowanych przeze mnie książek się do mnie odezwało. To by było niemożliwe bez bloga :) Tyle tytułem okolicznościowych wyznań.

Kilka statystyk:
  • napisałam 79 postów (wraz z tym)
  • najwięcej przeczytałam książek obyczajowych (14)
  • najwięcej książek było ze Stanów (17)
  • najaktywniejsza jestem w wyzwaniu dotyczącym noblistów (6 recenzji)
  • najpopularniejsze posty to 1. John Milton - Raj utracony (259 wyświetleń; liczone od maja); 2. Benjamin R. Barber - Skonsumowani (117); 3. Stieg Larsson - trylogia Millenium (99)
  • zostawiliście 436 komentarzy
  • pochwaliłam się dwoma stosikami
  • było 8015 odwiedzających i 14238 wyświetleń
Czas na konkurs. Pierwsze urodziny i do zdobycia jest też jedna książka. Tym razem będzie pytanie:

Co skłoniło Cię do prowadzenia bloga? Żeby nie dyskryminować bezblogowców pytanie dla nich brzmi: co sprawia, że (jeszcze) nie masz bloga? ;)

Wybiorę najciekawszą odpowiedź. Do wygrania jest 1. część serii kryminałów o drużynie A Misterioso Arne Dahl'a. Czas macie wydłużony zg na święta: do północy 27 grudnia.

Pozdrawiam Was i dziękuję za odwiedziny przez ostatni rok!

* źródło zdjęcia


***
Wyniki

18 grudnia 2010

Eamon Javers - Agent, handlarz, prawnik, szpieg. Tajemniczy świat korporacyjnego szpiegostwa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: Broker, trader, lawyer, spy, 2010
Liczba stron: 409
Tłumacz: Agnieszka Andrzejewska

Zacznę od bzdury, ale bzdury, na którą każdy z nas zwraca uwagę: okładka. Jest absolutnie wyjątkowa! Fajny układ (do wywalenia tylko zachęcający cytat z jakiejś gazety, nie lubię takich robaków na haczyku) i kolor, zawsze zwracam uwagę na czarne okładki. Od tego oka idą promienie, które symbolizują podsłuchiwanie, ale widać je tylko pod odpowiednim kątem i pod naszym dotykiem. Grzbiet książki wyróżnia się na półce: są to różowo - czarne pasy z tym okiem. Na serio, kiedy ją dostałam, pierwsze chwile spędziłam na dokładnym studiowaniu okładki i pomacaniu każdego jej centymetra ;)

Temat korporacyjnego szpiegostwa jest dla mnie pewnym novum; zdawałam sobie sprawę, że firmy się szpiegują, ale nie sądziłam, że ten rynek jest tak duży i wart takich pieniędzy. Brudną robotę odwaliła za mnie nauczycielka, która przekopała internet i potwierdza istnienie tych wszystkich dokumentów online z przypisów. Książka dzieli się na część wstępną (tłumaczącą o co chodzi na przykładzie, na zasadzie przynęty), część historyczną (jak to się wszystko zaczęło, a zaczęło się dawno!) i część opisującą współczesne czasy (do 2008 roku). Znajdziecie tu wiele znanych Wam przynajmniej ze słyszenia korporacji (np. Nestle), zobaczycie jak wygląda komercyjne szpiegostwo w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech i Rosji. Nieraz poczujecie się jakby ktoś Wam czytał scenariusz jakiegoś filmu szpiegowskiego, może nie z Bondem, bo ratowania świata tu nie ma. (Zresztą, nierzadko na podstawie różnych afer powstawały amerykańskie filmy.) Cel tego wszystkiego jest jeden: pieniądze. Szpieguje się więc konkurentów, potencjalnych kontrahentów, firmy, które chce się kupić, własnych pracowników, przyszłych i byłych też, a także rządy. Motywem jest albo możliwość zarobienia pieniędzy (najczęściej na giełdzie, ale też na rynku konsumenckim), albo zminimalizowanie ewentualnych strat. Chyba największe wrażenie zrobił na mnie opis śledzenia jakiejś osoby w Londynie.

Javers zwraca też uwagę na wątpliwości, które pojawiają się z każdym razem, kiedy sektor prywatny działa na styku z sektorem publicznym. Jest to bardzo częste, ponieważ większość pracowników prywatnych agencji wywiadowczych stanowią byli (a czasem i obecni!, działający jako wolni strzelcy i za pozwoleniem swojego kierownictwa) pracownicy służb specjalnych (CIA, byłe KGB, MI6). Unaocznił przypadki wpływu obcych państw (Chiny, Arabia Saudyjska) na tor pewnych wydarzeń w Stanach. Pyta również o lojalność szpiegów w stosunku do ojczyzny, skoro pracują po prostu dla tego, kto płaci i nie interesuje ich, co klient zamierza z daną informacją zrobić. Przede wszystkim cała jego książka jest dowodem na to jak pieniądz rządzi światem, jak zmienia się on, ale niekoniecznie na naszych oczach (bowiem jest to bardzo dyskretny sektor gospodarki) i najważniejsze: że faktycznie informacja to obecnie najdroższe i najbardziej poszukiwane dobro.

Cieszę się, że takie książki są wydawane w Polsce w tym samym roku, w którym miały swoją premierę. Natomiast jej minusem, o którym muszę napisać jest czasem zbytnia szczegółowość. Nie dotycząca samych przypadków szpiegowania, ale prób sztucznego uatrakcyjnienia tekstu, np. opisem pogody, gdy X jechał do biura, potraw, które szpiedzy jedli, podsłuchując czyjąś rozmowę. Warto za to pochwalić tłumaczenie: nie gubiłam się w opisie wielu różnych działań na giełdzie itp.; korekta jednak pod koniec książki się rozleniwiła i przepuściła kilka kwiatków.

Ocena: 4,5/6

17 grudnia 2010

antologia - Historia kina. Wybrane lata

Wydawnictwo: wydanie specjalne miesięcznika KINO, 1998
Liczba stron: 303

Lektura tej książki zajęła mi kilka miesięcy. Raz, że dobra dusza pożyczyła mi to bezterminowo (dziękuję O.!), więc nie musiałam się spieszyć, dwa, w trakcie czytania wypisywałam sobie maczkiem na małych karteluszkach setki tytułów i nazwisk reżyserów. Jest to świetna pozycja na początek: wcześniej nie czytałam jeszcze żadnej historii kina, jedną mam u siebie, inne są też w planach. Taki Płażewski czy Lubelski wydali szczegółowe, opasłe tomiszcza, natomiast czytane przeze mnie Wybrane lata to próba syntezy całej historii tej dziedziny, zwrócenie uwagi na najistotniejsze trendy i zmiany zachodzące w kinie XX wieku, które dają czytelnikowi możliwość ogarnięcia tego wszystkiego w jednej, nie za dużej objętościowo, książce. Dużo się z niej nauczyłam.

Każda dekada rozbita jest na kilka wybranych lat (np. lata 60. na 1963, 1966 i 1969 rok) i każda omówiona jest przez inna osobę. Autorzy rozdziałów to np. Alicja Helman, Andrzej Kołodyński, Tadeusz Lubelski, Jerzy Płażewski i Tadeusz Sobolewski; nazwiska zapewne znane każdej osobie interesującej się trochę bardziej kinem. Dany rok omówiony jest najpierw z punktu widzenia ówczesnych wydarzeń historycznych, ich wpływu na tematykę filmów, rodzące się trendy lub losy tych rozpoczętych wcześniej, ewentualne techniczne wynalazki w tej dziedzinie oraz wspomnienie, a czasem tylko wyliczenie tytułów wyróżniających się swoim poziomem w danym roku i powodów tegoż. Do tego dochodzą dwa podrozdziały: autor omawia wybrane arcydzieło tego roku oraz wyjaśnia hasło roku. Hasłem mogło być nazwisko (np. Hitchcock), nurt (neorealizm), gatunek (film noir) lub tendencja w kinie(odnowa westernu). Całość zawiera mnóstwo zdjęć (wszystkie czarno - białe) oraz indeks tytułów. Drogi papier i dobra korekta, która jednak na ostatnich stronach przepuściła kilka rzeczy (w tym błąd ortograficzny). Na minus zaliczyłabym zaledwie wspomnienie o Andrieju Tarkowskim, i to tylko ze dwa razy ;)

Historię kina oceniam bardzo pozytywnie, wyjaśniła mi wiele rzeczy, pozwoliła nawet docenić filmy, których nie lubiłam. I choć nadal ich nie lubię, to teraz rozumiem ich wielkość. Ukazała mi takie poziomy niektórych arcydzieł, których wcześniej, w swoim niedoświadczeniu nie dostrzegałam. Zwłaszcza przystępnie wyjaśnia postmodernizm, wskazuje jego początki i ewolucję aż do stanu na rok 1998 (ostatnia omawiana data). Dla mnie to zawsze był niezrozumiały dziwoląg i dorabianie ideologii, teraz jest to dla mnie zdecydowanie jaśniejsze, nawet jeśli porywa mnie tylko wybiórczo i tylko do pewnego momentu. Chciałabym wyróżnić zwłaszcza ostatni rozdział pióra Tadeusza Sobolewskiego, z którym, jak się okazuje, dzielę sporo poglądów, z tym, że on ma łatwość ubrania w słowa to, co mi się telepie we łbie od paru lat i co jest dla mnie źródłem wielu moich wątpliwości w dziedzinie sztuki i kultury.
(...) Internet sprawia, że najbardziej ezoteryczne przedsięwzięcia nabierają światowego zasięgu lub przynajmniej mają taką szansę. Bycie z boku, poza głównym nurtem, staje się niemal cnotą. Jest to zrozumiała reakcja na telewizyjną nudę, lejącą się z 50 kanałów i zmonopolizowanie światowej dystrybucji filmowej. Ta demokratyzacja niesie z sobą zagrożenie, grozi rozbiciem dotychczasowego universum, zniwelowaniem wszelkich hierarchii. Żyjemy w "kulturze fanów", w której wszystko się podoba, a "każda potwora znajdzie swego amatora". W tej kulturze arcydzieło, którego cechą jest także przystępność, staje się niemożliwe, a samo pojęcie arcydzieła - bezużyteczne; to, co dla mnie jest arcydziełem, nie musi nim być dla ciebie, i nie musimy się na ten temat porozumiewać! (s. 278)
Całe to zakończenie jest dość pesymistyczne i ja ten pesymizm, niestety, podzielam. Kończąc: polecam, warto tej pozycji poszukać, szkoda, że nie można tego już nigdzie kupić.

Ocena: 5-5,5/6

10 grudnia 2010

Flannery O'Connor - Trudno o dobrego człowieka


A Good Man Is Hard To Find, 1955
Liczba stron: 14

Opowiadanie przeczytane zg na moje obecne zajęcia z literatury amerykańskiej. Będzie się tu można spodziewać kilku recenzji ekstra do końca marca właśnie z tego rejonu; dla mnie to po prostu sposób na zapamiętanie czegoś więcej niż tylko tytułu (jak i cały ten blog, zresztą). Niektóre mnie cieszą (np. Szkarłatna litera już zaczęta; dzięki boo!), perspektywa innych mnie dobija (vide Hemingway). W przypadku O'Connor dobrze się złożyło, że musiałam to przeczytać, bowiem opowiadanie trzyma czytelnika swoimi łapami od początku, zwodząc go i sugerując sielankową opowieść o rodzinnym wyjeździe. Szybko jednak całkowicie nim wstrząsa, pokazując pazury, nabitą broń i sarkazm.

Zaczyna się łagodnie dzięki głównej bohaterce - starszej kobiecie wybierającej się ze swoim synem i jego rodziną na wakacje na Florydę. Po drodze mają jednak wypadek... Relacje między nimi pokazane są w subtelny sposób, ich charaktery wyzierają z krótkich opisów, pewnych ich nieuświadamianych sobie gestów, wyboru ubrań, sposobu mówienia, wreszcie zachowania. Czuć w tym amerykańską prowincję, nostalgię za dawnym porządkiem kultywowanym na Południu. Z drugiej strony jest prąca do przodu młodość, życie nieznoszące próżni i oglądania się za siebie. Zagubienie (?). [Zobaczymy ile z moich refleksji potwierdzi się na wiosennych zajęciach.] Całość okraszona szczyptą gwary, zdaje się południowej, w wykonaniu złych charakterów. Przyznaję, że tekst zrobił na mnie spore wrażenie; obecnie mam lekką fazę na amerykańską historię, którą to opowiadanie umiejętnie podtrzymało.

Ocena: 5/6

6 grudnia 2010

Philip K. Dick - Prawda półostateczna

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, ? (czemu P. ukrywa rok wydania?!)
Pierwsze wydanie: 1964
Liczba stron: 216
Tłumacz: Jarosław Jóźwiak

Można się załamać, patrząc na taką okładkę: nie wiadomo śmiać się czy płakać... Nie dość, że wygląda po prostu idiotycznie, to jeszcze nie ma NIC wspólnego z treścią książki. Do tego opis wydawnictwa na okładce świadczy tylko o tym, że osoba to pisząca, książki na pewno nie czytała, a dodatkowo zaspoilerowała informacją ze strony... 212! To wszystko plus fatalna korekta wpływa na moje negatywne nastawienie do Prószyńskiego. Muszą chyba jednak mieć dobre zyski, bo nie widać u nich specjalnej dbałości o wydanie swoich książek. Gdyby zaczęli tracić na takiej postawie, zapewne coś by w tej kwestii zmienili.

Dość o tym, czas na książkę. Przyznaję się bez bicia, to mój pierwszy Dick. Ważna uwaga nr 1: to nie jest, niestety, Lem. Czytelnik nie znajdzie tu ani głębokich analiz ludzkiego zachowania, ani filozoficznych pytań, ani metafizyki, ani symboliki. Info nr 2: to sensacyjne s-f. Akcja goni akcję, relacje międzyludzkie nie są zbyt istotne, raczej odmalowane po łebkach, autor chce nas bardziej zaskoczyć zakrętami w fabule i stawia na dialogi oraz myśli wewnętrzne bohaterów. Jako rozrywka - jak najbardziej, zębami nie zgrzytałam, podczytywałam intensywnie w autobusie oraz przed snem z czystej ciekawości co będzie dalej. Dick puszcza tez wodze fantazji w kwestii wynalazków, czasem tłumaczy ich działanie, a jak nie potrafi, to stwierdza, że wynaleziono to przed III wojną światową, a fabryka wraz z załogą zginęła, więc nikt tego nie wie ;) A fakt, nie napisałam nic o fabule. Rok 2025. Ludzkość podzielona jest na dwie grupy: Yansowców podległych Brose'owi (kawał drania wypchany sztucznymi narządami) oraz całą resztę, żyjącą pod ziemią. Ci pierwsi wciskają kit tym drugim, że wojna trwa nadal, ziemia jest napromieniowana, blaszaki (roboty) ciągle walczą między sobą (Zachód ze Wschodem, takie reminiscencje zimnej wojny). Prawda jest taka, że Ziemia jest jednym wielkim parkiem podzielonym na olbrzymie posiadłości, a'la małe królestwa, przeznaczone dla elity. Szkoda, że tak mało miejsca poświęcił samym blaszakom. Lektura to niedługa, rozrywkowa, napisana sprawnie, może w latach 60., budziła większe emocje, ale w XXI wieku już nikogo nie przyprawi o opad szczęki, zwłaszcza kiedy zna się Lema, pisarza mającego wtedy już za sobą popełnienie arcydzieła o tytule "Solaris".

Do podusi i w kolejce jak najbardziej, czytajcie Dick'a, bawcie się, zastanawiajcie się co Wy byście czuli i zrobili w danej sytuacji. Sama na pewno sięgnę jeszcze po twórczość pana D., ale to nie będzie mój autor s-f namber łan. Hawk! [polemika i wyrzucanie mi, że nic nie zrozumiałam mile widziane ;]

Ocena: 4-4,5/6

28 listopada 2010

Ursula K. Le Guin - Dary

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2006
Pierwsze wydanie: 2004
Liczba stron: 152
Tłumacz: Maciejka Mazan

Kroniki Zachodniego Brzegu, cz. 1

Z pochwalnymi recenzjami jest pewien problem. Łatwo w nich przesłodzić, przedobrzyć. Można być posądzonym o całkowity brak obiektywizmu lub, co gorsza, nazwanym grafomanem, piszącym laurki swojemu ulubionemu autorowi. Bez owijania w bawełnę od razu więc uprzedzę, że Le Guin po czytelniczemu właściwie wielbię, choć znam jak na razie jedynie trzy jej książki. Zamierzam przeczytać wszystkie, jakie się da, ponieważ jej proza niezmiennie mnie zachwyca. Każda ze znanych mi pozycji dostała ode mnie 6 lub się o tę ocenę ociera, to mówi samo za siebie.

Kiedy czytam Le Guin, mam nieodparte wrażenie, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu, a silny i spokojny głos mówi: "słuchaj, opowiem ci historię". W jej powieściach zawsze królują właśnie spokój, pewność i odpowiedzialność. Brak tu pstrokacizny, krzyku, zbędnych słów czy zarozumiałości. Nie znajdzie się w nich łatwych rozwiązań jak kawa instant, tylko zalać wodą i gotowe. Nie, to nie w stylu tej pisarki, ona oczekuje od czytelnika pewnego wysiłku przy odkodowywaniu kolejnych, głębszych poziomów danej historii. Powracające motywy to wiedza i jej brzemię, odpowiedzialność wobec własnego talentu, zrozumienie siebie samego i akceptacja własnej ścieżki, relacje panujące w społecznościach. Można mówić rzeczy mądre bez schmittowskiego sosu czy zaklepki a'la Coelho, a i gatunek fantasy nie determinuje błahej treści.

Wracając jednak do Darów: powieść wyróżnia Niziny, gdzie mieszkają zwykli ludzie, i Wyżyny, świat ludzi obdarzonych darami. Każdy ród ma inny talent, a w każdym rodzie jest lider, którego dar jest najsilniejszy. Akcja dzieje się wśród czarodziejów, choć pretekstem by o nich opowiadać jest pojawienie się na Wyżynach złodzieja Emmona. Jego przewodnikiem zostaje Orrec, chłopiec z przewiązanymi opaską oczami, oraz jego przyjaciółka Gry. Początkowo można być trochę przytłoczonym liczbą nazwisk, imion, miast i różnych darów, potem krystalizuje się trzon opowieści i ich zapisywanie okazuje się już niepotrzebne. Na pierwszy plan wysuwa się relacja ojciec - syn. Orrec powinien w przyszłości zająć miejsce swego ojca, chronić swój ród darem odczyniania, bronić delikatnego balansu między przyjaciółmi a wrogami. Obawia się jednak, że nie odziedziczył ojcowskiego talentu. Z kolei Gry nie chce wykorzystywać swojego w sposób, jaki życzyłaby sobie jej matka... Pierwszym poziomem jest tu więc trud dorastania, mierzenie się z trudnym światem dorosłym.
(...) teraz dochodzę do tego miejsca opowieści, przez które nie chcę przechodzić. To pustynia. I żaden wir mnie przez nią nie przeniesie. (s. 110)
Le Guin po mistrzowsku wplata w opowieść przyjemną dla młodych wątki zrozumiałe już dla kogoś bardziej doświadczonego. Nie idzie na łatwiznę, pisząc jak to bycie czarodziejem jest cool i jak to ułatwia życie. Skręca w drugą stronę, pokazując dar jako przekleństwo, jak służy to nie temu, czego naiwnie chciałoby dziecko. Styl jak zawsze wysmakowany, bardzo dobrze oddany przez tłumaczkę. O prostych rzeczach zawsze najtrudniej pisać, a królowej fantastyki tradycyjne wychodzi to nadzwyczajnie. Do tego obcy jest jej zwyczaj współczesnych pisarzy fantasy do pisania grubaśnych tomiszczy, choć ma to i swoje minusy - zwyczajnie mi smutno, że to już koniec historii. Jakże żałuję, że nie przetłumaczono jeszcze części drugiej i trzeciej. Chyba nawet się odważę skrobnąć w tej sprawie do Prószyński i S-ka.

Ocena: 5,5-6/6

Inne książki tej autorki:


26 listopada 2010

Arne Dahl - Misterioso

Wydawnictwo: MUZA SA, 2010
Pierwsze wydanie: 1999
Liczba stron: 334
Tłumacz: Dominika Górecka

Kiedy książkę zamawiałam w MUZIE, byłam zwyczajnie ciekawa. Potem wydawnictwo zamilkło, długi nie dostawałam paczki, a w tym czasie pojawiły się jej recenzje na innych blogach. Średnie lub negatywne. Z tego powodu, kiedy już Misterioso do mnie przyjechało, nie byłam nastawiona zbyt entuzjastycznie i między innymi dlatego pierwsze 30 stron szło mi jak po grudzie i wszystko mnie w niej wkurzało. Potem jednak autor pokazał swoje umiejętności i wciągnęłam się.

Osią fabuły jest drużyna A (jej członkowie też nabijają się z tej nazwy;), tajna jednostka szwedzkiej policji utworzona, początkowo tylko ad hoc, w obliczu grasującego seryjnego mordercy, który upodobał sobie rekinów tamtejszej finansjery. Czytelnik towarzyszy głównie jednemu policjantowi - Hjelmowi, nazwanym maskotką mediów po jednej z jego akcji. Nie jest on specjalnie interesujący, momentami wręcz antypatyczny, zwłaszcza w porównaniu z jego kolegami. Co się udało Dahlowi , to przedstawienie pracy policji, uchylenie rąbka tajemnicy. Zdaję sobie sprawę, że pewnie każdy policjant może mieć ubaw z tego, co piszę, dla mnie jednak była to pewna nowość w kryminale. Zazwyczaj zagadki w nich rozwiązują się niemal same, w ciągu krótkiego odcinka czasu, nie wymaga to żmudnej i nudnej pracy, trzeba tylko dać błyskotliwego bohatera, którego nagle olśni. Tu jest odwrotnie: zajmują się oni absolutnie każdym szczegółem sprawy, przekopują się przez masę dokumentów, rozmawiają nawet z najbardziej niepozornymi ludźmi. To wszystko daje efekt w dynamicznej i pełnej napięcia scenie schwytania mordercy. Pochwalę też umiejętne opisanie relacji w samej drużynie, jej członkowie z reguły są jacyś i zapamiętywalni; mają zaskakujące hobby, swoje indywidualne cechy charakteru, kłopoty rodzinne. Oczywiście, autor nie wyzbył się stereotypów: tak jak w filmie "Metoda", sprawdza się tu zasada, że jeśli w grupie jest ładna kobieta, to musi być i seks z jej udziałem...

Nie podobały mi się też dwie charakterystyczne cechy tej książki. Po pierwsze sceny naturalistyczne, nierzadko opisujące czynności fizjologiczne; miałam wręcz ochotę opuścić te fragmenty, po cholerę to było, to nie wiem. I dwa: bardzo szczegółowe, typowo męskie, sceny seksu, które wydawały mi się zwyczajnie zbędne. Nie licząc kilku posunięć, które uznałam za nieco naciągane, jest to jednak trzymający poziom kryminał i wciągający złodziej czasu. Jeśli będę mieć okazję, nie pogardzę lekturą części drugiej (nie obrażę się jeśli będzie napisana z punktu widzenia kogoś innego niż Hjelm), jednak nie jest to jakieś must read w dziedzinie kryminałów , moim zdaniem. Wydanie jest bez zarzutu, nie licząc raczej tandetnej okładki (ale przyznaję się bez bicia - dałam się na nią złapać, więc pewnie spełnia swoje zdanie).

Ocena: 3,5/6

23 listopada 2010

Dan Moore - Łamigłówki. Księga

Wydawnictwo: MUZA SA, 2010
Pierwsze wydanie: 2010
Liczba stron: 192
Tłumacz: Anna Czajkowska

Pamiętam miny moich znajomych ze studiów, kiedy oni wypożyczali z Biblioteki Uniwersyteckiej opasłe tomiszcza o dyplomacji czy prawach człowieka itp., a ja jakieś zakurzone egzemplarze z lat 60. z zagadkami, których nikt nie wypożyczał przez lata ;) Lubię brać się za bary z jakimś zadaniem, nawet jeśli ostatecznie się poddaję i sprawdzam na końcu rozwiązanie. Łamigłówki Moore'a uświadomiły mi moje ograniczenia, ale też pozwoliły pozytywnie się zaskoczyć innymi moimi umiejętnościami. No i warto dodać, że jak tylko je otwierałam, byłam stracona dla świata nawet przez parę godzin!

Zagadki podzielone są na logiczne, dotyczące pamięci, przestrzenne, matematyczne, językowe oraz związane z myśleniem lateralnym, twórczym i ogólnie rozwiązywania problemów. Te przestrzenne powyżej poziomu oznaczonego jako łatwy [EDIT: no, część średnio trudnych jednak rozwiązałam!] były dla mnie nie do przejścia, ale mi jest trudno zapamiętać każdą nową drogę, więc nie jestem zdziwiona. Ku mojej radości, natomiast, nauczyłam się rozwiązywać nawet najtrudniejsze sudoku; jednak nadal walczę z też logicznymi łamigłówkami ABC. Matematyczne nie okazały się takie straszne, językowe były dla mnie banalnie proste (ale to zdaje się efekt zwykłego oczytania). Najbardziej podobały mi się logiczne (dawno tak się mózgownicą nie napracowałam jak przy nich) i te dotyczące pamięci. Tyle razy już czytałam o tych technikach, a jednak tym razem wprowadziłam je w czyn, mając przy tym ubaw po pachy ze względu na pojawiające się w mojej głowie wizje. I wiecie co? To działa! Wreszcie zapamiętałam numer mojej karty bibliotecznej, a tak się z tym męczę od roku :) Powiem tylko, że ma coś z tym wspólnego baletnica tańcząca wokół namiotu, hehe. Teraz chyba czas zapamiętać jakiś numer telefonu...

Wydanie jest godne najwyższych pochwał: pani Elżbieta Redan od korekty w pojedynkę (!) dała radę, ładny, śliski papier (więc łatwo wymazać ołówek), księga jest na kółkach (jak niektóre zeszyty), więc się nie zamyka, całość napisana prostym językiem, wszystkie rysunki i diagramy dobrze rozplanowane, twarda okładka. Jedyne do czego bym się przyczepiła, to brak wyjaśnienia rozwiązań zagadek logicznych, tych tekstowych. Niektóre są naprawdę trudne i nawet jeśli już przeczytałam rozwiązanie, to co z tego, jak nie wiem, jak do niego samej dość.
Polecam takim wielbicielom zagadek jak ja :]

Ocena: 5/6

P.S. Donoszę, że udało mi się rozwiązać łamigłówkę ABC (na razie tę najłatwiejszą, ale jednak;)!. Wynalazłam też błędne rozwiązanie jednego zadania dotyczące ilości trójkątów, za co książka ma wielki minus, niestety.

P.S.2 Po tygodniu dodam, że spędziłam z tą książką kupę godzin i żałuję, że już mi się kończą zagadki. Jestem zajebista w hardcorowych zagadkach logicznych i problemowych, średnia w matematycznych i cienka w przestrzennych. Świetna pozycja, na serio, nie spodziewałam się tak porządnej zawartości.

18 listopada 2010

Stos(ik) nr 2

Co dziś mamy? Czwartek. Stosik jest rezultatem ostatnich trzech dni w takim razie :) Istne szaleństwo. Stos poziomy to efekt wizyty na kiermaszu (z jednym rodzynkiem). Te z boku to paczka od MUZY, która jednak się do mnie odezwała i przeprosiła za zamieszanie (MUZA, nie paczka). Zdjęcie można powiększyć.

Lecim od dołu:
1. Nędznicy Hugo - mniam, od dawna mam ochotę, nie ma to jak XIX-wieczna książka
2. Anna Karenina Tołstoja - w celach powtórki na emeryturze
3. Pięć lat kacetu Grzesiuka - rodzyneczek, kochany Mikołaj z Bilbionetki mi przysłał! DZIĘKUJĘ!
4. Martwe dusze Gogola - bo nie znam, wstyd, z ciekawą okładką to wydanie
5. Dziwne historie książki Arcta - książka o książkach zawsze mile widziana
6. Mistrzowie kina współczesnego Jackiewicza - kinomanka jestem, wiadomo
7. Według łotra Snerga - dlatego
8. Opowieści transkontynentalne: Płyń, łajbo moja Machejka - zaciekawiło mnie, możliwe, że to niezła książka z gatunku podróżniczych, jedyna kupiona w ciemno
9. Samuraj Endo - możliwie, że zainteresowanie japońskim kinem przeniesie się też na ichniejszą literaturę
10. Alicja w krainie czarów Carolla- z tego chyba się najbardziej cieszę :)
11. Bardzo dziwny świat- kilka opowiadań s-f pisarzy radzieckich i amerykańskich, ciekawam
12. Serce to samotny myśliwy McCullers - to piękna książka, chciałabym ją kiedyś powtórzyć, prawda jest jednak taka, że nie mogłam się powstrzymać...
13. Kurtyna Christie - zbieram jej kryminały
14. Z boczku Misterioso Dahl'a - 1 cz. serii, chciałam obadać, początek jest na razie cieniuchny
15. Łamigłówki Moore'a -prawie się dziś do roboty spóźniłam przez nią, świetne!
16. Wyznawcy Heller - po filmie Notatki o skandalu liczę, że będzie trzymać poziom
17. 44 Scotland Street Smith'a - dla odprężenia li tylko :)
18. nie ma na zdjęciu, ale doszło we wtorek: Kamień cierpliwości Rahimi'ego - dzięki uprzejmości tłumaczki Pani Magdaleny Kamińskiej - Maurugeon (dziękuję i pozdrawiam!)

I tu powstaje wręcz egzystencjalne pytanie: czy ja upadłam na łeb? Kiedy to wszystko przeczytam?! Przyznaję jednak, ze wolę mieć taki problem, niż go nie mieć :P

***
Pozwolę sobie jeszcze przypomnieć o mikołajkowej akcji na Biblionetce. Idea to zacna, mam przyjemność uczestniczyć w niej drugi rok. Przywraca wiarę w ludzką bezinteresowność i sprawia, że robi się mi ciepło na sercu. Jeśli możecie, weźcie w niej udział (link poniżej).


16 listopada 2010

Leena Lander - Rozkaz

Wydawnictwo: Kojro, 2006
Pierwsze wydanie: 2003
Liczba stron: 312
Tłumacz: Bożena Kojro

Rozkaz to wprost idealny przykład dla przysłowia "nie oceniaj książki po okładce". Nie czarujmy się, to, co widzimy, jest fatalne i odrzucające, sugerujące jakąś tandetną powieść grozy. Proszę Was: od tego momentu zapomnijcie o tym zdjęciu, za to przeczytajcie moją recenzję, jeśli lubicie książki psychologiczne.

Całość akcji rozgrywa się między trójką bohaterów: żołnierzem Aaro, sędzią wojskowym Emilem i więźniarką Miiną. Finlandia, 1918 rok, okres rozbrajania sił czerwonych przez Białą armię. Bez obaw, brak tam jakichkolwiek działań wojennych, wszystko rozgrywa się w dialogach, wewnętrznych myślach tych osób i ich wspomnieniach. Fabuła wychodzi od niby prostej sprawy: Aaro wraz z Miiną musieli przeżyć tydzień na odciętej od świata wyspie, zanim żołnierz ostatecznie oddał ją w ręce sędziego. Jednak oboje milczą na temat tego wydarzenia. To, co faktycznie miało tam miejsca niekoniecznie jest punktem kulminacyjnym całej historii, ważna jest przeszłość każdej z osób, ich stopniowe odkrywanie się przed czytelnikiem, surowe fińskie klimaty budujące nastrój powieści, moralne dylematy, ludzkie emocje. Największą siłą Rozkazu jest to jak zaskakuje, i to na każdym kroku. Już sobie zakładałam, że to pójdzie w tę stronę, to się okaże białym, a to czarnym, potem cośtam-cośtam, a tu autorka śmiała mi się w twarz. Nie tak szybko, czytelniku! Jeszcze nie rozgryzłeś tej książki. Jak w życiu, ludzie nie są płascy i jednowymiarowi, mają swoje tajemnice, ukryte motywy, nieznaną nam przeszłość, która ich ukształtowała.

Widzę, że w Polsce wydano jeszcze jej Niech się rozpęta burza, zapamiętam ten tytuł. Wydanie Rozkazu: odstręczająca okładka, korekta na 5+ (ze 2 błędy wyłapałam), świetne tłumaczenie, które pozwoliło wręcz odczuć zimno starego zakładu dla psychicznie chorych, wyobrazić sobie falujące morze i usłyszeć grające pianino na piętrze. Książka nominowana do tytułu mojego prywatnego zaskoczenia roku :)

Ocena: 5/6

11 listopada 2010

Boris Akunin - Gambit turecki

Wydawnictwo: Świat Książki, 2003
Pierwsze wydanie: 1998
Liczba stron: 199
Tłumacz: Jerzy Czech

Akunin zaskakuje odważnym i dość nietypowym posunięciem jak na autora kryminałów. Polega to na tym, że nie przywiązuje się do raz zastosowanego pomysłu. Część pierwsza przygód radcy tytularnego Fandorina była napisana z jego punktu widzenia, wszystkie zdarzenia były opisywane czytelnikowi w kolejności, wiedzieliśmy dokładnie tyle, co on. Natomiast druga część ma innego głównego bohatera: Warię Andriejówną, młodą kobietę o nowoczesnych poglądach. To dobra dziewczyna, ale jednocześnie próżna, niestała i niespecjalnie spostrzegawcza. Oczywiście, poznaje naszego Erasta. Akcja dzieje się w czasie wojny rosyjsko - tureckiej 1877 - 1878, tym razem Erast musi znaleźć szpiega, przez którego wojny długo nie można skończyć. Jednak nie mamy toku myślenia detektywa ani jego działań, czytamy tylko o obserwacjach Warii, która zdaje się nie dostrzegać sedna problemu, tak zajęta jest wianuszkiem adoratorów koło siebie.

Siłą tej książki jest wciągająca fabuła, całość podobała mi się dużo bardziej niż Azazel, język, wspaniałe Akuninowe odmalowanie tamtych czasów oraz sam Fandorin. Właśnie tego byłam ciekawa po pierwszej części - jak się zmienił? I faktycznie, nie jest już tym irytującym, naiwnym młodzieńcem. Ma ledwie 21 lat a zachowuje się jak dojrzały człowiek. Planowałam nawet dać 5, ale jakoś mi się ręka zatrzęsła przy ocenie i będzie 4,5, ponieważ wraz z ilością przeczytanych kartek trochę żałowałam, że na pierwszym planie są te międzynarodowe intrygi, szpiegowskie afery i wielka polityka. Kryminał powinien być bardziej kameralny jak na moje oko. W każdym razie, chętnie przeczytam część trzecią, oczywiście dla Erasta Fandorina, postaci, która zmienia się niemalże na oczach czytelnika.

Ocena: 4,5/6

Inne książki tego autora:


8 listopada 2010

Cormac McCarthy - Strażnik sadu

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 1965
Liczba stron: 293
Tłumacz: Michał Kłobukowski

Trzeba przyznać, że oprawa graficzna książek McCarty'ego jest bardzo stylowa, niemal wszystkie robią na mnie spore wrażenie. Strażnik sadu to debiut i to taki, który podobał mi się bardziej niż Krwawy południk. Możliwe, że miała tu jakieś znaczenie moja znajomość tego pisarza, wiedziałam czego mogę się spodziewać, a na co nie należy liczyć.

Ascetyczne pióro pisarza przeplata losy starego Ather'a Ownby'ego, przemytnika alkoholu Mariona i chłopca imieniem John. Każdy z nich jest jakoś powiązany z resztą, ale oni sami nie są tego świadomi. Tytułowy strażnik to właśnie Ather, moja ulubiona postać, który na swój sposób opiekuje się prowizorycznym grobem ojca John'a. Bohaterom przyszło żyć w trudnych czasach lat 30. w Tennessee, liczy się każdy grosz, ludzie są prości, przywiązani do swojego miejsca, kierujący się sobie tylko znanym kodeksem wartości. Zostało to oddane bardzo sugestywnie. Musze tez podkreślić opisy, ponieważ w nich, i to przy tej książce do mnie dotarło, McCarthy jest ich mistrzem. Między wierszami czuć zapach ziemi, wilgoć lasu, wiatr między suchymi konarami drzew i deszcz na pajęczych sieciach. Tu należą się wielkie brawa dla tłumacza, który miał zapewne nieraz trudny orzech do zgryzienia, książka roi się od trudnych terminów i zapomnianych już słów opisujących przyrodę. Do tego świetnie oddał sposób mówienia mieszkańców, z błędami, gwarami, skrótami myślowymi. Podobało mi się też, że tym razem pisarz dał mi szansę nieco bardziej poznać stworzonych przez niego ludzi, niby wielkiej różnicy w sposobie pisania nie ma, a jednak ich motywacje był dla mnie czytelniejsze, zwłaszcza że dorzucił nieco wewnętrznych myśli bohaterów. Tradycyjnie korekta na sześć.

Ocena: 4,5/6 (opisy na jeszcze wyżej)

Inne książki tego autora:

2 listopada 2010

Atiq Rahimi - Ziemia i popioły

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 2000
Liczba stron: 77
Tłumacz: Magdalena Kamińska - Maurugeon

Swego czasu zgłosiłam się do wyzwania dotyczącego nagród literackich i z setek propozycji wybrałam sobie Kamień cierpliwości właśnie Rahim'a. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do tego tytułu i po lekturze Ziemi i popiołów jeszcze bardziej tego żałuję. Stanowczo trzeba będzie wydobyć tę książkę spod ziemi...

Ziemia to bardziej dłuższe opowiadanie niż powieść, takie na 1,5 godziny. Smutne, ale nie przytłaczające. Niemalże całość jest zapisem wewnętrznych myśli Dastgira, starszego człowieka, który wędruje razem ze swoim 5-letnim wnuczkiem Jasinem w stronę kopalni, gdzie pracuje ojciec dziecka. Rzecz się dzieje, oczywiście, w Afganistanie, w latach 80. , a więc w czasie wojny z ZSRR. Jego myśli to pokłosie tragicznych wydarzeń w ich wiosce. Nie chciałabym zdradzać szczegółów, choć nie chodzi o to, że dokładna treść wydarzeń jest aż tak istotna (nie licząc końca - obstawiałam coś innego), ale nie chciałabym Was pozbawić możliwości odkrywania po swojemu wszystkich stanów emocjonalnych Dastgira. Jest ciepłym, szczerym człowiekiem, kimś, kto nauczył się już pokory, kto stara się powstrzymać swój gniew i nie kierować go na bogu ducha winne osoby. Autor czasem zamazuje granicę między jego snami a jawą, kiedy starzec drzemie w czasie podróży, a jego sny są bardzo znaczące. Umiejętnie, oszczędnymi słowami opisuje tło historii, pozwalając czytelnikowi poczuć kurz na drodze, senność pustego mostu, brud na twarzach górników.

Książkę wydano wspaniale, godna pochwały okładka, nienaganna korekta, tłumaczenie na wysokim poziomie z bardzo pomocnymi przypisami. Jedyne minusy to cieniuchność książeczki (dla mnie mogłoby to być rozwinięte do rozmiaru książki, ciekawam ich dalszych losów) oraz niebagatelna cena w stosunku do rozmiarów opowiadania.

Ocena: 4,5-5/6

31 października 2010

Hjalmar Söderberg - Zabłąkania

Wydawnictwo: Kojro, 2010
Pierwsze wydanie: 1895, Szwecja
Liczba stron: 156
Tłumacz: Paweł Pollak

Zabłąkania swego czasu wywołały skandal swoją amoralnością. W XXI wieku dla nas książka jest wręcz niewinna, a takie historie, jak wiemy, są na porządku dziennym. Fabuła bowiem nie jest niczym odkrywczym: ot, młody chłopak, świeżo upieczony student, dorasta i poznaje życie. Jest nikim więcej tylko bumelantem, pasożytem na łonie swojej rodziny i przyjaciół, a jednocześnie nie jest pusty i pozbawiony głębszej myśli. Jego świat krąży wokół pieniędzy, eksperymentów z młodymi dziewczętami, przesiadywania w kawiarniach. Powieść pod tym względem jest bardzo dekadencka i brakuje w niej chyba jedynie absyntu ;) Kiedy dochodzi do punktu kulminacyjnego jego próżniaczego życia, wszystko niby zmierza do oczywistego końca, a tu niespodzianka!

Niezwykle lekkie pióro Söderberg'a wydało mi się początkowo wręcz zbyt lekkie, jakby historia do niczego nie zmierzała. Jednak po chwili zaczyna do czytelnika docierać jego umiejętność dyskretnego opisywania ludzkich charakterów i obrazu społeczeństwa Szwedów przez zupełnie zwyczajne sceny (np. król spotykany na spacerach!). Fragment pewnego przyjęcia przypomniał mi pierwszą część mojego ukochanego filmu Bergmana "Fanny i Aleksander": rodzinno - towarzyskie spotkanie, przepych, światło świec, pozorna doskonałość, a pod spodem kłębowisko uczuć, niewygodne prawdy, pocałunki w zakamarkach domu. Moja druga refleksja dopadła mnie już po lekturze: ludzie przełomu wieków zachowywali się jak ćmy w pobliżu żarówki, jak dzieci we mgle, coś faktycznie musiało przełamać ten impas i tutaj można odczuć tę atmosferę.

Ocena: 4-4,5/6

P.S. Recenzja nieporywająca, ale gwoli usprawiedliwienia dodam, że po sobotniej parapetówce jestem w stanie mocno wczorajszym.

21 października 2010

Andrzej Brzeziecki - Lekcje historii PRL

Wydawnictwo: W.A.B., 2009
Liczba stron: 359

Specjalnie nie przesadzę, jak powiem, że ta książka niemalże rzuciła się na mnie z półki z okrzykiem "nie wyjdziesz beze mnie!". Krążyłam bowiem sobie między regałami i widziałam ją, ale zastanawiałam się czy na pewno mam ochotę na książkę historyczną, a może będzie coś ciekawszego. Skończyło się jednak na tym, że capnęłam ją przed samym wyjściem. Chyba miała jakieś właściwości magnetyczne... I całe szczęście, ponieważ okazała się ABSOLUTNĄ REWELACJĄ!

Jest to zbiór rozmów z historykami. Każda z nich dotyczy kolejnego odcinka historii PRL: 1944-45, 1946-1947, 1948-1951, 1953-1957, 1957-1966, 1967-1969, 1970, 1971-1979, 1980-1981, 1981-1983, 1983-1985, 1986-1989, 1989-1990 i ostatnia będąca podsumowanie tych wszystkich lat razem. Brzeziecki rozmawia z takimi autorytetami jak Antoni Dudek, Andrzej Paczkowski, Marcin Zaremba czy Jan Kofman. Nie jest to suchy zbiór faktów, wiecie, rzucenie datą i omówienie coś się wtedy stało. W takim przypadku pytania autora sprowadzałyby się do "i co było dalej" oraz "a co wtedy zrobił X?". O nie, książka jest próbą syntezy całej obecnie wiedzy jaką mamy na temat PRL-u., jasno rozgranicza co wiemy, a co leży w sferze domysłów, bo albo nie ma nic w dokumentach o tym, albo nikt jeszcze tego nie zbadał. Ta ostatnia kwestia mnie zwłaszcza uderzyła: wydawało mi się, że ten okres historii, bądź co bądź, niedawnej, jest zbadany wzdłuż, wszerz i wspak. A tu figa. Dowiedziałam się, że jest pełno kwestii dotąd niezbadanych!

Najmocniejszą stroną Lekcji... jest obalanie mitów. Ja też nie byłam od nich wolna i jestem wręcz oszołomiona świadomością jak wiele z nich serwuje się nam w szkołach... Ponieważ to z niej je pamiętam i z podręczników do historii. Nawet własnej historii jesteśmy uczeni po łepkach, to straszne. Książka unaoczniła mi też fakt jak interesujący jest ten okres, sądziłam, że wiem o nim sporo, a tu zonk, bo nauka nigdy nie stoi z miejscu i historycy stale coś badają i znajdują w archiwach. Dodatkowo w rozmowach wielokrotnie przytaczane są świetne i znaczące anegdoty. Nie potrafię wskazać najlepszej rozmowy, bowiem wszystkie są szalenie interesujące i na najwyższym poziomie, wskażę jedynie że zwłaszcza postać Gomułki wzbudzała we mnie największe emocje. Nie mogłam się właściwie oderwać od lektury!

Wydanie - każdy rozdział poprzedza zdjęcie dotyczące danego okresu, pierwsze kilka stron rozmowy w prawym górnym rogu przypomina 3-4 najważniejsze daty i najlepsze: po każdym rozdziale jest lista kilku książek, aby wiedzieć więcej. Książka jest opracowana bardzo starannie, ma fajną czcionkę, taką trochę maszynową, zawiera jedynie jakieś 3-4 błędy edytorskie. Podsumowując: cud, miód i orzeszki, gorąco polecam, szczególnie wielbicielom książki Torańskiej Oni!

Ocena: 5,5-6/6

18 października 2010

Andriej Tarkowski - trzy książki


To będzie post dla fanów. Jeden z moich ulubionych reżyserów, autor filmów, które należą do mojego Top-ileśtam. Artysta, który zmienił moje postrzeganie kina, i który urzekł mnie swoim postrzeganiem świata, bowiem wiele jego poglądów dzielę. Jego filmy są tak fascynujące, że sam Bergman mówił o nim, iż Tarkowskiemu udało się wejść do pokoju, do drzwi którego on sam tylko pukał. O, a tak na marginesie, po prawej można zobaczyć sympatyczny żarcik podesłany na gronie (kliknij by powiększyć). Ale do rzeczy. W ciągu ostatnich miesięcy miałam okazję przeczytać 3 książki dotyczące tego reżysera. Jedna została napisana przez niego i wydana za jego życia, druga to jego dzienniki (zredagowane przez żonę Łarisę), trzecia to książka o nim. Ku pamięci chciałabym napisać kilka słów o każdej.

Andriej Tarkowski - Dzienniki
Wydawnictwo: Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk, 1998
pierwsze wydanie: właśnie rok 1998
liczba stron: 560

Właśnie wyczytałam, że to Polacy jako pierwsi zabrali się za wydanie Dzienników. Przełożył je i opracował dr Seweryn Kuśmierczyk, który wykonał kawał dobrej roboty. Książka zawiera solidnie opisane przypisy i tylko mogę sobie wyobrazić ile czasu zajęło dojście czyje jest każde imię i nazwisko wspominane przez Tarkowskiego. Do tego jest kalendarium życia i twórczości, indeks nazwisk i tytułów, filmów, prac twórczych i zamierzeń artystycznych. Pół roku temu licytowałam Dzienniki na allegro. Moje możliwości skończyły się przy 70 zł, ostateczna cena oscylowała gdzieś koło 150zł... Zdaje się, że jeszcze nikt nie wpadł na ponowne ich wydanie, ale kto wie, cała nadzieja w Świecie Literackim, które wypuściło nowe wydanie Czasu utrwalonego. Czy jednak warto wydać aż tyle? Wydaje mi się, że nie. Dzienniki to kopalnia wiedzy o Tarkowskim, ale jednak równie dobrze można wypożyczyć to z biblioteki, wynotować sobie rzeczy nas interesujące (jakieś nazwiska czy tytuły) jak ja to zrobiłam i już. Może kiedyś będę chciała jeszcze do nich zajrzeć, ale na razie nie będzie mi specjalnie żal, że ta pozycja nie uświetni mojej półki. Zapiski z tych 8 lat pełne są problemów reżysera z władzą, zajmuje to jego codzienne myśli i działania w takim stopniu, że musiało to być wykańczające. Niektórym to tylko wiatr w oczy... Jest to też kalejdoskop setek nazwisk, zbieranina cytatów, fragmentów książek, pomysłów, kwot, które trzeba oddać, zamartwiania się o zdrowie swoje i swojej rodziny. I między tym wszystkim są takie niesamowite wyspy. Jednego dnia planuje jak przerobić dom na wsi, by drugiego dnia ni z gruszki, ni z pietruszki omawiać tematy o wielkim...jak to ująć...napięciu metafizycznym! I ciekawa sprawa: Tarkowski nie zna się za bardzo na ludziach, czego ma sam świadomość. Ale jak kogoś polubi, pięknie o nim pisze.
21 września1984, Sztokholm
Dzisiaj była kolacja u Katinki. Było bardzo miło. Poczułem, że Sven jest bardzo samotny, wciąż przezywa, jak sądzę, tę potworność, która wydarzyła się, kiedy jego szesnastoletni syn podciął sobie żyły i umarł. Sven jest bardzo samotny, nie ma przyjaciół. Bardzo chciałbym mieć takiego przyjaciela jak on.(s.404)
Interesująca rzecz, pozwoliła mi nieco lepiej go poznać, nawet biorąc pod uwagę, że część rzeczy Łarisa wycięła, a także dojrzeć w nim normalnego, zwykłego człowieka. Książki tu nie ocenię, w końcu nie ma to sensu w przypadku osobistego dziennika, ale naprawdę polecam fanom.

Andriej Tarkowski - Kompleks Tołstoja. Myśli o życiu, sztuce i filmie
Wydawnictwo: Wydawnictwo Pelikan, 1989
Pierwsze wydanie: 1989
Stron: 314

Z przedstawionych tu przeze mnie pozycji tę polecam najbardziej. i tę bardzo chciałabym mieć na swojej półce. Choć formalnie nie została napisała przez reżysera, jest to zbiór jego wypowiedzi zebranych i opracowanych przez pana Seweryna Kuśmierczyka. Pochodzą one z książek Tarkowskiego i wywiadów z nim (gazetowych i telewizyjnych). Zostały pogrupowane w trzech działach: o sobie i zasadach życia, rzeźbienie w czasie (ogólnie o sztuce reżyserskiej) i o swoich filmach. Każdy z nich ma też mniejsze podrozdziały. Możecie sobie tylko wyobrazić ile czasu zajęło posprawdzanie tego wszystkiego, czasem dochodziło też tłumaczenie z prasy zagranicznej, poukładanie, zdecydowanie co, gdzie się znajdzie. Benedyktyńska praca. Do tego pan Seweryn dodał bardzo sensowny wstęp, którego polecam nie omijać. Jakość jego pracy przesądza, że będę pewnie chciała w przyszłości sięgnąć po jego książkę Pasja według Andrieja.

Z tej pozycji chyba bardziej wychodzi prawda o Tarkowskim niż z jego Dzienników. Staje się żywym człowiekiem, który w młodości mówi jedno, jako dojrzały mężczyzna coś innego. Który ma problem z klarownym przedstawieniem swojego punktu widzenia. Który jest całkowicie subiektywny w swojej percepcji. Który sobie zaprzecza w różnych wywiadach (np. większość czasu odżegnuje się od symbolizmu, by w innym wywiadzie uznać, że to i tamto było symbolem tego i tamtego ;) Raczej pesymista. Przerażony tym, co działo się w czasach mu współczesnych. Wierzący i religijny. Raz mówi naprawdę wielkie rzeczy, by dać się namówić na wypowiadanie jakichś bzdur o... kobietach. Przede wszystkim ta książka pozwala zrozumieć wiele dodatkowych rzeczy w jego filmach oraz zrozumieć w jaki sposób (mi bliski) szanuje on widza.
Według mnie, szacunek dla widza polega na tym, że mogę rozmawiać z nim w swoim własnym języku, nie schlebiając mu i nie robiąc z siebie głupszego aniżeli widz. Jedynym właściwym podejściem jest pozostanie samym sobą. I mówienie do widza jak do równego sobie. W naszych czasach nie można poważnie traktować przypuszczenia, że publiczność jest głupsza lub mniej dojrzała niż sam artysta. (s. 180)
Do tego szczegółowa bibliografia i indeks nazwisk i tytułów. Rzecz warta wznowienia notabene.

Ocena: 5/6

Andriej Tarkowski- Czas utrwalony
Wydawnictwo: Świat Literacki, 2007
Pierwsze wydanie: 1989
Liczba stron: 296
Tłumacz: Seweryn Kuśmierczyk

Ta książka to już zupełnie inna sprawa. Nie tylko napisana przez samego reżysera i to w ciągu 16 lat, ale pisana była też z myślą o wydaniu. Kierowała nim zdaje się potrzeba szerszego wyłożenia własnego spojrzenia na kino jakie takie, na warsztat reżyserski oraz, co typowe dla Tarkowskiego, na kondycję XX-wiecznego społeczeństwa. Dobrze jeśli uznany twórca pisze coś takiego, potem nie ma przynajmniej niedomówień i zbędnych nadinterpretacji jego działalności. Przyznam jednak, że Czas utrwalony czytałam najdłużej. Zapewne dlatego, że to książka własna, nie goniły mnie terminy, często wygrywały z nią inne książki, które musiałam szybko przekazać dalej. No i nie jest to nic rozrywkowego, taka lektura wymaga skupienia, w międzyczasie też oglądałam jego filmy, a to dla przypomnienia, a to te mi wcześniej nieznane.

Część fragmentów możemy znaleźć w Kompleksie... Sporo tu akapitów, które wręcz trudno było mi zrozumieć. Tzn. Tarkowski wznosi się czasem na taki poziom abstrakcji, że albo tylko sam siebie rozumiał, albo jest w stanie to pojąć tylko drugi tak wybitny artysta. Tradycyjnie też czasem sobie zaprzeczał i wynika to z długości procesu pisania; on też się zmieniał przez te lata. Niektóre moje tezy obalił, wiele ze swoich filmów wyjaśnił, niektóre rzeczy uprościł, inne całkowicie zagmatwał. Odwołuje się też do innych reżyserów - ludzi, których podziwiał, czasem omawia wybrane sceny (bywa, że i spoileruje). Pisze nieraz o bardzo konkretnych sprawach jak montaż, scenariusz czy aktor w filmie, a są i rozdziały poświęcone tak ogólnym ideom jak sztuka. Książka zwiera też jego filmografię oraz indeks nazwisk i tytułów, a na końcu jest esej tłumacza i jeśli mnie pamięć nie myli to jest to mniej więcej ten sam, co na początku Kompleksu. Podsumowując: polecam wyznawcom Tarkowskiego i wielbicielom kina radzieckiego.

Ocena: 4/6

10 października 2010

Orhan Pamuk - Cevdet Bej i synowie

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: 1982
Liczba stron: 740
Tłumacz: Anna Polat

Literacka Nagroda Nobla 2006
Debiut Pamuka wielkości cegły. To chyba dowód jego odwagi, kto by się na początek porwał na napisanie sagi rodzinnej? I to rozpisanej na tyle stron.

Pierwszą moją myślą było: widać, że to debiut. Pewnych chwytów literackich Pamuk nie miał jeszcze opanowanych, znanych mi z jego dojrzałej książki Śnieg, odnosiłam wrażenie, że się na niej uczył i udało mu się to. Zwłaszcza pod koniec Cevdeta czułam pewną ledwo wyczuwalną różnicę w sposobie pisania. Widać w niej już typowe Pamukowskie zabiegi: strumień świadomości w zapisie myśli bohaterów, odnotowywanie nawet najmniejszej zmiany ich nastroju, pytania o abstrakcyjne sprawy podczas wykonywania zwykłych czynności oraz pisanie o kompleksach Turków wobec Europy. Natomiast od czasu tej książki wyraźnie nauczył się pisać dialogi i wprowadzania do fabuły pewnych punktów nośnych całej akcji, aby coś ją przerzucało z punktu A do punktu B. Wszystko wydaje się zrozumiałe, kiedy się człowiek dowie, że Pamuk jak zaczął to pisać miał 22 lata (!) i zajęło mu to 4 lata (stąd dopracowanie stylu rzucające się w oczy w ostatniej części).

Cevdet Bej i synowie podzieleni są na trzy części odpowiadające losom trzem pokoleniom tej rodziny. Fabuła zaczyna się w 1905 roku, a kończy w 1970. Cevdet jest jeszcze stosunkowo młodym kupcem planującym swój ożenek, który zaczyna dostrzegać pierwsze symptomy nadciągających w Turcji zmian. Potem towarzyszymy jego dorosłym dzieciom, poznajemy ich rozterki, problemy, ich próby znalezienia sobie miejsca w zmieniającym się stale kraju. Ostatnia część to już nowoczesny Istambuł na chwilę przed kolejnym przewrotem wojskowym, która poświęcona jest jednemu z wnuków Cevdeta. Ona mi się zresztą najbardziej podobała.

Przeszkadzało mi natomiast brak burz w dziejach Cevdetów, jakichś punktów kulminacyjnych, zdaje się, że Pamuk postawił na coś innego, na coś, co dostrzegłam dopiero pod koniec lektury i wtedy doceniłam. Mam na myśli to jakim organizmem jest rodzina, jak rozterki jednej osoby są niczym na tle kilkudziesięciu lat. Raziły mnie jednak nieraz sztuczne dialogi, które nie dotyczyły nawet niczego konkretnego lub ważnego, ot ludzie przerzucający się słowami. Wielu bohaterów wydawało mi się do siebie zbyt podobnych, przez co nie byli dla mnie dostatecznie wyraziści. Zwłaszcza kobiety są nijakie, w Śniegu autor nie popełniał już takich błędów. Brakowało mi też szczegółów w tle: nie wiem za bardzo jak oni mieszkali, jak się ubierali, rodzinna firma pojawia się w ich rozmowa jako coś ważnego, ale dla mnie była pustym słowem, trudno było mi wyobrazić sobie budynki, ich codzienne życie. Tego było zdecydowanie za mało. Tak samo zresztą jak przypisów od tłumacza (np. dotyczących ustaw wspominanych w tekście). Co się z kolei Pamukowi udało to pokazanie panoramy Turcji na przestrzeni tych lat: nie wielkie i gwałtowne rewolucje, ale malutkie zmiany przemycane gdzieś na kartach, np. psy, które Turcy zaczęli trzymać w domu jak Europejczycy, minispódniczki u kobiet, większa swoboda młodych w towarzystwie ludzi starszych, zdrada w małżeństwie.

Jest to książka dobra, nie najlepsza i nie porywająca, ale dająca szansę docenienia Pamuka teraz, kiedy osiągnął już pełnię swego talentu. Widać w niej czego się od tego czasu nauczył. No i jakby nie patrzeć: ani razu przez te 700 stron nie miałam ochoty jej przerwać. Czytałam ją cały czas z zainteresowaniem, a najbardziej polubiłam Ahmeta z cz. trzeciej.

Ocena: 4/6

Inne książki tego autora:

8 października 2010

Ben Dupré - 50 teorii filozofii, które powinieneś znać

Wydawnictwo: PWN, 2010
Pierwsze wydanie: 2007
Liczba stron: 240
Tłumacz: Krzysztof Wolański

Nie wiem czy rozpisywać się o samej książce, czy o tym jak została wydana. Obawiam się, że jestem zmuszona skupić się na tej drugiej kwestii. Idea 50 teorii... jest godna pochwały, lubię takie szerzenie wiedzy instant, bo to świetny bodziec do przemyśleń i do poszukania czegoś więcej na interesujący mnie temat. Zamierzam też więc przeczytać te pigułki z fizyki i matematyki. Jednak muszę ostrzec: nie wydawajcie na tę książkę 30-40 złotych! Mam solidne argumenty.

Po takim wydawnictwie jak PWN, które ma w swojej nazwie w dodatku "Naukowe", spodziewam się, że ich książki będą majstersztykiem wydawniczym. Tymczasem oczom nie wierzyłam, czytając Dupré! Literówka na literówce, błędy ortograficzne, stylistyczne, interpunkcyjne i jakie tylko można sobie wymyślić! A teraz najlepsze: nie zapewniono korekty!!! Podejrzewam, że nikt nawet nie czytał tłumaczenia pana Wolańskiego i od razu poleciało do druku. Nawet Stevie Wonder dostałby szału, gdyby słyszał błędy typu "taki warunkiem" w każdym akapicie, a ja musiałam coś takiego czytać. Do tego samo tłumaczenie było dość sztuczne, takie surowe, czasem wręcz nielogiczne mi się wydawało. Raz nawet tłumacz napomyka, że polskie wydanie jest tylko WYBOREM z wydania angielskiego (!!!) i od tego momentu przestałam się dziwić, że pewne rzeczy bez porządnego wytłumaczenia zostają porzucone same sobie, żeby zająć się innym aspektem danej teorii. Trudno powiedzieć czy książka w oryginale jest bardziej wyczerpująca, lepiej tłumacząca pewne trudne aspekty (np. rozdziały o logice czy o argumencie ontologicznym).

Ok, poplułam jadem, ponarzekałam. Teraz co mi się podobało. Pokazanie niektórych angielskich wyrażeń w nawiasach obok ich odpowiedników polskich (czytanie po angielsku książek filozoficznych to dla mnie jeszcze za wysoka szkoła jazdy). Podział na dziedziny: wiedza, umysł, etyka, zwierzęta, logika, nauka, estetyka, religia, polityka i kwestie społeczne. Ładnie wyeksponowane ciekawe cytaty z książek filozofów. I najlepsze: odwoływanie się również do filozofów XX w., których nazwiska sobie skrupulatnie wynotowałam (wraz z jednym XVIII w. gościem, który mnie zagiął swoimi myślami i pomysłami). Aha, i solidna, twarda okładka z niebanalnym rzekłabym zdjęciem.

Wielbicielom filozofii polecam na przystawkę Świat Zofii Gaarder'a (dla początkujących), dla bardziej zaawansowanych rekomenduję raczej zaopatrzenie się w dzieło Tatarkiewicza Historia filozofii. Tak na początek 50 teorii można łyknąć dla zaostrzenia apetytu (ale po wzięciu środków uspokajających), byle nie za własną ciężko zarobioną krwawicę.

Ocena: 3,5/6

Wyniki konkursu


Zgłosiło się 17 osób. Wygrała Kalais! Gratuluję! :) Zaraz ją powiadomię na gadulcu w tej sprawie :) Pozostałym osobom dziękuję za udział i wpisy i jednocześnie zapraszam na bloga molaksiązkowego, u którego można wygrać te same Mądrości Muminka (zawsze to kolejna szansa:).

7 października 2010

Konkurs, Nobel i IP


Postanowiłam ogłosić konkurs. Wynalazłam aż trzy okazje (mówią, że jak się chce, to okazja się zawsze znajdzie ;)! Po pierwsze ostatnio miałam niebywałe szczęście w losowaniach blogowych i wygrałam dwie książki u kalio i maiooffki, a jakiś miesiąc temu u prowincjonalnej nauczycielki kupon. Po drugie za 3 godziny poznamy laureata Literackiej Nagrody Nobla. Po trzecie właśnie przed chwilą na moją stronę weszła dokładnie 5000 osoba (chodzi o unikalne IP)!

W związku z tym ogłaszam konkurs. Do wygrania "Mądrości Muminka" (wraz z zakładką) Tove Jansson, Sami Malila wydane przez Wydawnictwo Literackie. Fani Muminków łączcie się! Ponieważ to mój pierwszy raz w tej kwestii nie będzie pytania ani zadania, proszę tylko chętnych o pozostawienie komentarza pod postem do 8 października, godz. 8.00.

***
Nobla dostanie Mario Vargas Llosa. Wstyd przyznać, jeszcze nic jego nie czytałam, ale ale! Posiadam jego Ciotka Julia i skryba, więc jak mi pewna osoba to odda, to trzeba będzie się zabrać :) Zobaczymy jak pisze. A pamiętam, że w świecie blogów chwalone były ostatnio Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki. Na razie mam stosunek neutralny do zwycięzcy.


***
Wyniki

6 października 2010

Marlena de Blasi - Smaki południowej Italii. Wspaniałe przepisy i włoskie opowieści.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Liczba stron: 199
Tłumacz: Jacek Konieczny

Uwaga, uwaga, moja sis na występach gościnnych! Jako, że ze mnie łamaga kuchenna, czego Wydawnictwo Literackie nie mogło przewidzieć, wysyłając mi tę książkę, to moja siostra została obarczona przyjemnym obowiązkiem przeczytania Smaków i ich zrecenzowania :) W końcu to fanka Italii, zwłaszcza Toskanii, oraz włoskiego jedzenia. Oddaję jej głos.

***
La vita é bella czyli życie jest piękne. To główny slogan mieszkańców słonecznej Italii i tak samo czuje ktoś czytający tę książkę. Mieszkańcy opisani przez de Blasi są ludźmi cudownie prostolinijnymi, szczerymi i pogodnymi, mimo tego, że często życie dla nich nie jest łaskawe. Na uwagę zasługuje fakt, iż nie jest to zwykła książka. Łączy ona elementy książki kulinarnej (mamy tu ponad 150 przepisów!) oraz swoistej kroniki, zapisków z życia i doświadczania tego cudownego kraju.

Anegdoty, ciekawostki i opisy są naszkicowane w tak plastyczny sposób, że ma się wrażenie, iż jesteśmy uczestnikiem tych wydarzeń i widzimy je przed naszymi oczami. Przykładowo historia pewnego baristy (barmana), który codziennie wyrusza w kilkukilometrową trasę obciążając swojego osiołka dwiema dziesięciolitrowymi butlami wody tylko po to, by przynieść najlepszą wodę źródlaną, z której potem parzy cudowną kawę. Ta historia pokazuje jak ważne są we Włoszech sprawy związane z jedzeniem, ale i tradycją.

Przepisy kulinarne są opisane niezwykle rzetelnie. Każdy amator włoskiej kuchni znajdzie tu coś dla siebie. Co ważne, obecnie praktycznie wszystkie składniki jesteśmy w stanie zakupić w naszych polskich sklepach. Chcę też podkreślić, że większość przepisów może zostać wykorzystana przez nawet mało zdolnych kulinarnie ludzi. Polecam!

***

Dodam tylko, ja jako ja, kornwalia znaczy, że również otrzymałam praktyczną rękawicę kuchenną w kolorze pomarańczowym (zdjęcie wkrótce), która otrzymała etat w naszej kuchni :)

4 października 2010

Boris Akunin - Azazel

Wydawnictwo: Świat Książki, 2003
Pierwsze wydanie: 1998
Liczba stron: 220
Tłumacz: Jerzy Czech

Mam brak weny na jakiekolwiek recenzje, jakieś zmęczenie materiału odczuwam... Akunin naczekał się prawie dwa tygodnie, ale nie chcę przez to powiedzieć, że jego książka mi się nie podobała. To będzie recenzja raczej zachęcająca do przeczytania Azazela.

Kryminał retro? Tak, zgadzam się. Szczegóły XIX-wiecznej rzeczywistości zostały wspaniale oddane: architektura, stroje, środki transportu, sposób mówienia, zupełnie jakby autor miał dziurkę od klucza, przez którą mógł sobie podglądać przeszłość. Do tego główny bohater Fandorin jest bardzo nietypowy: młody, nieopierzony, bywa, że i naiwny, bardzo kochliwy i jakby nie patrzeć dość próżny. Właściwie niespecjalnie podbił moje czytelnicze serce. Odnośnie zagadki, to w sumie nie jest zbyt wciągająca. W Moskwie ginie student, ale nie byle jaki, bo obrzydliwe bogaty i w nie byle jaki sposób, bo wyznaje miłość osobie, która widzi go pierwszy raz na oczy (sam student dziewczyny też nie znał). To Fandorin dostaje sprawę, jeszcze wczoraj przepisywał listy i był w policji absolutnie nikim, a już dziś grozi mu niebezpieczeństwo, a jutro go nawet awansują. Detektyw przemierza też Europę, akcja zawiera kilka sen bardzo szybkich, giną ludzie, zagadka robi się z każdym dniem coraz bardziej tajemnicza, istnieje podejrzenie działalności światowej organizacji z pewnymi ciekawymi planami...

Azazela odkładałam jednak, kiedy miałam ochotę. Nie był to dla mnie kryminał z tych, co to "jeszcze chwilę, tylko jeden rozdział, muszę wiedzieć co było dalej!". Nie wczułam się też jakoś w kibicowanie bohaterom. Jest to porządna robota, na poziomie, świetne tłumaczenie, ale dla mnie bez tego błysku. Jedynie zakończenie postawiło mnie w stan czujności i chciałabym jeszcze raz zobaczyć Fandorina w akcji, a zwłaszcza jak się zmienił, ponieważ finał jest mocny, gwałtowny i zmieniający wszystko w jego życiu. No i podniósł ocenę o całe pół punktu.

Ocena: 4,5/6

P.S. Wypełniłam tym samym 50% planu mojego wyzwania! :)

29 września 2010

Herta Müller - Głód i jedwab

Wydawnictwo: Czarne, 2008
Pierwsze wydanie: 1997
Liczba stron: 200
Tłumacz: Katarzyna Leszczyńska

Literacka Nagroda Nobla 2009

Ciężka pozycja. Müller ciągle wpadała w moje ręce i za każdym razem nie zdążyłam przeczytać jej książki przed terminem jej zwrotu. Tym razem mi się udało. I dobrze, w końcu wstyd nie znać noblistki, niezależnie co się samemu myśli o decyzjach Komitetu.

W trakcie lektury czułam pewien dysonans. Z jednej strony kobieta, która pisze tylko o strachu, o złości, o krzywdach swoich i innych, z drugiej ze zdjęcia patrzyła na mnie mocno umalowana, roześmiana kobieta. Przeczytałam też notki o pozostałych jej książkach i właściwie wszystkie dotyczą tego samego tematu - dyktatury w Rumunii. Wdaje mi się przez to trochę zasklepiona w swoim smutku, we wspomnieniach, jakby była już złamana na całe życie. Nie wiem czy to prawda, mam po prostu takie wrażenie. A znam ludzi też pokiereszowanych przez los w PRL, którzy zostawili to jednak za sobą. Może Herta traktuje pisanie jako formę autoterapii, próbę przetrawienia tego, co się stało. Za młoda jestem, żeby oceniać jej postawę. I przyznaję, że w porównaniu z tym, co pisze o Rumunii, to PRL po 1956r. jawi się jako państwo, w którym jednak dało się jakoś żyć. A ja to mam z nim wspomnienia co najwyżej powiązane z najfajniejszym okresem mojego dzieciństwa. Zresztą, jako dziecko przyjmowałam jako naturalne puste sklepy i kartki na jedzenie, bo nie byłam jeszcze wtedy w wieku, w którym przychodzi zastanowienie. A Müller wspomnienia ma straszne: codzienny strach, okropne traktowanie kobiet jak fabryki dzieci, pokątne mordowanie ludzi, kłamstwa i kult jednostki.

To nie jest proza dla każdego, myślę, że im ktoś młodszy, tym bardziej bym zalecała poczekanie z jej lekturą. Niby to eseje, ale bardzo pachnące prozą, podejrzewam, że jej książki są właśnie w takim stylu. Zmierzę się jeszcze z "Sercątkiem", ale po dłuższym czasie. Czytanie tego siada kamieniem na sercu i ciąży. Trzeba potem odpocząć.

Ocena: 4/6

P.S. Mam okropny kryzys blogowy, bardziej mnie nie ma niż jestem :(