27 lipca 2012

Claude Lanzmann - Zając z Patagonii

Wydawnictwo: Czarne, 2010
Pierwsze wydanie: Le lièvre de Patagonie. Mémoires, 2009
Stron: 511
Tłumacz: Maryna Ochab

Ten tytuł wpadł w moje ręce dość przypadkowo, ponieważ czytała go koleżanka, a że Lanzmann to reżyser znanego mi już Shoah - nie mogłam sobie odmówić takiej pokusy. 

Nie czytam zbyt dużo wspomnień/autobiografii, więc nie wiem na ile ta akurat była typowa lub nie. Autor zasadniczo zaczyna od dzieciństwa, a kończy na XXI wieku, jednak nieraz wybiega w przyszłość, cofa się do jakiegoś okresu, poświęca miejsce osobie, która w danym momencie była dla niego ważna. Sławnych ludzi u niego jest cała paleta, choćby Sartre (przyjaciel), Simone de Beauvoir (przez pewien okres partnerka, do samego końca przyjaciółka), Jean-Pierre Melville czy choćby Rywin (sic!). Zając z Patagonii wspaniale odmalowuje zwłaszcza czasy powojenne, potem 60., 70., specyfikę tamtego okresu. Podróżuje, głównie w celach zawodowych, i to daje mu okazje do śledzenia wielu wydarzeń politycznych. Można przeczytać sporo o polityce francuskiej i międzynarodowej (zwłaszcza o Bliskim Wschodzie). Lanzmann ma pozazdroszczenia godną pamięć, wręcz fotograficzną. Jako doświadczony dziennikarz potrafi pisać tak, że książka w sumie sama się czyta.
(...) brakowało najważniejszego - komór gazowych, śmierci w komorach gazowych, której nikt nigdy nie przeżył, żeby móc ją zrelacjonować. W dniu, kiedy to do mnie dotarło, zrozumiałem, że tematem mojego filmu będzie sama śmierć, śmierć, a nie przetrwanie, radykalna sprzeczność, ponieważ w jakimś sensie potwierdzająca niemożliwość przedsięwzięcia, w które się rzuciłem - umarli nie mogą mówić za umarłych. (s. 402)
Nie ukrywam jednak, że mnie najbardziej interesował okres kręcenia Shoah, słynnego filmu dokumentalnego, który poszerzył formułę tego gatunku, obrazu niezwykle ważnego dla Żydów, uważanego za arcydzieło, niepozostawiającego nikogo obojętnym - można to albo odrzucić, albo przyjąć, nie ma stanów pośrednich. Zwłaszcza w Polsce Shoah już od swojej francuskiej premiery w 1985r. budzi wiele kontrowersji, a najlepszym tego dowodem jest, że pierwszy raz pokazano go w publicznej telewizji bodajże dopiero w 2004 roku. Do teraz wystarczy rzucić okiem na dyskusje w polskim internecie (ale odradzam ten krok). Nie o tym jednak chcę pisać. Realizacji tego dokumentu Lanzmann poświęca sporo miejsca, opisuje kulisy jego powstawania, jak to się stało, że kręcił go około 12 lat, dlaczego jest taki długi (9,5h). Opisywał osoby, które nie trafiły do ostatecznej wersji zg na kiepską jakość nagrania, opowiada jak dotarł do wielu z nich, jakie wrażenie zrobili na nim niemieccy zbrodniarze, a jakie komunistyczna Polska. Ujawnia jak oszukiwał, żeby zdobyć nagranie (w przypadku nazistów), a także jak przyjęto ten obraz na świecie. Wszystko to jest naprawdę godne uwagi.
Pamiętam, jak czytałem Moby Dicka na tarasie hotelu położonego na skalnej ostrodze na południe od Paestum. W dniu naszego wyjazdu nie mogłem się oderwać od opisu sargaskiego morza: "... w nieskończoność błękitne łany na żółtym morzu". Nic nie liczyło się w porównaniu z doskonałością metafory, chciałem czytać dalej, pokłóciliśmy się, zrobiła mi awanturę. (s. 232)
Wspomnienia te są jednak na tyle nieoczywiste i bywa, że przewrotne, iż w trakcie lektury mój stosunek do autora zmieniał się. Owszem, jest ciekawym człowiekiem, choć jeszcze ciekawsze okoliczności stawiał przed nim los. Widział wiele, poznał tak wielu oryginalnych ludzi. A jednak im dalej w las, tym zaczynał tracić moją sympatię. Nie, wcale nie od momentu opisywania Shoah, to w ogóle nie stanowi dla mnie problemu. Po prostu wychodzi z niego, przepraszam, że tak to ujmę, typowy Francuz - przekonany o własnej wyższości nad innymi. Do tego dołączają inne cechy jego charakteru - jest narcyzem i chwalipiętą, nie dostrzega czasem drugiego dna politycznego w podnóżach, które odbywał, nie wznosi się ponad własną ignorancję, no chyba że dotyczy to Izraela czy Algierii, ale to wynik tego, że te kwestie dotykały go osobiście. Czasem nie potrafi spojrzeć dalej niż na długość własnego nosa, do tego zbyt surowo ocenia ludzi, którzy epizodycznie pojawiają się w jego życiu. Jest tak przekonany o własnej wielkości i wręcz geniuszu, że to aż razi momentami. W pewnej chwili złapałam się na myśli "jakież on miał jednak łatwe życie". I kajam się, bo wiem, że to uproszczenie. Lanzmann działał we francuskiej partyzantce, nieraz przeżył chwile grozy, bywało, że klepał biedę. A jednak ukazuje się to, gdy styka się z ludźmi z innych krajów, że on jednak był cholernym szczęściarzem, który nie pojmuje, że nie każdemu trafia się możliwość rozwoju, nie ze względu na brak predyspozycji, ale zg na okoliczności zewnętrzne. Obawiam się, że i ja jestem trochę za surowa wobec niego...biję się w pierś!
Od chwili kiedy przekonałem sam siebie, że nie będzie ani archiwów, ani indywidualnych historii, że żywi ustąpią miejsca zmarłym i będą ich rzecznikami, że nie będzie żadnego "ja", jakkolwiek fantastyczne, pociągające, odbiegające od normy mogłyby być takie czy inne losy, lecz że przeciwnie, film ma mieć rygorystyczną formę (...) która opowie o losie całego narodu i jego heroldowie - niepamiętający o sobie, w najwyższym stopniu świadomi tego, czego wymaga od nich obowiązek przekazu, będą się wypowiadać w imieniu wszystkich, uznając sprawę własnego przetrwania za nieważną, uboga anegdotę, bo przecież oni też powinni byli umrzeć - i dlatego bardziej są dla mnie "duchami" niż ocalonymi - zacząłem walczyć (...). (s. 406)
Ocena: 5/6

25 lipca 2012

#8 Mało znana książka, która powinna być bestsellerem

Chyba właśnie w tym tygodniu dotarło do mnie jak wielkim wyzwaniem jest ta akcja. Coraz trudniej jest mi dokonywać wyboru, zwłaszcza, że staram się szukać tytułów spełniających kilka kryteriów naraz: nie opisywałam ich wcześniej, nie są bardzo popularne, a jeśli są, to należą do klasyki, nie mogą być zbyt specyficzne, bo wtedy pisałabym tylko dla siebie, nie polecając nic innym czytelnikom. Do tego taka książka musi mieć wysoką ocenę (nie licząc haseł negatywnych z wyzwania). Pogodzić to wszystko razem jest karkołomnym zadaniem. Dziś spędziłam dobre pół godziny na znalezieniu tego tytułu:

Legendy chrześcijańskie. Antologia. Wyboru dokonali - Luigi Santucci i Stanisław Klimaszewski.
Wiem, że mój wybór jest trochę kuriozalny, jednak niezależnie od moich osobistych poglądów naprawdę mogę polecić ten zbiór. Dostałam go jako dziecko i zaglądałam do niego regularnie dobre 10 lat, może i dłużej. Podarowano mi go w dobrym momencie, te przypowieści wpłynęły wzmacniająco na mój kręgosłup moralny. Ta książka nie umoralnia na siłę, nie słodzi, nie jest skierowana do świętoszków, nie prawi kazań. Do niczego nie namawia i nie nawraca na siłę. Historie w niej są pełne poezji i lekkości, przynoszą wręcz pocieszenie i przekonanie, że choćby nie wiem co, nie należy się poddawać. To naprawdę niesamowite, że choć przeszłam tak długą drogę światopoglądową, tę książkę nadal odbieram tak pozytywnie i myślę, że gdyby była ona powszechnie czytana, ludzie by tylko na tym skorzystali.

21 lipca 2012

Stanisław Lem - Dzienniki gwiazdowe

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: 1957
Stron: 385

Jest dużo wydań Dzienników, zawierają też różne opowiadania, od tych najwcześniejszych, z lat 50., do najpóźniejszych - z początku lat 80. Pewnie będę szukać tych, których nie ma w tym wydaniu.

Gdzieś wyczytałam, że to bardzo przystępna pozycja Lema, ale mnie nie czytało się jej łatwo. Jest w niej dużo poważnych, ciężkich gatunkowo spraw opakowanych w celofanik humoru, absurdu jeszcze bardziej pokracznego niż u Monty Pythona. Więc tak, uśmiałam się, choć nie jest to humor łatwy, może czasem przytłaczać neologizmami i pewnym nalotem staroświeckości. A jednak mimo tego śmiechu - ileż powagi tam znalazłam...
(...) w poszukiwaniu nowych oporów, bo ich już ludzie ludziom nie stawiają, odnajduje się je w świecie i w sobie i wybiera się za przeciwnika siebie i świat, żeby z obojgiem walczyć i oboje sobie podporządkować. A kiedy i to się nie udaje, otwiera się otchłań wolności, ponieważ im więcej można czynić, tym mniej się wie, co czynić należy. Zrazu kusi mądrość, lecz z dzbana wody na pustyni staje się ona takim dzbanem wśród jeziora (...). O ile jednak dążenie do mądrości wydaje się dostojne, nie ma dostojnych argumentów na ucieczkę z mądrości, nikt bowiem nie oświadcza wtedy głośno, że pragnie otępienia, a jeśliby, nawet pragnąc, miał tę odwagę wyznań, to dokąd się ma właściwie cofnąć? (...) Straszliwie mądry wśród podobnych sobie, staje się karykaturą mądrości (...). (Podróż dwudziesta pierwsza, s. 178)
Bardzo mi się podobają te wydania Lema, które na końcu mają posłowie Jerzego Jarzębskiego. Wydawnictwo Literackie je zachowało, całe szczęście. On tak prosto a precyzyjnie ujmuje słowami to, co wynosi się z lektury tych książek. Na przykład ten fragment: Zgodnie z poetyką filozoficznej powiastki, Ijon Tichy, lecąc w Kosmos, dociera więc wciąż na Ziemię i z ludzkimi wciąż kłopotami musi się borykać (s. 381). Tytułowe Dzienniki są bowiem zapisem przygód tegoż kosmonauty i obieżyświata. Opisuje on swoje liczne podróże oraz przytacza anegdoty, których akcja dzieje się na Ziemi. Do Pirxa bym go jednak nie przyrównała, ponieważ Tichy równi się od niego charakterem (to odważny optymista, brylujący w towarzystwie), poza tym jego przygody można czytać w dowolnej kolejności, bohater nie ewoluuje, nie dorasta.
W dodatku wyrzucona za burtę wołowina, zamiast ulecieć w dal, nie chciała opuścić pobliża rakiety i krążyła wokół niej jako drugi sztuczny satelita, powodując regularnie co jedenaście minut i cztery sekundy krótkotrwałe zaćmienie Słońca. Aby uspokoić nerwy, obliczałem do wieczora elementy jej ruchu, jak również perturbacje orbity, wywołane krążeniem utraconego klucza. Wypadło mi, że przez najbliższych sześć milionów lat wołowina będzie wyprzedzała klucz, wirując wokół statku po torze kołowym, aby potem go prześcignąć. (Podróż siódma, s. 14) [płakałam na tym ze śmiechu:]
O nawiązaniach do ówczesnych kwestii polityczno-ideologicznych pisać nie będę, chętni sobie to gdzieś znajdą. Bardziej mnie interesuje uniwersalna strona twórczości Lema. W tym zbiorze akurat pisarz bierze na warsztat kilka problemów natury filozoficznej: pisze o Bogu, o granicach wolności i poznania, o subiektywnym postrzeganiu zmysłowym. Nieraz w trakcie lektury przypominały mi się teorie z książki 50 teorii filozofii, które powinieneś znać, a raz czy dwa nawet film Matrix (!). I to zrobiło na mnie ogromnie wrażenie, zwłaszcza bardzo trudna, ale wybitna Podróż dwudziesta pierwsza.

Książka ta nie nadaje się raczej dla początkujących lemowców. Obawiam się, że poprzeczkę może zawiesić za wysoko, a nie nazwałabym ją też przesadnie wciągającą (w końcu to opowiadania). To coś dla zagorzałych fanów, dla entuzjastów filozofii, dla ciekawych jak pisarz kpił sobie z cenzury, ale też dla ludzi żądnych śmiechu.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Bałagan, panujący w domu od chwili, kiedy dałem służącego do remontu, rósł. Niczego nie mogłem znaleźć. W kolekcji meteorów zalęgły się myszy. (...) Ten elektroniczny bałwan schował ścierki razem z chusteczkami do nosa. Powinienem był dać go do generalki, już kiedy zaczął mi pastować buciki od środka. (Podróż jedenasta, s. 36)
Ocena: 4,5/6

18 lipca 2012

#6 i #7 tydzień z książkami

Trochę tu prowizorkę odstawiam. Trzaskam posty okołoksiążkowe, a recenzji ni ma. Ale najpóźniej w przyszłym tygodniu pojawi się jedna, a może nawet i dwie. Poprawię się. Bo ja czytam, serio, tylko raz, że sporo tytułów wpada do koszyka "w telegraficznym skrócie", a dwa, że pochłania mnie Martin, a ten to, jak wiadomo, machnął takie cegły, że jednak trochę czasu ich przeczytanie zabiera. 

Dziś też będą dwa hasła, bo krótko.

#6 Książka, przy której płaczesz

Henryk Sienkiewicz - Quo vadis
Z reguły nie płaczę nad książkami, zdarzyło mi się to tylko kilka razy w życiu i właśnie to Quo vadis wycisnęła ze mnie łzy jako pierwsza. Muszę przyznać, że czytałam ją jeszcze w wieku, gdy chodziłam na religię i wszystko łykałam jak młody pelikan, jednak uważam, że książka  i tak jest genialnie napisana. Ostatnio 50 stron przeryczałam jak wariatka. Nawet jeśli mawiają, że Sienkiewicz był tylko rzemieślnikiem, pisał z tezą, był zacofany itp., to jednak pisał tak, że życzę nam kolejnych takich pisarzy, bo ten akurat nadal potrafi zaczarować czytelników. Jego książki są recenzowane też na zagranicznych blogach i to entuzjastycznie (a jednak światowej sławy polscy pisarzy nie są zbyt częstym fenomenem w naszej historii). Po lewej okładka niepolska, bo te nasze są jakieś mało estetyczne.

#7 Książka, którą ciężko się czyta

Tutaj mogłabym znowu sobie popsioczyć nad niezawodnym w tej kwestii Hemingwayem i jego Komu bije dzwon, ale już to zrobiłam ;) Do tego prowincjonalna nauczycielka ubiegła mnie i napisała o Zamku Kafki (popieram! choć jeden fragment był wręcz wybitny...). Gdybym podeszła do tematu pozytywnie (czyli czytanie jak orka, ale warto), to bym stawiała na Króla bólu Dukaja, ale o nim też już było. Poszukałam, poszperałam i napiszę o tej książce:

Claude Simon - Droga przez Flandrię
Chyba już zapomniany noblista z roku 1985. Przedstawiciel równie zapomnianego (i krótkiego) nurtu Nouveau roman. Czytałam to w czasach, gdy nie przyjmowałam do wiadomości, że książek nie trzeba kończyć :) No i się męczyłam. Nie to, żeby akurat Droga przez Flandrię była totalnym gniotem, tak źle nie jest. Jednak naprawdę ciężko się to czyta, można przysnąć nie raz, nie dwa. Jednak wszystkie te założenia, które przyjął pisarz w praktyce są raczej niestrawne, nie bez powodu tak się nie pisało (i nadal nie pisze) książek. Pisarz musi pójść na kompromis i jednak podrzucić coś czytelnikowi, coś wyrazistego, choćby tylko jedną rzecz z listy: czy to ciekawego bohatera, czy logiczną fabułę, czy wartką akcję, no cokolwiek. Tu tego nie ma. Z tej subiektywnej wizji jednego człowieka zostaje tylko mdły posmak. Jedyne co mogę o niej dobrego powiedzieć to zapadający w pamięć obraz martwego konia przy drodze i opis spadających kropel.

11 lipca 2012

#4 i #5 tydzień z książkami

#4 Książka, która przypomina ci dom

Maria i Bogdan Suchodolscy - Polska. Naród a sztuka
To proste. Ta książka stała w moim domu, w pokoju rodziców odkąd tylko pamiętam. Ileż razy jadłam obiad i przesuwałam wzrokiem po półce z książkami, zawsze w głowie odczytując ten tytuł (to książka - cegła, widać ją "z kilometra")... Wchodziłam do pokoju - ona tam była, musiałam tytuł wymamrotać jakby to był jakiś wewnętrzny nakaz, lekka nerwica natręctw. Jako dziecko kartkowałam Polskę..., to pozycja raczej do oglądania niż czytania. Co ciekawe, ta książka nadal jest w mojej rodzinie. Coś mi się widzi, że pewnie ja ją odziedziczę.


Ponieważ o haśle nr 4 jest trochę mało, będzie jeszcze...

#5 Książka non-ficiton, której czytanie sprawiło ci niekłamaną przyjemność

Ryszard Kapuściński - Heban
Od niej pokochałam tego autora. Czytałam Heban pół roku, dawkowałam sobie ją oszczędnie, po akapicie wręcz. Nie wiem co można o niej powiedzieć poza tym, że biały człowiek nie jest w stanie napisać więcej o Afryce niż zrobił to Kapuściński. Jeśli w ogóle my, ludzie z zewnątrz, jesteśmy w stanie jakoś zrozumieć ten kontynent, to właśnie jemu się to udało i to swoje wnikliwe spojrzenie przekazał na szczęście innym. Najbardziej mi się w Hebanie podoba, że nie jest zbiorem historii, anegdot, właściwie nawet nie ma bohaterów, których śledzi. Ujęła mnie tym, że przybliżając czytelnikom Afrykę, mówi coś uniwersalnego o człowieku w ogóle, ponieważ Kapuściński, jak to on, nie stroni od głębszych i szerszych analiz. Jednocześnie nie mądrzy się, nie poucza i nie uważa, że zjadł wszystkie rozumy. Jest pełen pokory.

* źródło 1 zdjęcia

4 lipca 2012

#3 Książka, która cię najbardziej zaskoczyła

Nad tym hasłem musiałam się już trochę zastanowić. Przejrzałam swoje oceny i postanowiłam skupić się na poszukiwaniach tytułu, który zaskoczył mnie pozytywnie, nie negatywnie, i w sumie szybko ją znalazłam. Co prawda, do tej kategorii zaliczam też i Sto lat samotności, i Hańbę, ale ponieważ o nich już pisałam u siebie, postanowiłam przedstawić tu coś kompletnie innego (mniejszego) kalibru. 

Jonathan Carroll - Na pastwę aniołów
Teraz już nie czytuję tego autora, skończył się dla mnie wraz z Kośćmi księżyca, potem już tylko odcinał kupony. Nawet nie wiem czy teraz wydaje nowe książki... A kiedyś czytałam go taśmowo, bardzo lubię jego wcześniejsze utwory. I właśnie Na pastwę aniołów zaliczam do moich największych zaskoczeń czytelniczych, a nie o wiele bardziej znaną Krainę chichów. Zaczyna jak to on, zwyczajnie, jakąś obyczajową historią, wrzuca do środka postaci nie zwracające specjalnej uwagi. Następnie, też tradycyjnie, wpisuje w to jakieś rysy, pęknięcia, coś niepasującego do rzeczywistości. Ugniata fabułę na stolnicy, coraz bardziej zniekształca prawdziwy obraz tej historii i nagle coś, co jawiło mi się jak opowieść o rodzącym się uczuciu staje się czymś całkowicie innym. Po przeczytaniu finałowej rozmowy dwóch postaci w austriackiej restauracji siedziałam bite 5 minut oniemiała z rozdziawioną paszczęką. Nigdy wcześniej i nigdy później jak dotąd mi się to nie zdarzyło.