Pierwsze wydanie: 1909
Tłumacz: Zygmunt Glinka
Stron: 319
Jeszcze nie posumowanie, za to pewnie ostatnia w tym roku recenzja :)
Dziwną kolejność sobie wybrałam, jeśli chodzi o Jacka Londona, ponieważ kilka lat temu czytałam tylko jego Kaftan bezpieczeństwa, rok później jego beletryzowaną biografię pióra Stone'a, a dopiero teraz jedną z jego sztandarowych powieści.
Wrzuciłam ją sobie do schowka po zajęciach z literatury amerykańskiej. Niestety, bez spoilerów na wykładzie się nie obyło, bo usłyszałam zakończenie i nie udało mi się przez te lata wymazać go z pamięci... Na szczęście, nie miało to większego wpływu na mój odbiór tej lektury. Martin Eden to zaskoczenie. Nic dziwnego, że trafił w poczet szeroko rozumianej tzw. klasyki, ponieważ jest naprawdę wyjątkową powieścią. Po pierwsze język - odstający od amerykańskiej prozy tamtego okresu, swobodny, przystępny i prostolinijny. Czasem jednak dość pretensjonalny, zwłaszcza, gdy Martin opisuje swoje uwielbienie dla Ruth, potem jednak dostrzegłam, że był to celowy zabieg autora, ponieważ Martin ewoluuje i sam staje się coraz bardziej skomplikowany. Bohaterowie to głównie społeczne niziny, prostolinijne, a czasem i prostackie typy. Nie przebierają w słowach, nie stronią od używek, łatwych kobiet, niskich uciech, mają stwardniałe od pracy ręce. Nie ma tam miejsca na wydumane rozmowy i górnolotne uczucia, ważny jest pieniądz, chciwość i powolne wspinanie się po drabinie społecznej. Na swojej drodze Martin spotyka czasem wyjątki (np. praczkę), ale z reguły los mu rzuca same kłody pod nogi. Trzon opowieści zasadza się na życiu Martina Edena od momentu poznania Ruth, dziewczyny z dobrego domu, w której chłopak zakochuje się wręcz na zabój i od tego momentu chce zmienić swoje życie. Pragnie awansu społecznego, poświęca się swojej edukacji, robi wszystko, aby zostać pisarzem i moc zapewnić godne życie ukochanej kobiecie.
Martin ma wiele z samego Londona, o czym autor mówił otwarcie "Martin Eden to ja". Mają taki sam głód wiedzy, determinację osła, łatwość nawiązywania kontaktów, skłonność do intelektualnych dysput, mrówczą pracowitość i poczucie odstawania od całego otaczającego ich świata.
O życiu i książkach wiedział więcej od nich i wciąż nie mógł zrozumieć, do jakich skrytek i zakamarków poodkładali ci ludzie nabyte wykształcenie. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzi zdolnych do zanurzania się w głębiny i docierania do krańcowych wniosków nie spotyka się w salonach różnych Morse'ów tego świata, i nie marzyło mu się wcale, że tego rodzaju ludzie przypominają królewskie orły, co żeglują samotnie po lazurze niebios wysoko nad ziemią i skłębionym rojowiskiem jej stadnego życia. (s. 191)
Co mnie ujęło w tej opowieści, to solidnie pokazany znój pracy. Te fragmenty były tak wyraziste i plastyczne, że sama czułam się po nich zmęczona, jakbym to ja siedziała całą noc nad książką do trygonometrii lub spędziła kilkanaście godzin nad balią z praniem. Martin/London szanowali ludzi, szanowali ludzki wysiłek. Z każdego wydobywali człowieka, nad każdym potrafili się pochylić, nie poczytywali ludzkich słabości na poczet czegoś złego, za co można kogoś łatwo potępić, nie biorąc pod uwagę całego kontekstu osobistej sytuacji danej osoby. Szczególnie jednak chcę wyróżnić zakończenie (którego nie zdradzę, oczywiście), ale które pozostawiło mnie wręcz oniemiałą. Jest tak piękne, subtelne i poetyckie. Nie do opisania, jak wiatr. Wielki talent, bez dwóch zdań.
Ocena: 5/6