Wydawnictwo: Literackie, 2012
Pierwsze wydanie: All the Pretty Horses, 1992
Stron: 423
Tłumacz: Jędrzej Polak
Trylogia McCarthy'ego czekała na półce od początku tego roku. Nota bene WL to niezwykle wyrozumiałe wydawnictwo, bo nigdy mnie nie poganiają z czytaniem i chyba wierzą, że prędzej czy później jednak o danej książce napiszę. Wakacje okazały się właśnie tym czasem, gdy zdecydowałam się sięgnąć po pierwszą część Trylogii Pogranicza i było to bardzo satysfakcjonujące spotkanie.
Coś jest takiego w tym pisarzu, że mnie do niego ciągnie. Nadal nie potrafię tego jakoś rozumowo ogarnąć. Nie prowadzi porywającej fabuły, trudno jest się przywiązać do jego bohaterów, często pisze trudno i jego powieści czytam długo, a jednak! Łapię się na tym, że taki właśnie pisarz należy do grupy najczęściej czytanych przez mnie autorów. Ogromnie się z nim zżyłam...
Tym razem to już w ogóle zawojował moje serce. Najpierw okładka, piękna. Zresztą, wszystkie okładki Cormaca w WL są przecudnej urody, a te od trylogii to już niewymownie wręcz cieszą oko. Tłumaczenie. Jak zawsze u McCarthy'ego na najwyższym poziomie, bardzo o to dbają i chyba muszą dawać dość czasu tłumaczom, bo efekt jest piorunujący. Korekta na bdb-, ze 2-3 błędy stylistyczne pozostały.
A teraz już sama robota pisarza. Znowu (po Suttree) przyjemny bohater! Jest to szesnastoletni John Grady Cole, Teksańczyk. Razem z kuzynem wyrusza do Meksyku w celu niewiadomym. Powieść jest zapisem ich drogi i dalszych losów. Pod tym względem Rącze konie nawiązują do najlepszych tradycji amerykańskiej literatury. Czas akcji to ok. 1949r. Czyta się to jak western: są konie, ogniska, rzeki, jary i pastwiska, a jednak w tle gdzieś przebija przez ten obraz ślad nowoczesnego świata: samochód, samolot czy telefon. Czasem musiałam sobie przypominać wręcz, że to naprawdę nie dzieje się w XIX wieku. Była w tym wszystkim jakaś melancholia i tęsknota za tym jak ten kraj wyglądał dawniej, a do czego powrotu już nie ma.
Kolejnym zaskoczeniem była dla mnie absolutna nowość u Cormaca: wątek miłosny. Nie taki jak w Suttree, gdzie jest to takie rynsztokowe, oparte na wymianie handlowej, tylko prawdziwa miłość jak się patrzy. Opisał ją po swojemu, bardzo męsko, ale tak, że serce mi się ściskało...
Co za talent, po prostu diament. Niby nic się takiego tam nie dzieje, jak zawsze, a jednak pisze tak, że nie da się go pomylić z nikim innym, ma taką siłę wyrazu, że w głowie wyświetla się mi cały film z każdym możliwym szczegółem i to nawet nie 3D, ale z 5D, bo czuję wszystko: zapach, każde drgnienie mięśnia postaci, ich emocje, ból postrzelonej nogi. Do tego McCarthy operuje światłem niczym sam Caravaggio! Z czymś takim to się trzeba jednak urodzić... Osobne oklaski za to jak pisze o koniach. Np. W połowie rzeki konie zaczęły płynąć, parskając i wyciągając szyje ponad wodę, ciągnąc za sobą rozlane na powierzchni ogony (s.63) lub Przed karawaną biegła sfora angielskich chartów. Psy były szczupłe, o srebrzystej maści, i płynęły wśród końskich nóg milcząco i zwinnie niczym rtęć. Konie zdawały się nie zauważać ich obecności (s. 138). Pachnie mi to Capote'm :)
Czy to jednak nie jest cecha największych? Tak samo pisałam o Marquezie, że jeden jego akapit potrafi oddziaływać na każdy zmysł czytelnika. Jak często się z tym spotykamy w książkach, prawda? Polecam, ja jestem urzeczona.
Ocena: 5-5,5/6