30 grudnia 2010

Nathaniel Hawthorne - Szkarłatna litera

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2005
Pierwsze wydanie: The Scarlet Letter, 1850
Liczba stron: 218
Tłumacz: Bronisława Bałutowa

Zacznę od tego, że gdybym nie musiała tej książki skończyć, to bym rzuciła ją w kąt ok. strony 90. Teraz możecie już przejść do oceny pod recenzją, a wytrwałych czytelników zapraszam dalej na mały blogowy lincz.

Szkarłatną literę można otworzyć na dowolnej stronie, a natychmiast z lewa i prawa zaatakują nas grzech, cnota, odpowiedzialność przed Bogiem i społeczeństwem, sumienie, palące duszę wyrzuty sumienia, wizje piekła, nieba i grzesznicy, którzy całymi dniami jęczą... o czym by innym - dlaczego są tacy źli i potępieni. Na coś takiego mówię nie, nie i jeszcze raz nie. Bo ile można?!

A zaczął tak dobrze: na pierwszej stronie praktycznie nazwał mnie swoim przyjacielem! No sami zobaczcie:
Niekiedy pisarze posuwają się dalej i pozwalają sobie na zwierzenia nader intymnie, nadające się bardziej do opowiedzenia jednej, jedynej osobie, przeznaczone dla jednego serca i umysłu, z którym łączy nas idealne zrozumienie - tak jakby drukowana książka, rzucona w szeroki świat, miała odnaleźć druga połowę rozdwojonej psychiki pisarza i dopełnić kręgu jego egzystencji jako ogniwo we wzajemnym ich obcowaniu. (s. 5)
Po czym takim miał u mnie +10 punktów w kategorii przyjazne nastawienie czytelnika! W ogóle książka ma swoje zalety: dogłębne, szczegółowe opisy charakterów, analiza ich motywów postępowania, namiętności czy łatwość oddania detali codziennego życia - ubrań, różnych przedmiotów, zachowania ludzi, przyrody. Jednak to trzymanie lupy nad małym mrowiskiem purytańskiego społeczeństwo zamieniało się w przytłaczające przegadanie. Zbyt dużo kwiecistych zdań, przy zbyt małej ilości zdarzeń. Takie opowiadanie w stylu Dostojewskiego jak we "Wspomnieniach z domu umarłych", z tym że Rosjanin według mnie jest zdecydowanie bieglejszy w sztuce przykuwania uwagi czytelnika. Taka "Zbrodnia i kara". Napisana 16 lat później, właściwie główny temat ma ten sam, tylko pokazany dosadniej, a jakże lepiej. Nadal się ludzie zaczytują tym, potakują autorowi i zachwycają jego stylem. Tak książki okazują się nieprzemijającymi arcydziełami. Podczas gdy Szkarłatna litera dobijała mnie swoim wymuszonym moralizatorstwem i przez to wydaje mi się, że proza Hathorne'a się zwyczajnie zestarzała przez te lata. Takie samo wrażenie miałam bowiem czytając jego "Dom o siedmiu szczytach". I choć wiem, że był przeciwny purytańskiej obyczajowości, starał się bronić nonkonformistycznych postaw odszczepieńców i wnikać w ich charaktery, to jednak sposób w jaki to czynił, wydaje mi się przewrotny, a obrany styl obecnie już nie do strawienia.

Uwaga końcowa: gdybym miała ocenić tę książkę obiektywniej, myślę, że dostałaby około czwórki. Jakby nie było jest to napisane językiem, którym dziś nikt nie mówi, nikt tak nie pisze i pewnie nawet już tak nie potrafimy. Myślę, że ludziom 150 lat temu spadały skarpetki z wrażenia. Mnie się na przykład podobało to:
Wiemy, że prócz zdobycia upragnionych uczuć kobiety nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każde nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości. (97-98)
Jednak na dłuższą metę tematy grzechu i winy mnie niezmiernie znudziły, w każdym razie podane w sosie tego klasyka. Fabuły nie opisywałam, każdy wie co czym mowa (mam nadzieję).

Ocena: 2,5/6

28 grudnia 2010

Walter Moers - Miasto śniących książek

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie, 2006
Pierwsze wydanie: Die Stadt der Träumenden Bücher, 2004
Liczba stron: 461
Tłumacz: Katarzyna Bena

Umarłam i trafiłam do nieba moli książkowych! Ta myśl zdecydowanie mi przychodziła do głowa, zwłaszcza przy opisach Księgogrodu - istnym raju. Te szczegółowe wizje pachnące książkami, pełne antykwariatów, księgarni, spotkań z autorami, niesamowitych okładek, świetnych tytułów... Do tego sama charakterystyka tego miejsca: wąskie uliczki, stare domy, oryginalni mieszkańcy! I na każdym kroku wszyscy mówią głównie o książkach! Czyta każdy, na ulicach toczą się dyskusje, klasyka znana jest powszechnie, wstydem jest nie znać pewnych nazwisk i ich dzieł. Wyobraźcie sobie na stronach co jakiś czas obrazek otwartej książki, aż zapraszającej do czytania (ma się uczucie, jakby się chciało wejść do książki, żeby przeczytać tę narysowaną!). Albo taki rysunek: na stole leży otwarta księga, obok kubek z czymś parującym i słodka bułeczka o nazwie Loczek Poety. Brakowało tylko jeszcze dorysowanego tyłu moje głowy, bo to ja siedziałam w owej Moersowej knajpce w tamtej chwili!

Magia, pełno jest jej w Mieście śniących książek. A zaczyna się tak: Hildegunstowi Rzeźbiarzowi Mitów umiera ojciec duchowy - jego nauczyciel pisarstwa, że tak to ujmę. Zostawia on mu coś bardzo cennego, coś bardzo szczególnego, coś co zmienia całkowicie życie naszego smoka (bowiem bohater w istocie jest dinozaurem, ludzie w książce właściwie nie występują). To coś sprawi, że wybierze się on w podróż do tytułowego miasta, a my zwiedzamy je razem z nim. I nagle około 150 strony akcja rusza z kopyta! Nie chcę pisać Wam za dużo, ponieważ samodzielne odkrywanie tajemnic tego miejsca, pozwalanie zaskakiwać się rożnymi zwrotami w fabule i dotarcie do najciekawszych momentów sprawiło mi tyle radości i przyjemności, że byłoby okrutne odbierać to innym. Mam nadzieję, że i Wy wiele razy wybuchniecie w trakcie lektury śmiechem, jak ja to robiłam.

Książkę dostałam na ostatnie urodziny z polecenia Quaffery'ego, któremu za to bardzo dziękuję! Powtórzę za nim: nie psujcie sobie zabawy i nie przeglądajcie jej przed przeczytaniem. Odkrywajcie wszystkie rysunki po kolei, dajcie się zaskoczyć. Ta lektura pozwala się poczuć jeszcze raz jak dziecko! I pamiętajcie o odszyfrowaniu nazwisk buchlingów - będziecie mieć ubaw po pachy, zaręczam :)

Słowa uznania dla wydawnictwa: strona techniczna robi ogromnie wrażenie, i projekt, i tłumaczenie, i korekta (jedna literówka tylko), i dodanie wstążki jako zakładki, i papier. No, sami zobaczcie w księgarni. Ja mojego egzemplarza się na pewno nie pozbędę.

Ocena: 5,5-6/6

Urodzinowa książka - wyniki

Moi drodzy, dziękuję za duży odzew na konkurs - zgłosiło się 20 osób (te odpowiedziały na pytanie, co było dla mnie znakiem, że mają chętkę na książkę) razem z dwoma spóźnialskimi paniami ;). Poza tym dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa o Mikropolis, wirtualne klepanie po pleckach, życzenia wytrwałości i wszystkie inne :) Gdyby ktoś mi rok temu powiedział, że blog stanie się istotną częścią mojego życia, nie jestem pewna, czy bym uwierzyła. To była bardzo dobra decyzja!

Wasze odpowiedzi częściowo się pokrywały, sami mogliście zauważyć jak wiele osób zwraca uwagę na fakt, że chce więcej pamiętać z książek. Odnoszę wrażenie, że dzięki pisaniu o przeczytanych tytułach, mam mniej konsumpcyjny do nich stosunek. Wiecie: przeczytana, zaliczona, następna. Kupiona, odłożona na półkę, następna. Czasami tak właśnie myślałam o moim czytaniu, teraz te obawy odeszły w niepamięć. Pamiętam wszystkie książki przeczytane w tym roku! No, dobra dość tych wynurzeń, i tak wiem na co czekacie, hehe.

Chciałabym zwłaszcza wyróżnić:
  • Bazyla - za szczerość ;)
  • Sen Endymiona - za konkretne podejście do tematu
  • izusr - bo też miałam podobne pobudki!
  • Elinę - jakoś mnie ujęłaś :]
  • Alinę - za zakręconą historię powstania bloga
  • Podsłuch - za humor, oczywiście!
  • Anetę - jako jedyna podała powód nudy :)
  • Claudette - za szczegółową odpowiedź
  • Lili - za to "wyżycie się" sesese
  • szfagree - za młodzieńcze spojrzenie
  • Maleństwo - sami przeczytajcie ;)
  • Izę - za ostatnie zdanie
Ok, [fanfary] wygrała Lili! Gratuluję i proszę o podesłanie mi adresu na mojego maila (lewy górny róg). A Was zapraszam do dalszego odwiedzania mnie i bądźcie czujni - to nie był ostatni konkurs!

25 grudnia 2010

Arto Paasilinna - Fantastyczne samobójstwo zbiorowe

Wydawnictwo: Kojro, 2007
Pierwsze wydanie: Hurmaava joukkoitsemurha, 1990
Tłumacz: Bożena Kojro
Liczba stron: 254

Intrygujący tytuł, prawda? Przez pierwsze 100 stron sam pomysł też był dla mnie intrygujący i zabawny. Polega on na tym, że w jednym czasie i miejscu dwóch Finów chce zejść z tego świata. Natykają się jednak na siebie i ich plan spala na panewce (uwielbiam j. polski za takie wyrażenia ;). Zakładają więc grupę Anonimowych Śmiertelników, zwołują kongres niedoszłych samobójców w Helsinkach, który gromadzi tłumy Finów. Wreszcie grupa ponad 30-stu osób decyduje się na popełnienie zbiorowego samobójstwa. I tak jeżdżą po całej Europie, szukając odpowiedniego miejsca do tego celu i czekając na wenę, aby wreszcie się na ten krok odważyć.

Przyznaję, nieraz śmiałam się podczas lektury, bowiem absurdalność niektórych scen jest rodem z Monty Python'a. Ich wyjątkowe rozmowy, osobliwe zachowanie i niecodzienne pomysły rozbawiłyby chyba każdego. Zwłaszcza rozwaliła mnie idea Chmielowego Jeziora - godne naśladowania!
- Panie pułkowniku! Młodszy sierżant Jääskeläinen melduje się w sile jeden plus dwanaście...
Urho poczuł się głupio. Cholera, przecież jest cywilem, jest właścicielem tego pola i gospodarzem całego gospodarstwa! Czy musi nadskakiwać nieznanemu oficerkowi tu, na środku pola? Z czerwoną gębą wycofał się w bezpieczne towarzystwo krów. Niech to diabli, bydło także zameldował! (s. 105-106)
Oczywiście, nie wolno tu zastanawiać się nad prawdopodobieństwem fabuły, wszystko trzeba wziąć w wielki nawias, nie doszukiwać się uogólnień, nie parskać na brak głębi bohaterów, nie kpić z ich problemów, które tak łatwo jest rozwiązać wg autora. Prawda jest jednak taka, że po tych powiedzmy 100 - 150 stronach zaczęło mnie to denerwować. Nie potrafiłam tak długo godzić się na to puszczanie do mnie oka, nastrój wesołości całkowicie mnie opuścił i pojawiło się znużenie. Nagle ciekawy pomysł zamienił się w moich oczach na sztuczne próby rozśmieszania mnie. A gwoździem do ... poniższej oceny, że tak powiem był przyjęty przez Paasilinna'ego na potrzeby książki humorystycznej styl, który można streścić słowem "kronikarski". Zrobili, pojechali, kupili kiełbasy, poszli spać, wsiedli do autokaru, wysiedli z autokaru itd. w koło Macieju. Ostatnie 60 stron już wymęczyłam z tego powodu. I żeby choć zakończenie zwaliło mnie z krzesła, ale nie - było przewidywalne, jest dokładnie takie, jakie zakładałam po 50 stronach Fantastycznego samobójstwa zbiorowego... Ciekawostką natomiast jest przedstawione w niej postrzeganie swojego narodu i ojczyzny przez Finów; przypomina ono spojrzenie Polaków na siebie i Polskę teraz lub jeszcze parę lat temu (jak kto woli). Sama negacja: u nas jest beznadziejnie, my jesteśmy beznadziejni dla siebie, tylko niszczymy, nie ma mowy o jakichś naszych zaletach, za granicą też jesteśmy obciachowi, marnujemy publiczne pieniądze, chlejemy i obijamy się ;)

Wydanie: twarda, porządna okładka, nienaganne tłumaczenie i bardzo dobra korekta. No, ale nie te rzeczy budują ostateczną ocenę książki.

Ocena: 3/6

23 grudnia 2010

Pierwsze urodziny Mikropolis


Jestem trochę zaskoczona, że udało mi się dotrwać do tego momentu, zwłaszcza, że miałam już chwile zwątpienia. W końcu jestem tylko jednym z setek/tysięcy amatorów wrzucających swoje wypociny do Internetu. Blog jednak spełnił swoje zadanie: uważniej czytam, więcej pamiętam z tych książek, już mi tak łatwo zakończenia nie uciekają z głowy i po kilku miesiącach od lektury jestem w stanie się sensownie (mam nadzieję) wypowiedzieć na temat danego tytułu czy autora, a nawet dołączyć do dyskusji na takie tematy.
Wartością dodaną okazały się inne poznane blogi i ich autorzy, poleciliście mi sporo książek, cieszę się, że mogłam Was poznać. Poza tym przyjemnie było czasem przeczytać/usłyszeć o sobie dobre słowo, mobilizowało mnie to do dalszego pisania. Myślę nawet, że w ciągu roku moje "recenzje" nieco się zmieniły i wypracowałam sobie jakiś swój styl. P.S Zapomniałam dodać: w sierpniu nawiązałam współpracę z czterema wydawnictwami i otrzymałam od nich w sumie 20 książek! A trzech tłumaczy recenzowanych przeze mnie książek się do mnie odezwało. To by było niemożliwe bez bloga :) Tyle tytułem okolicznościowych wyznań.

Kilka statystyk:
  • napisałam 79 postów (wraz z tym)
  • najwięcej przeczytałam książek obyczajowych (14)
  • najwięcej książek było ze Stanów (17)
  • najaktywniejsza jestem w wyzwaniu dotyczącym noblistów (6 recenzji)
  • najpopularniejsze posty to 1. John Milton - Raj utracony (259 wyświetleń; liczone od maja); 2. Benjamin R. Barber - Skonsumowani (117); 3. Stieg Larsson - trylogia Millenium (99)
  • zostawiliście 436 komentarzy
  • pochwaliłam się dwoma stosikami
  • było 8015 odwiedzających i 14238 wyświetleń
Czas na konkurs. Pierwsze urodziny i do zdobycia jest też jedna książka. Tym razem będzie pytanie:

Co skłoniło Cię do prowadzenia bloga? Żeby nie dyskryminować bezblogowców pytanie dla nich brzmi: co sprawia, że (jeszcze) nie masz bloga? ;)

Wybiorę najciekawszą odpowiedź. Do wygrania jest 1. część serii kryminałów o drużynie A Misterioso Arne Dahl'a. Czas macie wydłużony zg na święta: do północy 27 grudnia.

Pozdrawiam Was i dziękuję za odwiedziny przez ostatni rok!

* źródło zdjęcia


***
Wyniki

18 grudnia 2010

Eamon Javers - Agent, handlarz, prawnik, szpieg. Tajemniczy świat korporacyjnego szpiegostwa

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2010
Pierwsze wydanie: Broker, trader, lawyer, spy, 2010
Liczba stron: 409
Tłumacz: Agnieszka Andrzejewska

Zacznę od bzdury, ale bzdury, na którą każdy z nas zwraca uwagę: okładka. Jest absolutnie wyjątkowa! Fajny układ (do wywalenia tylko zachęcający cytat z jakiejś gazety, nie lubię takich robaków na haczyku) i kolor, zawsze zwracam uwagę na czarne okładki. Od tego oka idą promienie, które symbolizują podsłuchiwanie, ale widać je tylko pod odpowiednim kątem i pod naszym dotykiem. Grzbiet książki wyróżnia się na półce: są to różowo - czarne pasy z tym okiem. Na serio, kiedy ją dostałam, pierwsze chwile spędziłam na dokładnym studiowaniu okładki i pomacaniu każdego jej centymetra ;)

Temat korporacyjnego szpiegostwa jest dla mnie pewnym novum; zdawałam sobie sprawę, że firmy się szpiegują, ale nie sądziłam, że ten rynek jest tak duży i wart takich pieniędzy. Brudną robotę odwaliła za mnie nauczycielka, która przekopała internet i potwierdza istnienie tych wszystkich dokumentów online z przypisów. Książka dzieli się na część wstępną (tłumaczącą o co chodzi na przykładzie, na zasadzie przynęty), część historyczną (jak to się wszystko zaczęło, a zaczęło się dawno!) i część opisującą współczesne czasy (do 2008 roku). Znajdziecie tu wiele znanych Wam przynajmniej ze słyszenia korporacji (np. Nestle), zobaczycie jak wygląda komercyjne szpiegostwo w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech i Rosji. Nieraz poczujecie się jakby ktoś Wam czytał scenariusz jakiegoś filmu szpiegowskiego, może nie z Bondem, bo ratowania świata tu nie ma. (Zresztą, nierzadko na podstawie różnych afer powstawały amerykańskie filmy.) Cel tego wszystkiego jest jeden: pieniądze. Szpieguje się więc konkurentów, potencjalnych kontrahentów, firmy, które chce się kupić, własnych pracowników, przyszłych i byłych też, a także rządy. Motywem jest albo możliwość zarobienia pieniędzy (najczęściej na giełdzie, ale też na rynku konsumenckim), albo zminimalizowanie ewentualnych strat. Chyba największe wrażenie zrobił na mnie opis śledzenia jakiejś osoby w Londynie.

Javers zwraca też uwagę na wątpliwości, które pojawiają się z każdym razem, kiedy sektor prywatny działa na styku z sektorem publicznym. Jest to bardzo częste, ponieważ większość pracowników prywatnych agencji wywiadowczych stanowią byli (a czasem i obecni!, działający jako wolni strzelcy i za pozwoleniem swojego kierownictwa) pracownicy służb specjalnych (CIA, byłe KGB, MI6). Unaocznił przypadki wpływu obcych państw (Chiny, Arabia Saudyjska) na tor pewnych wydarzeń w Stanach. Pyta również o lojalność szpiegów w stosunku do ojczyzny, skoro pracują po prostu dla tego, kto płaci i nie interesuje ich, co klient zamierza z daną informacją zrobić. Przede wszystkim cała jego książka jest dowodem na to jak pieniądz rządzi światem, jak zmienia się on, ale niekoniecznie na naszych oczach (bowiem jest to bardzo dyskretny sektor gospodarki) i najważniejsze: że faktycznie informacja to obecnie najdroższe i najbardziej poszukiwane dobro.

Cieszę się, że takie książki są wydawane w Polsce w tym samym roku, w którym miały swoją premierę. Natomiast jej minusem, o którym muszę napisać jest czasem zbytnia szczegółowość. Nie dotycząca samych przypadków szpiegowania, ale prób sztucznego uatrakcyjnienia tekstu, np. opisem pogody, gdy X jechał do biura, potraw, które szpiedzy jedli, podsłuchując czyjąś rozmowę. Warto za to pochwalić tłumaczenie: nie gubiłam się w opisie wielu różnych działań na giełdzie itp.; korekta jednak pod koniec książki się rozleniwiła i przepuściła kilka kwiatków.

Ocena: 4,5/6

17 grudnia 2010

antologia - Historia kina. Wybrane lata

Wydawnictwo: wydanie specjalne miesięcznika KINO, 1998
Liczba stron: 303

Lektura tej książki zajęła mi kilka miesięcy. Raz, że dobra dusza pożyczyła mi to bezterminowo (dziękuję O.!), więc nie musiałam się spieszyć, dwa, w trakcie czytania wypisywałam sobie maczkiem na małych karteluszkach setki tytułów i nazwisk reżyserów. Jest to świetna pozycja na początek: wcześniej nie czytałam jeszcze żadnej historii kina, jedną mam u siebie, inne są też w planach. Taki Płażewski czy Lubelski wydali szczegółowe, opasłe tomiszcza, natomiast czytane przeze mnie Wybrane lata to próba syntezy całej historii tej dziedziny, zwrócenie uwagi na najistotniejsze trendy i zmiany zachodzące w kinie XX wieku, które dają czytelnikowi możliwość ogarnięcia tego wszystkiego w jednej, nie za dużej objętościowo, książce. Dużo się z niej nauczyłam.

Każda dekada rozbita jest na kilka wybranych lat (np. lata 60. na 1963, 1966 i 1969 rok) i każda omówiona jest przez inna osobę. Autorzy rozdziałów to np. Alicja Helman, Andrzej Kołodyński, Tadeusz Lubelski, Jerzy Płażewski i Tadeusz Sobolewski; nazwiska zapewne znane każdej osobie interesującej się trochę bardziej kinem. Dany rok omówiony jest najpierw z punktu widzenia ówczesnych wydarzeń historycznych, ich wpływu na tematykę filmów, rodzące się trendy lub losy tych rozpoczętych wcześniej, ewentualne techniczne wynalazki w tej dziedzinie oraz wspomnienie, a czasem tylko wyliczenie tytułów wyróżniających się swoim poziomem w danym roku i powodów tegoż. Do tego dochodzą dwa podrozdziały: autor omawia wybrane arcydzieło tego roku oraz wyjaśnia hasło roku. Hasłem mogło być nazwisko (np. Hitchcock), nurt (neorealizm), gatunek (film noir) lub tendencja w kinie(odnowa westernu). Całość zawiera mnóstwo zdjęć (wszystkie czarno - białe) oraz indeks tytułów. Drogi papier i dobra korekta, która jednak na ostatnich stronach przepuściła kilka rzeczy (w tym błąd ortograficzny). Na minus zaliczyłabym zaledwie wspomnienie o Andrieju Tarkowskim, i to tylko ze dwa razy ;)

Historię kina oceniam bardzo pozytywnie, wyjaśniła mi wiele rzeczy, pozwoliła nawet docenić filmy, których nie lubiłam. I choć nadal ich nie lubię, to teraz rozumiem ich wielkość. Ukazała mi takie poziomy niektórych arcydzieł, których wcześniej, w swoim niedoświadczeniu nie dostrzegałam. Zwłaszcza przystępnie wyjaśnia postmodernizm, wskazuje jego początki i ewolucję aż do stanu na rok 1998 (ostatnia omawiana data). Dla mnie to zawsze był niezrozumiały dziwoląg i dorabianie ideologii, teraz jest to dla mnie zdecydowanie jaśniejsze, nawet jeśli porywa mnie tylko wybiórczo i tylko do pewnego momentu. Chciałabym wyróżnić zwłaszcza ostatni rozdział pióra Tadeusza Sobolewskiego, z którym, jak się okazuje, dzielę sporo poglądów, z tym, że on ma łatwość ubrania w słowa to, co mi się telepie we łbie od paru lat i co jest dla mnie źródłem wielu moich wątpliwości w dziedzinie sztuki i kultury.
(...) Internet sprawia, że najbardziej ezoteryczne przedsięwzięcia nabierają światowego zasięgu lub przynajmniej mają taką szansę. Bycie z boku, poza głównym nurtem, staje się niemal cnotą. Jest to zrozumiała reakcja na telewizyjną nudę, lejącą się z 50 kanałów i zmonopolizowanie światowej dystrybucji filmowej. Ta demokratyzacja niesie z sobą zagrożenie, grozi rozbiciem dotychczasowego universum, zniwelowaniem wszelkich hierarchii. Żyjemy w "kulturze fanów", w której wszystko się podoba, a "każda potwora znajdzie swego amatora". W tej kulturze arcydzieło, którego cechą jest także przystępność, staje się niemożliwe, a samo pojęcie arcydzieła - bezużyteczne; to, co dla mnie jest arcydziełem, nie musi nim być dla ciebie, i nie musimy się na ten temat porozumiewać! (s. 278)
Całe to zakończenie jest dość pesymistyczne i ja ten pesymizm, niestety, podzielam. Kończąc: polecam, warto tej pozycji poszukać, szkoda, że nie można tego już nigdzie kupić.

Ocena: 5-5,5/6

10 grudnia 2010

Flannery O'Connor - Trudno o dobrego człowieka


A Good Man Is Hard To Find, 1955
Liczba stron: 14

Opowiadanie przeczytane zg na moje obecne zajęcia z literatury amerykańskiej. Będzie się tu można spodziewać kilku recenzji ekstra do końca marca właśnie z tego rejonu; dla mnie to po prostu sposób na zapamiętanie czegoś więcej niż tylko tytułu (jak i cały ten blog, zresztą). Niektóre mnie cieszą (np. Szkarłatna litera już zaczęta; dzięki boo!), perspektywa innych mnie dobija (vide Hemingway). W przypadku O'Connor dobrze się złożyło, że musiałam to przeczytać, bowiem opowiadanie trzyma czytelnika swoimi łapami od początku, zwodząc go i sugerując sielankową opowieść o rodzinnym wyjeździe. Szybko jednak całkowicie nim wstrząsa, pokazując pazury, nabitą broń i sarkazm.

Zaczyna się łagodnie dzięki głównej bohaterce - starszej kobiecie wybierającej się ze swoim synem i jego rodziną na wakacje na Florydę. Po drodze mają jednak wypadek... Relacje między nimi pokazane są w subtelny sposób, ich charaktery wyzierają z krótkich opisów, pewnych ich nieuświadamianych sobie gestów, wyboru ubrań, sposobu mówienia, wreszcie zachowania. Czuć w tym amerykańską prowincję, nostalgię za dawnym porządkiem kultywowanym na Południu. Z drugiej strony jest prąca do przodu młodość, życie nieznoszące próżni i oglądania się za siebie. Zagubienie (?). [Zobaczymy ile z moich refleksji potwierdzi się na wiosennych zajęciach.] Całość okraszona szczyptą gwary, zdaje się południowej, w wykonaniu złych charakterów. Przyznaję, że tekst zrobił na mnie spore wrażenie; obecnie mam lekką fazę na amerykańską historię, którą to opowiadanie umiejętnie podtrzymało.

Ocena: 5/6

6 grudnia 2010

Philip K. Dick - Prawda półostateczna

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, ? (czemu P. ukrywa rok wydania?!)
Pierwsze wydanie: 1964
Liczba stron: 216
Tłumacz: Jarosław Jóźwiak

Można się załamać, patrząc na taką okładkę: nie wiadomo śmiać się czy płakać... Nie dość, że wygląda po prostu idiotycznie, to jeszcze nie ma NIC wspólnego z treścią książki. Do tego opis wydawnictwa na okładce świadczy tylko o tym, że osoba to pisząca, książki na pewno nie czytała, a dodatkowo zaspoilerowała informacją ze strony... 212! To wszystko plus fatalna korekta wpływa na moje negatywne nastawienie do Prószyńskiego. Muszą chyba jednak mieć dobre zyski, bo nie widać u nich specjalnej dbałości o wydanie swoich książek. Gdyby zaczęli tracić na takiej postawie, zapewne coś by w tej kwestii zmienili.

Dość o tym, czas na książkę. Przyznaję się bez bicia, to mój pierwszy Dick. Ważna uwaga nr 1: to nie jest, niestety, Lem. Czytelnik nie znajdzie tu ani głębokich analiz ludzkiego zachowania, ani filozoficznych pytań, ani metafizyki, ani symboliki. Info nr 2: to sensacyjne s-f. Akcja goni akcję, relacje międzyludzkie nie są zbyt istotne, raczej odmalowane po łebkach, autor chce nas bardziej zaskoczyć zakrętami w fabule i stawia na dialogi oraz myśli wewnętrzne bohaterów. Jako rozrywka - jak najbardziej, zębami nie zgrzytałam, podczytywałam intensywnie w autobusie oraz przed snem z czystej ciekawości co będzie dalej. Dick puszcza tez wodze fantazji w kwestii wynalazków, czasem tłumaczy ich działanie, a jak nie potrafi, to stwierdza, że wynaleziono to przed III wojną światową, a fabryka wraz z załogą zginęła, więc nikt tego nie wie ;) A fakt, nie napisałam nic o fabule. Rok 2025. Ludzkość podzielona jest na dwie grupy: Yansowców podległych Brose'owi (kawał drania wypchany sztucznymi narządami) oraz całą resztę, żyjącą pod ziemią. Ci pierwsi wciskają kit tym drugim, że wojna trwa nadal, ziemia jest napromieniowana, blaszaki (roboty) ciągle walczą między sobą (Zachód ze Wschodem, takie reminiscencje zimnej wojny). Prawda jest taka, że Ziemia jest jednym wielkim parkiem podzielonym na olbrzymie posiadłości, a'la małe królestwa, przeznaczone dla elity. Szkoda, że tak mało miejsca poświęcił samym blaszakom. Lektura to niedługa, rozrywkowa, napisana sprawnie, może w latach 60., budziła większe emocje, ale w XXI wieku już nikogo nie przyprawi o opad szczęki, zwłaszcza kiedy zna się Lema, pisarza mającego wtedy już za sobą popełnienie arcydzieła o tytule "Solaris".

Do podusi i w kolejce jak najbardziej, czytajcie Dick'a, bawcie się, zastanawiajcie się co Wy byście czuli i zrobili w danej sytuacji. Sama na pewno sięgnę jeszcze po twórczość pana D., ale to nie będzie mój autor s-f namber łan. Hawk! [polemika i wyrzucanie mi, że nic nie zrozumiałam mile widziane ;]

Ocena: 4-4,5/6